2.1 Dom
Wiosną posiadłość rodu Niedźwiedzia zawsze się wyróżniała na tle swoich sąsiadów. Nie chodziło oczywiście o dom, ten był bowiem zbyt mały, aby zrobić wrażenie na pysznej okolicy, ani nawet o stajnie czy drewniany spichlerz. Cały baśniowy klimat posiadłość zawdzięczała licznym rabatom pełnym kolorowych kwiatów oraz świeżej trawie kiełkującej z ziemi. Jedynym mankamentem ogrodu było jego niefortunne położenie tuż przy bramie.
Orion zsiadł z konia i wszedł na podwórko. Trzymał wierzchowca krótko za uzdę, pilnując chodu zwierzęcia jak własnego. Znacznie bardziej wolał zachować ostrożność, niż tłumaczyć matce rozdeptane kwiaty.
Przed stajnią czekała go jednak niespodzianka. O drewniane wrota opierał się szczupły młodzieniec ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Odgarnął czarne włosy z trójkątnej twarzy i sprawnie uwiązał je z tyłu, po czym łypnął na Oriona spode łba. Oczy koloru stali stanowiły cechę charakterystyczną każdego mężczyzny z rodu Niedźwiedzia.
– Co to miało być? – zapytał bez zbędnych ceregieli.
– Ja też się cieszę, że znów cię widzę, Romualdzie – prychnął Orion. – Przynajmniej mam teraz pewność, że faktycznie widziałeś walkę...
– Nazywasz tamto walką?
Orion zawahał się. Zaledwie chwilę temu sądził, że całkiem dobrze wypadł w roli przegranego. Czyżby fortel był aż tak oczywisty?
– Na wszystkich Bohaterów, masz winę wypisaną na twarzy – westchnął jego młodszy brat. – Chodźmy do środka. To nie miejsce na taką dyskusję.
Romuald przejął od niego wodze i wprowadził wierzchowca do stajni. Orion wszedł za nim. Z bólem liczył ciekawskie końskie łby wystające nad drewnianymi bramkami. Tylko dwa. Pogłaskał każdy z nich.
– To stało się już dzisiaj – szepnął.
– Z rana – potwierdził Romuald i zamknąwszy gniadosza w zagrodzie, również nagrodził zwierzę pieszczotą. – Nie chcieliśmy cię tym niepokoić. Miałeś na głowie turniej.
Rycerz zaklął. Już dawno wiedział, jak to się skończy. Nie mieli już dłużej funduszy na utrzymanie skromnej straży rodu Niedźwiedzia. Jednakże zobaczenie pustej stajni na własne oczy...
– Jak znosi to staruszek? – zapytał.
– Lepiej niż się spodziewasz. – Brat uśmiechnął się cierpko. – Chwilowo całkowicie się skupił na twojej porażce w finale.
Orion jęknął.
– Skoro już przy niej jesteśmy... – Romuald rozejrzał się podejrzliwie. – Co wyście tam odprawili? – szepnął.
– No... – Rycerz się zawahał. – Naprawdę aż tak rzucało się to w oczy?
– Mnie tak. Przecież wiem, co potrafisz.
– A Drestowi?
– Bezpieczniej będzie założyć, że też.
– Czyli nie masz pewności?
Romuald podrapał się po potylicy.
– Nie mam – przyznał zakłopotany. – Staruszek strasznie się tym wszystkim przejął. Dumny był z ciebie jak paw, a podczas tej waszej draki...
– Draki? – oburzył się Orion.
– Walką tego nie nazwę – odgryzł się brat. – W każdym razie mocno się rozemocjonował. W dodatku przed nim siedział duży, opasły jegomość o bujnej czuprynie, która przysłaniała pół świata, a jak sam doskonale wiesz, dla dziadka to już cały.
Niemo przytaknął.
– Ile czasu zdążyło już minąć od ostatniej wojny z Desercją? – zapytał.
– Dwadzieścia dwa lata – odpowiedział natychmiast Romuald. – Nie zmieniaj tematu.
Orion westchnął. Jego młodszy braciszek zdecydowanie za bardzo grzeszył bystrością. Nic nie umykało jego oczom. Każdą informację rozbijał na czynniki pierwsze z łuczniczą precyzją.
– Powiedz mi lepiej, jak się czujesz? Jesteś trochę blady... Nie miałeś ostatnio nawrotów?
– Czuję się doskonale, a teraz przestań się wreszcie migać i opowiadaj!
– No dobrze, dobrze... Patrzcie no, jaki dojrzały. Już się nawet martwić o niego nie wolno...
– Orionie!
– Potrzebowaliśmy pieniędzy – mruknął rycerz. – No to już nie potrzebujemy. A wszystko dzięki „drace", bo chyba tak to nazwałeś.
– Na wszystkich Bohaterów... – Romuald dotknął dłonią czoła. – Przecież ci mówiłem: kupcy wracają jeszcze w tym tygodniu!
– A ja ci mówiłem, że niejedna karawana została już w przeszłości złupiona – prychnął Orion. – Słyszałeś przecież o starym Koziku!
– Stary Kozik cechował się uporem i pomyślunkiem capa! – zirytował się Romuald. – Słyszałem, jak się chwalił, że skraca sobie drogę, zbaczając ze szlaku w puszczę Gwynntoniańską. Nie dziwota, że skończył z gardłem poderżniętym od ucha do ucha!
Orion nie umiał znaleźć kolejnego argumentu. Z przerażeniem uświadomił sobie, że raczej nie wygra tej dyskusji.
– Może i masz rację, ale strażnicy nie będą przecież czekać wieczność, aż łaskawie zatrudnimy ich ponownie.
– Nie doceniasz ich lojalności. – Romuald najwyraźniej postanowił mu niczegonie ułatwiać. – Są oddani sercem i duszą Drestowi. Twoja perspektywa jest zbytnio ograniczona. Nastały trudne czasy dla wszystkich Agwyńczyków. Niemal każdy mniejszy ród boryka się z problemami. Poprzednie lato nikogo nie rozpieściło urodzajem, w lasach zaś coraz śmielej poczynają sobie rozbójnicy.
– A to oznacza, że każdy miedziak się przyda.
– To prawda, ale jeszcze bardziej przydałaby się chwała i dobre imię.
Orion osłupiał. Nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób niepotrzebny rozgłos pomógłby jego rodowi.
– Co nam po sławie, kiedy spichlerze puste? – zapytał.
– To, że prościej wtedy się robi interesy – niecierpliwił się jego brat – oraz dostaje specjalne traktowanie! – Cofnął się o krok, a na jego twarzy pojawił się zachwyt i entuzjazm. – Romuald herbu Niedźwiedź? Czy to przypadkiem nie pański brat pokonał w finale samego Lancelota? Doskonale! Proszę tak nie stać w progu! Zapraszam! Służba, wina! Nie tego, bo to szczyny! Tego najlepszego! – Jego oblicze ponownie straciło barwy. – Rozumiesz czy mam tłumaczyć dalej?
– Dostałem się do finału – bąknął rycerz. – To też powinno się liczyć. Ciągle wolę wróbla w garści. Sam mówiłeś, że czasy są ciężkie. Nie da się przewidzieć wszystkiego. Te pieniądze mogą okazać się przydatne szybciej, niż myślisz.
– Z tym się zgodzę – przyznał niechętnie Romuald.
– Zresztą jako finalista zostałem zaproszony dziś wieczorem na ucztę w pałacu przez samego króla – ciągnął Orion. – To już coś!
– Naprawdę?
– Skąd zdziwienie? Myślałem, że widzieliście walkę. Artur ogłosił to tuż po pojedynku.
– No cóż... – Romuald przygryzł wargę. – Walkę widzieliśmy, ale nie zostaliśmy do końca. Kiedy upadłeś na ziemię, Drest tak się wściekł, że natychmiast ruszył do wyjścia. Wolałem być blisko, żeby nie narozrabiał, ale zdążyłem połowicznie...
– Cholera... – westchnął Orion. – Ilu oberwało?
– Na początku dwóch, z czego na szczęście tylko jeden stracił przednie zęby. Trochę sami byli sobie winni. Staruszek próbował po prostu przejść. Może niezbyt grzecznie, ale jednak. Najpierw zaczęli się awanturować, że się przepycha, a później nabijać, że jego wnuk jest przegrańcem. No i wtedy zrobiło się gorąco...
– Nic wam się nie stało?
– Trzeba było położyć jeszcze trzech, ale obyło się bez strat... po naszej stronie.
Orion odetchnął z ulgą. Całe szczęście, że strażnicy nie zdążyli interweniować. Inaczej musiałby nieźle się wystarać, żeby wyciągnąć staruszka z tarapatów. Miał ochotę uklęknąć i posypać swoją głupią głowę popiołem. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się tak bardzo nie przewidzieć skutków własnej decyzji.
– Ale nawarzyłem piwa... – oznajmił ze skruchą. – Nie sądziłem, że dziadek aż tak się przejmie. Kiedy powiedziałem mu, że lord Hohenheim załatwił mi udział w turnieju, wyglądał na znużonego.
– Pewnie nie chciał ci dokładać ciężaru ojcowskich oczekiwań.
– Pewnie tak. – Orion przypomniał sobie krytyczne spojrzenie Hohenheima, jakim tamten wiecznie mierzył Lancelota. – Do Regnara, nie mam odwagi pokazać mu się teraz na oczy...
Romuald oparł się plecami o zagrodę i pozwolił koniowi położyć łeb na swoim barku.
– Co się stało, to się nie odstanie – oznajmił pojednawczo, głaszcząc zwierzę. – Potrzebujesz odpoczynku. Kiedy dokładnie ma się odbyć uczta?
– Wieczorem.
– A coś więcej?
– Nie wiem. Kiedy zszedłem z areny, wsiadłem na konia i pognałem do domu. Nie chciałem czekać do końca uroczystości.
Romuald westchnął i zetknął się głową z łbem konia.
– No co?
– Miałeś przecież naśladować Lancelota.
– Tak zrobiłem. On też zebrał się tuż po walce.
Romuald długo przyglądał mu się bez słowa.
– Dziwne – powiedział wreszcie. – Zgodnie z etykietą powinniście byli poczekać na posłańca królewskiego, który przekaże wam szczegóły. Przynajmniej tak pisali w księgach... No cóż, w sprawach dworskich zdam się na Lancelota.
Ostrzeżenie przyjaciela ponownie znalazło się na końcu języka Oriona, ale na razie postanowił o nim nie wspominać. Skoro zawalił sprawę z turniejem, musiał chociaż pokazać się na uczcie!
– Umyję się, przebiorę i pojadę do pałacu po zachodzie słońca – oznajmił. – Powołam się na królewskie zaproszenie. Słyszało o nim całe Gwynntonian, a Artur nie słynie z rzucania słów na wiatr.
– Pójdę po świeże ubrania. Balia stoi tam. – Romuald wskazał na róg stajni.
– Marzy mi się kiedyś królewska kąpiel – westchnął Orion. – We własnym pokoju...
– Może jeszcze w gorącej wodzie? – prychnął brat. – Nie pozwól zdrowemu rozsądkowi stanąć na przeszkodzie marzeniom. Bierz balię na plecy i dźwigaj przez dom. Jednak musisz być cicho, skoro boisz się pokazać Drestowi na oczy.
Orion zmierzył wzrokiem solidne drewno oraz żelazne okucia. Krzepy może by i starczyło, ale o dyskrecji nie było mowy.
– W stajni też jest dobrze – oznajmił pokornie, chwytając dwa wiadra i zmierzając do wyjścia.
– Są jeszcze publiczne łaźnie – oświadczył Romuald zaczepnie.
– Długo jeszcze będziesz to wypominał?
– Aż przestaniesz się szwendać z Lancelotem po dziurach dzielnicy Trójkątnej.
Nie odpowiedział, ponieważ jego brat jak zwykle miał rację. Pomysły Lancelota często bywały nierozsądne, ale gwarantowały dobrą przygodę. Sytuacji, do której nawiązywał półsłówkami Romuald, niestety nie określiłby jako ciekawej. Ledwo uszli z życiem i godnością, chociaż Lancelotowi nachalne zaloty półnagich niewiast zdecydowanie za bardzo przypadły do gustu.
Napełnienie balii było zajęciem żmudnym i czasochłonnym, zwłaszcza że starał się poruszać po kryjomu. Na szczęście pomimo swoich rozmiarów skradać się umiał jak mało kto, a wszystko dlatego, że próbował kiedyś zaimponować ojcu.
Kiedy wreszcie skończył, zanurzył w wodzie dłoń i się wzdrygnął.
– No i wróciłem. – Romuald wkroczył do stajni, zbliżył się i wręczył mu kawałek tkaniny do otarcia się oraz ubrania. – Przypilnuję, żeby nikt tu nie wchodził.
– A pomożesz mi potem opróżnić balię?
– Pomogę.
Orion nie spodziewał się takiej odpowiedzi, dlatego zapytał:
– Czemu?
– Bo jesteśmy braćmi i bardzo się kochamy.
Parsknął śmiechem i przyjrzał się mu uważniej. Coś ewidentnie było nie tak.
– Trudny będziesz miał dzień. – Łobuzerski uśmiech zniknął z twarzy Romualda. – Czeka cię rozmowa z Drestem, królewska uczta pełna formalizmów oraz...
– No wyrzuć to z siebie. – Orion z niepokojem studiował rysy twarzy młodzieńca. Zmarszczone czoło i napięte mięśnie szczęki nie zwiastowały niczego dobrego.
– Za dużo powiedziałem – mruknął tamten.
– Romuald.
– Eleonora... Ona również przejęła się finałem turnieju.
Orion zgrzytnął zębami. Uczucia młodszej siostrzyczki. Kolejna rzecz, o której nie pomyślał, akceptując warunki Lancelota. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.
– Jak to wygląda? – zapytał sucho.
– Strasznie się popłakała, ale na szczęście mamy Derwę.
Orion gorączkowo przytaknął. Stara służąca była absolutnym mistrzem niańczenia. Nie raz, nie dwa wyręczyła go wiedzą i doświadczeniem.
– Pójdę do niej po kąpieli – postanowił.
– Lepiej nie. Tylko przypomnisz o swojej porażce.
Jego mięśnie mimowolnie się napięły, a ciało straciło naturalną płynność ruchów.
– Źle to ująłem. – Romuald rozłożył przepraszająco ręce. – Nie chciałem...
– Dobrze to ująłeś – przerwał oschle. – Zamiast się tłumaczyć, lepiej pomóż mi ze zbroją.
Obrócił się plecami do brata i wyciągnął ręce na boki. Poradziłby sobie sam, ale chwilowo wolał nie patrzeć Romualdowi w oczy. Zamiast tego oglądał stare, drewniane deski o licznych szczelinach oraz równe paski światła na ściółce. Napierśnik stuknął o słomę, a chwilę później zrobiły to też pozostałe części pancerza. Oddalające się kroki Romualda, a później trzask zawiasów znaczyły, że został wreszcie sam.
– Czas na zimną kąpiel – wycedził, wchodząc do balii. Z ust wyrwał mu się oburzony jęk. Tylko jeden, bo na drugi sobie nie pozwolił.
Zanurzył głowę, a chłód wody wkrótce przestał mu dokuczać. Odzyskał władzę nad drżącymi kończynami i skupił się na skwapliwym szorowaniu ciała. Po wszystkim starannie się wytarł, założył lniane spodnie oraz tunikę i ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na wodę. Ależ był brudny...
Nagle drzwi stajni się otworzyły, a do środka wkuśtykał Drest herbu Niedźwiedź. Orion zamarł. Dziadek zawsze wyglądał, jakby właśnie wydostał się z otchłani. Surowa twarz pocięta zmarszczkami, zaciśnięte szczęki oraz zamknięty na wieki prawy oczodół, który dodatkowo oszpecała podłużna blizna. Najbardziej przerażało, że parł w jego stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top