33.3 Gdy śmierć depcze po piętach


Gospodarstwo Lu stanowiło jedyny oświetlony punkt w okolicznej dziczy. Ośrodek składał się conajmniej z ogromnej stajni, dwóch ogrodzonych terenów jeździeckich, trzech pastwisk oraz kilku stodół. A przynajmniej tyle Orion widział zza wysokiego ogrodzenia, które sięgało mu aż do nosa. Widział także licznych patrolujących, którzy przechadzali się po okolicy z psami, dzierżąc pochodnie. Jeden z pobliższych strażników zauważył go i przystanął.

– Czego tu?! – krzyknął.

– Chcemy zobaczyć się z Lu! – odparł Orion.

– Zbyt późna godzina na wizytę! Przyjdźcie jutro!

– Nie chrzań! – Damian podciągnął się na ogrodzeniu. – Lu nas oczekuje!

– Damian? – Strażnik się zbliżył. – A czego tak późno?

– A co ci do tego?

– No w sumie nic. – Strażnik wzruszył ramionami. – Poczekajcie przy bramie. Pójdę po szefa.

– Lepiej pójdź po mojego bracha. Stary i tak nie ruszy rzyci z bujaka. – Damian zeskoczył na ziemię i dał znać pozostałym, by podążali za nim.

Orion spróbował sobie przypomnieć, co najemnik zdążył mu opowiedzieć o starym Lu. Ponoć był szlachcicem, choć nigdy nikomu nie pokazał żadnego herbu, i ponoć znał się na swojej robocie, gdyż przyjeżdżali do niego arystokraci z najróżniejszych zakątków Starej Agwynnii. Damian użył aż za wiele barwnych epitetów do opisu przebiegłej natury Lu, w które rycerz postanowił chwilowo zwątpić. Wkrótce sam się przekona, czy najemnik miał rację w swoim surowym osądzie.

Zatrzymali się przed metalową bramą. Furtkę otworzył Daniel i w pierwszej kolejności serdecznie uścisnął Damiana, a potem Oriona. Spróbował również z Elein, lecz dziewczyna stanowczo odepchnęła go od siebie.

– Gdzie Igor? – zapytał, kiedy skończył z grzecznościami.

Orion poczuł, jakby w gardle utknęła mu kula lodu. Zacisnął szczęki aż do bólu zębów.

– Później pogadamy. – Głos Damiana prawie nie zadrżał. – Idziemy do Lu.

Daniel powiódł wzrokiem po obecnych, lecz widząc, że nikt nie kwapi się z wyjaśnieniami, obrócił się i udał do środka posiadłości. Drużyna minęła ogrodzone pastwiska i zatrzymała się tuż przed ciasną werandą, która skojarzyła się rycerzowi z zagrodą dla konia.

Zanim Daniel wszedł do środka, otrzepał buty. Orion i Elein uczynili tak samo, na co Damian tylko prychnął i wkroczył do domu, zostawiając za sobą ślady ziemi.

Stary Lu siedział przykryty kocem na równie starym bujanym fotelu. Ulokował się tuż przy rozpalonym kominku w taki sposób, by widzieć wejście do pokoju. Mrużył oczy, gapiąc się na przybyłych i głaszcząc rzadkiego wąsa koloru srebra. Jego pomarszczona skóra wyglądała jak wymięta tkanina.

– Ile jeszcze będziecie siedzieć na moim karku? – zapytał, a brzmienie jego głosu skojarzyło się rycerzowi z tłuczonym wazonem.

– Ile? – powtórzył Damian, zerkając na Oriona.

– Zbieramy się natychmiast – odparł.

– Świetnie! – Staruszek zatarł suche dłonie. – Żona nie czuje się dobrze przy najemnikach Dereka.

– Ona nigdy nie czuje się dobrze – zakpił Damian. – Ale skoro już sam zacząłeś, gdzie ta twoja lepsza połówka? Gdzie Muriel?

– Śpi – odburknął Lu.

– Szkoda. Chciałem po raz ostatni usłyszeć jej miauczenie. No bo wiesz, ja stąd wyjdę, ale ty zostajesz i będziesz musiał tak, kurwa, żyć.

Daniel zachichotał i klepnął brata serdecznie w ramię. Starzec natomiast posłał Damianowi gniewne spojrzenie, ale nie odważył się odpowiedzieć na obelgę.

– To co? – zapytał po chwili. – Jesteśmy kwita?

– Jesteśmy – przytaknął Damian, po czym zwrócił się do brata: – Dogadałeś się już z Lu i oczywiście da nam dwa konie?

– Jednego! – warknął Lu. – Dwóch nie dam.

– Nie dasz? – Damian się zaśmiał. – To lepiej dla ciebie, by ten jeden był porządny. Uprzedzam, że zajrzę w zęby.

– Jest porządny i nieoznakowany – odparował Lu.

– Nawet tak? – zdziwił się Damian.

– Oczywiście – jęknął starzec. – Zwaliliście się mi na głowę jak śnieg latem. Komuś żeście podpadli.

– A i prawda – przyznał Damian. – No to słuchaj teraz uważnie, Lu: lepiej nie rozpowiadaj nikomu, że nam pomogłeś. A jeszcze lepiej będzie, jeśli zapomnisz, żeś nas widział.

– Nikomu ani słowa. – Lu pokiwał głową z tak podejrzaną gorliwością, że Orion aż się skrzywił. Dziadyga kłamał jak z nut!

– Źle nas zrozumiałeś, Lu – wtrącił się Daniel. – Nas gadaniem nie pogrążysz, bo już bardziej się nie da. Jeno sam w szambo wskoczysz.

– Nie sam – zauważył Damian. – Tylko z tym aniołkiem; z Muriel.

– Komu wyście podpadli?! – zawołał Lu, zrzucając z torsu kocyk, który następnie skwapliwie narzucił z powrotem.

– Nic ci do tego – odparł Damian. – Ostrzegliśmy cię. Powinieneś być wdzięczny.

– Bierzcie konia i wjo mi stąd! – wściekł się starzec. – Żywo!

Orion miał przeczucie, że Lu domyślił się tożsamości ich wroga. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy opuszczał pokój i po raz ostatni zmierzył wzrokiem bladą twarz staruszka błyszczącą od potu.

Przygotowanie wierzchowców do podróży sprowadziło się do krótkich oględzin roboty, którą Daniel już zdążył wykonać. Orion kiwnął z uznaniem, gdy przyjrzał się starannie wyczyszczonemu futru zwierząt. Najemnik miał rękę do koni.

– Kto chce spróbować się z rumakiem od Lu? – zapytał Damian.

– Wezmę go – odparł Orion.

Karosz stał nieco na uboczu, motając łbem i prychając. Orion zacmokał. Poczekał, aż uszy zwierzęcia obrócą się w jego stronę. Wolno podszedł od boku i położywszy dłoń przy łopatce konia, tuż za piersią, ostrożnie zaczął głaskać. Pozwolił karoszowi oswoić się z jego obecnością, a wtedy ostrożnie sprawdził kopyta.

– Wyczyściłem – rzucił Daniel.

– Widzę – przytaknął Orion. – Jak się wabi koń?

– Ater – odparł najemnik.

– Ater – powtórzył rycerz. – Dobry z ciebie koń, Ater.

Zwierzę trąciło go łbem.

– Gotowy na przejażdżkę? – Orion wskazał ręką pozostałych towarzyszy, którzy już siedzieli wierzchem. – Nie protestujesz, a więc spróbujmy. – Wspiął się na siodło, a następnie pogłaskał zwierzę po szyi. – Dobry koń.

– Jeździłem już na nim – rzekł Daniel. – Na początku jest trochę nieufny, ale to szybko mija.

– W drogę, panowie – rozkazała Elein. – Musimy jeszcze znaleźć dobre miejsce na nocleg.

Orion zawołał pachołka. Młody chłopak w lnianej koszuli i bawełnianych spodniach prędko podbiegł, zgiął się w ukłonie, po czym otworzył wrota stajni.

Drużyna opuściła posiadłość w pośpiechu. Tempo narzucił sam Orion. Nie chciał, by strażnicy bądź opatulony kocem gospodarz, który stał na progu posiadłości, mieli ich zbyt długo na oku.

Zwolnili dopiero, dopiero gdy jedynym źródłem światła stały się mury Janeve oraz sierp księżyca. Orion bezmyślnie błądził wzrokiem po fortyfikacjach miasta, aż nagle jego spojrzenie zatrzymało się na tej samej baszcie, dzięki której uciekli. Na jej szczycie w blasku pochodni majaczyła czarna postać. Stała w nienaturalnym bezruchu, trzymając w prawej ręce ogromny miecz, a w lewej dużą czarną pawęż.

Orion poczuł na plecach przenikliwe zimno. Łapał powietrze niczym tonący w ostatnim wysiłku. Nie potrafił oderwać oczu od upiornej postaci na szczycie wieży, która powoli obracała się w jego kierunku. Zjawa bez strachu zeskoczyła z baszty, lecąc na spotkanie ze śmiercią tak pewną jak ubita ziemia pod murami Janeve. Orion zdążył jeszcze zauważyć jej poszarpany czarny płaszcz trzepoczący niczym skrzydła.

– Przyspieszamy! – Ciało rycerza dygotało. – Pędźcie, jakby goniła was sama Moriana!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top