8.2 Cena oświecenia
Początkowo widział jedynie wysoką trawę o słomianej barwie. Zmrużył oczy, obserwując jej kołysanie. Ruch pasował do wiatru, do momentu aż powiew ustąpił, jak gdyby cały świat wstrzymał oddech.
A źdźbła ciągle się poruszały.
Z gąszczu wyłoniła się istota przypominająca jednocześnie wilka i niedźwiedzia. Srebrno-szara sierść lśniła na wychudzonych bokach, a napięte mięśnie zdradzały pełną gotowość do pościgu. Z olbrzymiej paszczy kapała ślina. Gdy istota zauważyła, że została wykryta, podniosła się do pionu, demonstrując swój kolosalny wzrost. Przednie łapy były nieproporcjonalnie długie i bez trudu sięgały zgiętych kolan.
– Niech to szlag... – wymamrotał Orion, usiłując zmusić Bryna do otwarcia ust. – No dalej, chłopie! Nie czas na grymasy!
Wilkołak zerwał się i pognał prosto na nich.
– Bryn! Współpracuj, do cholery! – rozkazał Orion, wpychając wędzidło na swoje miejsce. Jednym szarpnięciem założył do końca ogłowie. Gniadosz wierzgnął, dając znać, że bardzo mu się to nie spodobało. Rycerz nie miał czasu na przeprosiny. Wskoczył na koń i choć nie zdążył chwycić za wodze, powietrze już świszczało w uszach, a obraz przelatywał przed oczami.
– Spokojniej! – krzyknął.
Dłonie mu drżały. W jednej ręce ciągle ściskał miecz w pochwie, a drugą próbował sterować, jednakże Bryn ignorował jego próby i sam decydował o drodze ucieczki. Całe szczęście, że nie wybrał kamiennej plaży, lecz skręcił tuż przy urwisku w lewo.
– No dobra, skoro ty sterujesz, ja walczę! – warknął, puszczając wodze.
Dobył miecza. Kątem oka widział bestię pędzącą ogromnymi susami. Nie dorównywała pełnej prędkości konia, a mimo to dzieląca ich odległość wcale się nie zwiększała. Sucha, sypka ziemia przesuwała się pod kopytami Bryna, nie dawała wystarczającego oparcia. Orion zaklął, widząc, że wjeżdżają w szczelinę między urwiskami. Teraz jedyny kierunek ucieczki znajdował się przed nim, więc błagał wszystkich Bohaterów, żeby dróżka nie zaprowadziła ich do skały.
Wilkołak pędził śladem. Twarde jak stal mięśnie rysowały się pod skórą, pazury orały ziemię, a prędkość, z jaką się poruszał, wcale nie malała. Orion starał się mieć go na oku, lecz głównie skupiał się na zdradliwej dróżce wijącej się niczym wąż. Na szczęście Bryn poruszał się bezbłędnie i mimo ciasnoty wykazywał się wybitną zwrotnością. Nie zważał przy tym na swojego jeźdźca, toteż Orion nieraz boleśnie otarł się barkiem o skałę, choć przylgnął do samej szyi wierzchowca, by uniknąć ostrych wystających kamieni.
Dalszy widok sprawił, że Orion ponownie zaklął. Szczęśliwie nie był to „ślepy zaułek", tylko cholerne wzgórze, które ciągnęło się aż do samych chmur. Bryn starał się utrzymać tempo, ale kosztowało go to zbyt wiele. Wkrótce zaczął rzęzić i pochrapywać, a na bokach pojawiła się piana.
– Dalej, przyjacielu! – Orion obrócił się na siodle tyłem do kierunku jazdy, szykując miecz. Stopy włożył w strzemiona, przygotowany na każde szarpnięcie.
Wilkołak pędził susami, ostre pazury drapały suchą ziemię. Bryn natomiast zwalniał i wiercił łbem, rozpaczliwie usiłując utrzymać drapieżnika w polu widzenia. Orion cisnął w wilkołaka pochwą miecza, a gdy bestia złapała ją zębami, przegryzła i wypluła, przerzucił do lewej dłoni miecz, spodziewając się rychłego ataku. Jednak drapieżnik zgrabnie wymanewrował na drugą stronę konia, wymuszając ponowną zmianę ręki.
Napięte łydki pulsowały bólem, ale nie odmawiały posłuszeństwa, pozwalając ciału utrzymać balans. Rycerz machnął mieczem, ratując tylną kończynę Bryna przed przegryzieniem. Pluł sobie w brodę, że dał się zapędzić w takie położenie. Gdyby od początku podjął walkę, wszystko potoczyłoby inaczej. Nigdy wcześniej nie miał okazji zobaczyć możliwości wilkołaka i choć zdążył przyzwyczaić oczy do gwałtownych ruchów i nagłych szarż, nie potrafił skontrować. Nie widział drogi, a Bryn nie słuchał poleceń. Nawet gdyby koń pozwolił mu sterować, nie zdążyłby zawrócić i użyć wzgórza na swoją korzyść.
Wyprowadził kolejne cięcie, zmuszając bestię do zachowania dystansu i prawie wyleciał z siodła.
– Ostrożniej, Bryn!
Odpowiedziało mu rzężenie. Wierzchowiec przekraczał granice własnych możliwości. Nogi zwierzęcia plątały się i niewiele brakowało, aby nie utrzymały ciężaru.
Orion podjął decyzję.
– Za chwilkę zeskoczę! – krzyknął. – Oby ci się udało! Żegnaj, przyjacielu!
Świsnęło.
Schwytany w arkan wilkołak poleciał do tyłu, wlokąc się po ziemi tuż za konnym. Orion nie miał zamiaru pozwolić szansie minąć, obrócił się w siodle, wracając do właściwej pozycji, akurat w momencie, by zobaczyć dwójkę jeźdźców mijających go w pełnym cwale.
– Zawracamy! – rozkazał, szarpiąc za uzdę. – Trzeba im pomóc!
Musiał stoczyć walkę ze zwierzęciem, zanim posłuchało, a kiedy manewr się udał, zdążył jeszcze zobaczyć koniec. Jeździec odciął końcówkę arkanu przymocowaną do osprzętu wierzchowca, a dwóch kolejnych stratowało kopytami wilkołaka jeden po drugim. Bestia toczyła się po wzgórzu, łeb podskakiwał przy każdym zderzeniu z suchą ziemią, kończyny straciły całą grację, plątając się wokół cielska. Truchło zablokowało się o wystający korzeń, zamierając zgięte wpół.
Orion przyjrzał się wybawicielom. Żaden z nich nie grzeszył wzrostem, ale uzbrojenie przykuwało wzrok. Skórzany pancerz wzmacniały ćwieki i blachy, tors osłaniała lekka kolczuga na stałe połączona z napierśnikiem, a głowę i boki szyi chronił najeżony kolcami hełm, który nie zakrywał oczu, brody ani ust. Typ zbroi nazywał się Jeż i zwykle służył zabójcom potworów.
– Zostaliśmy uratowani przez Wilczy Kieł – wyjaśnił Brynowi, schodząc na ziemię. – Wypadałoby podziękować.
Członkowie oddziału wiązali rozdeptaną bestię, ale gdy Orion się zbliżył, ciągnąc za sobą wzburzonego gniadosza, dowódca wystąpił na przód.
– Pierwszy raz widziałem jeźdźca, który pomylił zad z łbem konia – rzucił na powitanie. Symetrię kanciastej twarzy psuł krzywy nos z brzydką blizną.
– Bryn spanikował. Musiałem improwizować – wyjaśnił Orion. – Uspokój się! – skarcił rumaka, który ciągle się wyrywał. – Wilkołak nie żyje! Sam zobacz. – Wbił w ziemię miecz i skorzystał z obu rąk, aby utrzymać konia. – Dziękujemy za pomoc – stęknął do dowódcy.
– Oczywiście, że spanikował – zgodził się tamten, pomagając rycerzowi opanować zwierzę. – Nikt go nie przeszkolił. Dziwię się, że ty zachowałeś wolę walki. Zawsze powtarzam, że lepiej się zbłaźnić, niż stchórzyć.
Rycerz pokręcił głową w milczeniu. Jak tylko Bryn przestał się motać, ujął jego łeb i zaczął głaskać oraz szeptać do niego uspokajająco. Koń cichutko zarżał i chociaż ciągle rył kopytami, nie próbował już uciekać.
– Mieliście szczęście, że patrolowaliśmy dzisiaj okolice smokowca. – Dowódca wycofał się. – Żyjecie, ale możecie mieć pewność, że staniecie się bohaterami zabawnej historii przy kuflu.
– Uratowaliście nam życie, więc będę musiał jakoś to przełknąć. Zapomniałem się przedstawić. Orion herbu Niedźwiedź.
– Herbu Niedźwiedź? – zdziwił się inny zbrojny. – Syn Ostatniego Wojownika?
– Wnuk – sprostował rycerz.
– A niech mnie Regnar zeżre – ucieszył się dowódca. – Całe szczęście, że byliśmy w pobliżu. Szkoda by było, gdyby jakiś zdziczały posilił się krwią samego Dresta. Jestem sierżant Gimms. – Mężczyźni uścisnęli przedramiona. – To będą Lori i Maug. – Gimms wskazał po kolei na towarzyszy.
– Lori? – zdziwił się Orion.
– Dla ciebie kapral Lori – wtrąciła dziewczyna, nie przestając wiązać cielska wilkołaka.
– Lori jest dzisiaj trochę drażliwa – wyjaśnił Maug.
– Oj, stulże gębę! – warknęła, po czym zwróciła się do Oriona. – Ty tam! Nie podoba ci się coś w moim imieniu?!
– A skąd, to bardzo ładne imię – wtrącił pospiesznie rycerz.
– I tak ma być! – wygłosiła.
Orion ukradkiem przyjrzał się młodej dziewczynie. Szczupła, drobna, z pozoru niemal niegroźna, ale wystarczyło popatrzeć na głębokie blizny na podbródku i pierwsze wrażenie pierzchało. Zerknął na pazury wilkołaka. Bruzdy na twarzy Lori miały inny kształt. Najwyraźniej plotki nie kłamały. Wilczy Kieł, w odróżnieniu od straży czy gwardii, brał w szeregi każdego. Pewnie nie mogli za bardzo przebierać. Mało kto decydował się na los zabójcy potworów.
– A więc, Orionie, czemu się szwendasz w pojedynkę po zagrożonym terenie? – zapytał Gimms.
– Nie wiedziałem, że jest zagrożony.
– Okolice smokowca to najgorsze miejsce do wałęsania się. Coś w nim przyciąga Pradawnych jak łajno muchy.
– Magiczna moc skumulowana pod korzeniami – mruknął Orion. Wreszcie zrozumiał, do czego dążył wywód Beniamina Folium. Gdyby nie poszedł na łatwiznę i doczytał do końca ostrzeżenie poprzedniego rektora, być może nie musiałby dzisiaj stoczyć walki o życie. Zresztą ostrzeżenie Beniamina poprzedzała przecież ludowa mądrość, która również w sposób metaforyczny traktowała o tym samym zagrożeniu. Czemu był aż tak głupi?
– Czyli coś tam słyszałeś – prychnął Gimms. – Poza murami nie jest bezpiecznie! Nawet okoliczne osady chłopów mają ostrokoły. Nie widziałeś?
– Myślałem, że chronią się przed dziką zwierzyną.
– Dobrze myślałeś. I jak ci się podoba tutejsza dzika zwierzyna? – Gimms wskazał na truchło wilkołaka.
– Niezbyt.
Cały oddział zarechotał.
– Słyszeliście go? Niezbyt! – ryknął Malg.
Orion czuł się jak wyrostek, który narozrabiał. Nie przypadło mu do gustu, że zebrani bawili się jego kosztem, ale wiedział, że zasłużył. Powściągnął irytację i odczekał, aż ogólna wesołość dobiegła końca.
– Czy pułkownik Drest ciągle mieszka w stolicy? – zapytał Gimms.
– Tak jest.
– To wiele wyjaśnia... A więc słuchaj uważnie, młody. Znajdujesz się tuż przy granicy z hrabstwem Sol, które wcale nie tak dawno należało do Deserczyków. Zresztą skośnookie dzikusy ciągle się po nim panoszą, kiedy królewskie oko nie patrzy. Wiesz, co to oznacza? Widzę, że nie wiesz. A słyszałeś może o Deserckich Kundlach?
– Słyszałem od dziadka.
– Pułkownik nie raz z nimi walczył. Zwykle wojsko unikało starcia z wilkołakami, ale nie Ponura Kompania. – Gimms wyprostował się i spojrzał na niego przychylniej. – Twój dziadek po śmierci dołączy do grona Bohaterów. Tego jestem pewien!
– Słyszałeś o Deserckich Kundlach, ale nie wiesz, że na południu nikt nie szwenda się w pojedynkę? – zakpiła Lori, wstając z kucek. Podeszła do swojego kasztanka i wyjęła z juków płachtę.
– Nie myślałem, że Kundle mogą pojawić się tuż przy Meredris – wyjaśnił Orion.
– Gdyby to był jeden z Kundli, już byś nie żył – prychnął Gimms. – To był najzwyklejszy zdziczały. Bestia przejęła nad nim kontrolę. Zobacz! Po śmierci nie wrócił do ludzkiej formy.
Orion zerknął na truchło, które Lori wraz z Malgiem zawijali w tkaninę. Bezwiednie obserwował ich pracę, a otrząsnął się dopiero w momencie, kiedy przywiązali gotowe zawiniątko do dwóch koni.
– Wkrótce czeka mnie samotna podróż do Wilhelm – orzekł. – Czy możecie powiedzieć mi więcej o zdziczałych?
– Samotna podróż to zły pomysł – stwierdził Malg. – Poszukaj towarzyszy, a jeśli nikt cię nie lubi, zatrudnij najemników.
– Udało mi się dotrzeć samemu do Meredris – zaprzeczył rycerz.
– Otóż to. Udało ci się – burknęła Lori.
– Dobrze ci radzą – dodał Gimms.
– Niech będzie. – Orion machnął ręką. Nie miał zamiaru słuchać namolnych rad. Chciał, żeby wreszcie przeszli do sedna. – Czy opowiecie mi teraz o zdziczałych?
– Widzę, że upór również odziedziczyłeś – parsknął Gimms. – No to słuchaj uważnie, młody. Sol należało kiedyś do Desercji, a więc pełno tam wilkołaków. Zazwyczaj ukrywają się, ale panowanie nad bestią nie jest proste. Zwłaszcza w pełni, bo wtedy też najczęściej dziczeją. Taki zdziczały szuka dogodnego terenu łownego i dziwnym trafem najczęściej osiedla się w okolicach Meredris.
– Bez sensu – mruknął Orion. – Sol to szmat ziemi, a Meredris może i jest blisko, ale ciągle w Starej Agwynnii. Jeśli zachowują się jak dzikie zwierzęta, powinny osiąść gdzieś bliżej... – urwał, widząc nietęgie miny łowców potworów. – Powiedziałem coś nie tak?
– Nie, trafiłeś w samo sedno – wyjaśnił Gimms. – Mamy podejrzenia, że Deserczycy naumyślnie kierują zdziczałych w okolice Meredris.
– Jednak nie jesteś aż tak głupi – zdziwiła się Lori.
– Ty natomiast faktycznie jesteś dzisiaj drażliwa – odparował rycerz.
Dziewczyna wyprostowała się i zerknęła na niego spode łba. Groźna mina zrobiłaby lepsze wrażenie, gdyby sama Lori sięgała mu przynajmniej do piersi. Nagle wybuchnęła śmiechem i dała Orionowi kuksańca.
– A już się bałam, że wnuk Ostatniego Wojownika jest jeno chłopcem do bicia – przemówiła. – Umiesz się odgryźć, masz odwagę walczyć z wilkołakiem, musisz tylko nauczyć się odróżniać zad konia od łba.
Kompani Lori prychnęli śmiechem.
– Tak zrobię – burknął rycerz. – Następnym razem pozwolę się pożreć razem z koniem, byleby zrobić na was dobre wrażenie. Wtedy zamiast żartów będziecie mogli opowiadać, że może i zginął, ale jeździł, jak należy.
– Wtedy nie byłoby o czym opowiadać – skwitował Gimms. – Kolejny dumny głupiec, którego zabiła własna ciemnota. Lepiej już być jeźdźcem, który pomylił strony konia.
Orion przemilczał.
– Wskakuj na koń, Orionie herbu Niedźwiedź – oznajmił Gimms, siadając w siodło. – Wracamy do Meredris.
– Skończyliście już patrol?
– Jeszcze nie.
– W takim razie nie będę przeszkadzał. Sam trafię...
– Nie trafisz – zirytował się Gimms. – Nie prosiłem cię też o zdanie. To był rozkaz.
– Jestem rycerzem, sierżancie – spróbował Orion. – Należę do rycerskiej chorągwi kopijniczej w Gwynntonian. – A przynajmniej należał, zanim nie został wygnany ze stolicy. Teraz sam już nie wiedział. Najpewniej został wykluczony. – Nie możesz mi rozkazywać.
– Nic mnie to nie obchodzi. – Gimmsowi nie drgnęła nawet brew. – Znajdujesz się na terenie zagrożonym Pradawnymi, a więc na moim terenie. Możesz albo do nas dołączyć, albo dalej utrudniać pracę, co zapewne skończy się dla ciebie arkanem i podróżą na zadzie mojej klaczy. Wybieraj.
Orion widział trzecią możliwość, tę najbardziej ponurą. Umiał obronić się przed arkanem, miał przewagę tężyzny oraz zdolności szermiercze, które z łatwością doprowadziły go do finału turnieju Gwynntoniańskiego. Gdyby zabrał ze sobą jeszcze kopię, wątpił, że walka stanowiłaby jakiekolwiek wyzwanie. Użycie umęczonego Bryna nie wchodziło w grę, ale gdyby ściągnął z siodła Gimmsa i wykorzystał jego klacz...
Lecz byłby to szczyt niewdzięczności, a tak nisko jeszcze nie upadł.
– Niech będzie, sierżancie Gimms. Dołączę do was.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top