11. Krew złodzieja
– Co lubią Wilhelmowie? – zagadnął Orion.
Karczmarz się zmieszał. Wygiął usta w podkowę, zmarszczył brwi i zmrużył podejrzliwie oczy.
– Lepiej zwróćcie się z tym do samych Wilhelmów – poradził.
– Taki jest plan, ale wpierw muszę ich do siebie przekonać. Pomyślałem: może prezent?
– Nie róbcie tego. – Stanowczość w głosie karczmarza była nowością. – To nie skończy się dobrze.
– Już nie jest dobrze – burknął rycerz. – Zbywają mnie raz za razem...
– Tylko zbywają – uściślił karczmarz. – Zawsze może być gorzej.
– Gorzej? Co masz na myśli?
– Wilhelmowie to wspaniali ludzie. – Gospodarz oparł się łokciami o ladę. – Ale lepiej nie zachodzić im za skórę. Zwłaszcza kiedy jest się przyjezdnym.
– Czyli trzymają okolicę twardą ręką. Rozumiem...
– Nic nie rozumiecie. Życie w Wilhelm jest zbyt trudne, aby pozwolić sobie na nieuczciwość. Ziemię ciężko się uprawia, kupce przyjeżdżają rzadko, a zima nie wybacza błędów. Gorzej mają jeno w hrabstwie Nordby. W takim miejscu szacunku nie zdobywa się terrorem. A zapewniam, że wszyscy wilhelmczycy darzą Wilhelmów głębokim szacunkiem.
Orion zmarszczył czoło, próbując przetrawić usłyszane rewelacje. Karczmarz jak zwykle wykazał się taktem i cierpliwością. Nie popędzał, po prostu zajął się swoimi sprawami: tu i ówdzie przetarł blat, poprawił kilka krzeseł, otworzył szerzej okiennice, sprawdził potrawkę bulgoczącą w kominku oraz pozdrowił innego gościa, który wyszedł z pokoju.
– Jak mogę zdobyć szacunek Wilhelmów? – zapytał rycerz.
– Wreszcie właściwe pytanie. – Gospodarz uśmiechnął się, wracając z powrotem za ladę. – Najprościej przez umiejętności. Jeśli udowodnicie, że potraficie coś niecodziennego, z pewnością sami się odezwą. Tak było z alchemikiem Andrew. Jest tu około pół roku, ledwo gada po agwyńsku, a i tak wszyscy się z nim liczą.
– Nie mam tyle czasu – westchnął Orion. – Całkiem nieźle rąbię mieczem, lecz nie jest to umiejętność, którą można tak po prostu zademonstrować. Chyba że organizujecie w okolicy jakieś turnieje?
– Czasami, lecz głównie wiosną i latem. – Gospodarz rozłożył przepraszająco ręce. – Przykro mi. Mogę jedynie życzyć powodzenia. Mam nadzieję, że znajdziecie jakiś sposób.
– Jakiś znajdę.
– W międzyczasie mogę zaoferować śniadanie. Co powiecie na potrawkę z dzika?
Orion wyjął dwa miedziaki i położył przed mężczyzną, po czym wybrał stolik. Po posiłku udał się prosto do Wilhelmów. Wrota, ku jego zaskoczeniu, otwarto na oścież. Wczoraj, kiedy krążył po okolicy wieczorem, posiadłość zamknięto na cztery spusty, co, jak podejrzewał, wiązało się z jego osobą. Nie spodziewał się więc, że dzisiaj uda mu się tak po prostu wejść i że ktoś już będzie na niego czekał. Przed posiadłością stał Laris, a za nim dwóch znajomych mięśniaków, którzy przepędzili go tydzień wcześniej. Do kompletu brakowało tylko tajemniczego wojownika.
Już sam sposób, w jaki Laris go przywitał, nie wróżył niczego dobrego. Sztywno skinął głową, po czym wyprostował się i schował ręce za plecami. Ubiór również nie zachęcał, gdyż tym razem miał na sobie czarne nogawice i żołnierski dublet. Zupełnie jakby spodziewał się kłopotów. Na domiar złego za pasem każdego ochroniarza znalazł się buzdygan.
Wtedy nagle zrozumiał. Przecież on sam paradował w pełnej zbroi i z mieczem przy pasie. Stało się to dla niego tak naturalne jak oddychanie. Uzbrojenie dawało mu bezpieczeństwo, ale mogło również sprawić, że został potraktowany jako zagrożenie.
– Tydzień minął, a więc jestem – zawyrokował.
– Nie spodobają się waszmości moje wieści – odezwał się Laris.
– Niech zgadnę: panna Elein Wilhelm jeszcze nie wróciła.
– Ależ skąd. Wróciła, lecz niestety... jest chora.
– Kolejna...
– Słucham?
– Proszę kontynuować.
Laris nagle stracił nieco swojej pewności. Zdawał się wręcz zbity z tropu.
– Nie mam nic więcej do dodania – rzucił ostrożnie.
– Ale ja mam.
Laris odpowiedział uśmiechem, lecz nie było w tym nic przyjaznego. Niemniej skłonił się, dając znać, że jest gotów wysłuchać.
– Chcę spotkać się z zastępcą głowy rodu – zażądał Orion. Dostrzegł zaskoczenie i to u całej trójki. Irytacja wbijająca tysiące malutkich igiełek w jego wnętrzności urosła do niezdrowych rozmiarów. Nie chciał już mieć do czynienia z Elein Wilhelm. Chrzanić Elein Wilhelm! Chrzanić księżniczkę Helenę! Chrzanić króla Artura i księcia Patrika! Chrzanić wywiad! Niech ich wszystkich zeżre Regnar!
– Prośba waszmości jest dość... nieoczekiwana – przyznał Laris. – Musimy porozmawiać z panienką Elein, aby wyznaczyła zastępstwo. Proszę wrócić za tydzień...
– Dość! – warknął rycerz. – To już się robi nudne! Doprawdy sądzicie, że szlachetne pochodzenie daje wam prawo mną pomiatać?!
– Nic takiego nie powiedziałem...
– Ale ja powiedziałem! Owszem, mój ród nie jest najpotężniejszy, lecz nie sądzę, że nie jestem godzien oblicza żadnego z Wilhelmów! Do Regnara, jestem władcą na Ziemiach Marchijskich! Czy audiencja to doprawdy tak wielka prośba?!
– Mimo wszystko jest to prośba. – Spokojny ton Larisa doprowadzał do szału. – A każdej prośbie można odmówić. Zwłaszcza jeśli osoba prosząca nie wykazuje się taktem.
– A jakiego taktu oczekują Wilhelmowie?! Jakiego taktu ty oczekujesz?! Nic o mnie nie wiesz!
– Wiemy wystarczająco – wtrącił się osiłek. – Idź do domu, bratku, i więcej nie wracaj.
– Nie.
Laris natychmiast się wycofał, a jego miejsce zajęło dwóch mężczyzn, którzy zdążyli już wyciągnąć buzdygany.
– Skoro tak chcecie pogrywać, proszę bardzo – wycedził Orion, kładąc dłoń na rękojeści miecza. – Ale nie róbmy tego jak tchórze. Pojedynek! Wybierzcie czas i miejsce. Może być dwóch na jednego. To bez znaczenia.
Mężczyźni zerknęli na siebie, po czym wybuchnęli serdecznym śmiechem.
– Masz jaja – oznajmił jeden z nich. – Nazywam się Biorn, a ten obok to Diarf.
– Chyba upadłeś na głowę, jeśli myślisz, że zaakceptujemy pojedynek z finalistą turnieju Gwynntoniańskiego – dodał Diarf.
– No i co taka zdziwiona gęba? – zakpił Biorn. – Słyszeliśmy też i o tym. Ale to tylko gorzej dla ciebie.
– Nikt nie będzie się z mościem pojedynkował – zapewnił Laris. – Złość tak bardzo zaślepiła mości oczy, że przestały dostrzegać, kto tu jest agresorem. Proszę odejść i już nie wracać. Inaczej będziemy zmuszeni do samoobrony.
– Nawet lepiej – rzekł Orion, zdejmując dłoń z rękojeści. – Przynajmniej nie będziecie mnie wodzić za nos. Jestem przekonany, że Elein Wilhelm nigdzie nie wyjechała, a jej choroba jest zmyślona. Cały wasz „takt" polega na zbywaniu mnie grzecznymi wymówkami, a ja po stokroć wolę uczciwy nietakt niż cholerne udawanie.
Drzwi posiadłości otworzyły się na oścież. Orion prychnął. Wreszcie wszyscy aktorzy znaleźli się na scenie. Tajemniczy wojownik szedł po schodkach, a jego zbroja pobrzękiwała na każdym stopniu. Wyglądał dokładnie tak samo, jak rycerz zapamiętał, z tą różnicą, że tym razem dwuręczny miecz trzymał oparty o ramię. Zadbane ostrze błyszczało na słońcu niczym śnieg.
Pierwszy odezwał się Laris:
– Nie ma potrzeby interweniować, już sobie poradziliśmy. Młodzieniec właśnie opuszcza posiadłość i już więcej nie wróci.
Wojownik zdawał się nie zważać na jego słowa. Wolno parł do przodu, a gdy lokaj stanął mu na drodze, łagodnie, acz stanowczo odsunął go na bok.
– To nie musi się kończyć przemocą – jęknął Laris.
– Laris ma rację – zawtórował Biorn. – Wszyscy żeśmy się trochę pogorączkowali, ale... – Zamilkł i również dał się przesunąć.
Wojownik zatrzymał się tuż przed Orionem i popatrzył na niego z góry. Z góry! Rycerz nie mógł uwierzyć, że przybysz przewyższał go o dobre pół głowy! To się prawie nie zdarzało! Jednak się nie zląkł. Znał własne możliwości i wątpił, że szczupłe ciało wojownika potrafiłoby im sprostać. Jedyną drobnostką, która sprawiała, że odczuwał niepokój, były oczy nieznajomego widoczne w szczelinie hełmu. Zielone jak szmaragd, zdawały się przeszywać na wylot, wypalając dziurę w samej duszy. Hipnotyzowały, a więc musiał uważać, aby nie stracić przez nie czujności.
– Nie boję się ciebie – oświadczył rycerz. – Jesteś jednym z Wilhelmów, prawda? Twoi podwładni grozili mi bronią. Zaproponowałem im pojedynek, który odrzucili. Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć mi się tym samym. Wybierz miejsce i porę.
– Nie będzie żadnych pojedynków – spróbował Laris, ale umilkł, kiedy nieznajomy uniósł dłoń.
– Gdzie cię znajdę? – Miękki głos wojownika nie pasował do jego postury. Był też stanowczo za wysoki.
– Karczma „Śnieżek".
– Dobrze. Teraz odejdź.
Orion obrócił się na pięcie i ruszył do wrót. Spotkanie zakończyło się w najgorszy możliwy sposób, lecz znajdował pocieszenie w tym, że zamienił kilka słów z jednym z Wilhelmów. Choć nieznajomy niczego nie obiecywał, Orion czuł w kościach, że pojedynek się odbędzie. Nie żywił złych uczuć względem tajemniczego wojownika, miał wręcz nadzieję, że pokona go bez większego uszczerbku na zdrowiu. Może w ten sposób zdobędzie uznanie Wilhelmów? Jako potomkowie Wilka musieli przecież szanować umiejętności szermiercze. Lecz co, jeśli wojownik zamiast porażki wybierze śmierć? Czy wtedy Wilhelmowie również okażą zrozumienie? Wątpił.
Chwilę szwendał się po okolicy, zanim postanowił, że czas na powrót do karczmy. Jeszcze nie wiedział, co zamierza zrobić dalej, lecz możliwości nie zachwycały. Mógł wziąć na spytki miejscowych, ogłaszając wszem wobec, po co tu przybył, ale czy w ten sposób coś osiągnie? Jeśli wszyscy mieszkańcy myśleli podobnie jak karczmarz, ponownie usłyszałby, że o sprawy Wilhelmów należy pytać Wilhelmów. Pozostawała też niezbyt rycerska możliwość, którą wcześniej się brzydził, lecz teraz...
Zanim się zorientował, znalazł się w samym sercu Wilhelm, a jednak nogi, zamiast do gospody, poniosły go do pomnika klęczącego rycerza. Usiadł na ławce przy strumyku, gdzie szum wody zagłuszał hałasy dobiegające z targu. Północnicy na co dzień wykazywali się dość spokojnym usposobieniem, chyba że chodziło o handel. Wtedy temperamentu mógłby im pozazdrościć niejeden południowiec.
Orion oparł się rękami o grube deski siedziska i zawiesił wzrok na klęczącej podobiźnie Wilhelma Wielkiego. Kamienne dłonie zaciskały się na rękojeści dwuręcznego miecza, który wyglądał bardzo znajomo... Zanim zdążył określić, czy broń tajemniczego wojownika istotnie była ostrzem samego Wilhelma Wielkiego, postanowił wrócić do istoty problemu.
Co zrobić z Wilhelmami?
Spojrzał na statuę. Sprawiała wrażenie wiekowej. Kamień nabrał szarej barwy, choć gdzieniegdzie dostrzegał oryginalny jaśniejszy kolor. Ponownie zwalczył zabobonny lęk. Przecież nie przyszedł tu po to, aby znowu obawiać się kary Bohaterów!
Tylko czemu tak właściwie przyszedł?
Może po to, by sprawdzić, czy dosięgnie go błyskawica za samą myśl o włamaniu się do posiadłości Wilhelmów? A może po to, by coś go powstrzymało, dało lepsze rozwiązanie? Jeśli Bohaterowie faktycznie czuwali, to czy istniało lepsze miejsce na boską interwencję niż najstarszy pomnik Wilhelma Wielkiego? Najgorsze, że Orion ułożył już plan, lecz do dzisiaj nie chciał tego przyznać. Czy właśnie tak zaczynał jego ojciec? Przykra konieczność, później rutyna, a dalej pogoń za chciwością?
Nie! Nie skończy w ten sposób!
Jednak w jego żyłach płynęła krew złodzieja, a on sam postawił już w myślach pierwszy krok w kierunku szafotu.
Nie skończy w ten sposób!
Musi jedynie porozmawiać z Wilhelmami. Nie zamierzał przecież niczego kraść. Najwyżej informację. Zapiski Edwarda, może listy. W ten sposób nie musiałby się narażać i ujawniać. Wszystko będzie proste. Kamienne mury to pestka. Posiadłość oczywiście chronili zbrojni, a od niedawna również i psy, ale nie musiał się przejmować ani jednym, ani drugim, albowiem między domem a murem rosła samotna stara sosna. Miała mnóstwo miejsca, aby rozwinąć gałęzie, a nawet wykształcić dwa solidne pnie. Wystarczyłoby się wspiąć i w mgnieniu oka znalazłby się na dachu. Tylko co dalej? Zapewne ktoś zostawiłby gdzieś otwartą okiennicę, a jeśli nie... Nad tym zastanowi się później. Wpierw należało się pozbyć wątpliwości oraz zdecydować.
Orion udał się z powrotem do karczmy. Dalsze marnowanie czasu nie wchodziło w grę, gdyż w lesie czekała robota. Kiedy stanął na progu gospody, odniósł wrażenie, że coś było nie tak. Słyszał za dużo grubych głosów, zbyt wiele rubasznych żartów. Słońce znajdowało się wysoko, a więc zbyt wczesna pora na strażników królewskich.
Wkroczył do środka. W karczmie tłoczyli się zbrojni Wilhelmów. Zajmowali każdy stolik, stali przy ladzie, opierali się o ściany. Wśród obecnych znaleźli się również Biorn i Diarf. Siedzieli razem z przysadzistym mężczyzną o ciemnej brodzie, który rechotał najgłośniej ze wszystkich. Jak tylko zauważył Oriona, wstał zza stołu, chwycił kufel z piwem i udał się w jego stronę.
– Jestem Olaf – przedstawił się, wyciągając rękę.
– Orion. – Rycerz z ociąganiem uścisnął przedramię. Ciemniejsza karnacja Olafa natychmiast skojarzyła się z Gaelem. Byli też podobnego wzrostu. Co jeśli pod gęstą brodą ponownie skrywał się szpieg? Jednakże głos miał niższy, barki nieco szersze, a miejscowi zdawali się dobrze go znać. A jednak Orion mu nie ufał. Nic a nic.
– A tak, słyszałem. No, nie stój tak w progu, bo wypuszczasz opary. Chodź za mną. Pogadajmy.
Orion zamknął drzwi i wolno ruszył za brodaczem. Próbował mieć na oku całą hałastrę, jednakże zadanie okazało się niewykonalne ze względu na liczbę potencjalnych przeciwników.
Olaf szepnął coś do jednego z mężczyzn zajmujących stolik przy ladzie karczmarza. Ten wstał, a wraz z nimi pozostali. Przepchnęli się obok Oriona, nawet nie próbując zachować pozorów grzeczności.
– Siadaj – rozkazał Olaf, moszcząc się wygodniej na ławce. W zamyśleniu skubał koniuszek brody. – Zrobiłeś dzisiaj brzydką scenę przed posiadłością.
Orion niespiesznie zajął miejsce naprzeciwko. Na ścianie za Olafem wisiało białe futro niedźwiedzia. Ciekawe czy wybrał miejsce przypadkiem, czy też z premedytacją próbował ugodzić w herb? Nie zgadzał się kolor sierści, jednakże rycerz nie potrafił się pozbyć wrażenia, że działo się za dużo zbiegów okoliczności.
– Przychodzisz z ostrzeżeniem? – zapytał.
– I tak, i nie. Chciałem pogadać.
– Mogłeś to zrobić bez nich wszystkich. – Orion uniósł rękę i zatoczył palcem okrąg.
– Jeśli sądzisz, że przekonanie tej bandy do moich racji jest łatwe, to się grubo mylisz. – Olaf poczęstował się piwem. – Chcesz? – zaproponował, przysuwając kufel.
– Nie piję z nieznajomymi.
– Przecież się przedstawiłem – żachnął się brodacz.
– A ja dalej nie wiem, kim jesteś i czemu przychodzisz.
– No dobrze, dobrze. Masz rację. Chcę cię ostrzec.
– Mam więcej nie nachodzić panienki Elein Wilhelm – wycedził rycerz. – Byliście dostatecznie klarowni przed posiadłością.
– Otóż wyobraź sobie, że chodzi o coś innego. – Olaf wykrzywił usta. – Panienka poradzi sobie sama, o nią się nie martwię. Szkoda mi jeno ciebie. Słyszałem, że spieszno ci do pojedynków. Głupi pomysł. Szkoda życia.
– Mnie nie. Od pewnego czasu nie jest wiele warte.
Olaf podrapał się po brodzie, patrząc gdzieś w bok. W końcu powiedział:
– Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, ale jeśli utrzymasz tempo, skończysz połamany. Panienka nie przepada za takimi jak ty.
– Takimi jak ja? Co to w ogóle znaczy?
– Słuchaj, nie jesteś wyjątkowy. Przed tobą było wielu, co próbowało. – Olaf napił się piwa. – Wyciągnij z tego lekcję i ucz się na cudzych błędach.
– Przecież ty nie masz zielonego pojęcia, czego ja próbuję! – oburzył się Orion.
– No to oświeć mnie! – Olaf oparł się dłońmi o blat i wychylił do przodu. – Powiedzże łaskawie, czemu już trzeci tydzień nachodzisz posiadłość Wilhelmów?
– Potrzebuję informacji.
– Jakich informacji?
– Na to pytanie mogę odpowiedzieć jedynie głowie rodu Wilhelmów lub zastępcy, jeśli go łaskawie wyznaczycie.
– Szkoda. – Olaf wyprostował się. – No, miło było poznać. W razie czego moje sumienie jest czyste.
– Załatwmy to jak mężczyźni. – Orion również się podniósł. – Chcecie mnie zlinczować? Proszę bardzo. Wyjdźmy na zewnątrz i miejmy to wreszcie za sobą. Ale uprzedzam, że będziecie musieli mnie zabić, bo inaczej ciągle będę wracał pod drzwi Wilhelmów.
– Nikt ci nic nie zrobi – burknął brodacz. – Przynajmniej nie dzisiaj...
Orion odprowadził go wzrokiem. Olaf ponownie usiadł między Biornem i Diarfem. Mężczyźni patrzyli się na niego wyczekująco, ale gdy pokręcił głową, napili się piwa i łypnęli ponuro na rycerza.
Orion miał dość. Wspiął się na stół i gromko klasnął w dłonie. Kiedy był już pewien, że uwaga obecnych jest skupiona wyłącznie na nim, przemówił:
– Za chwilę udam się do lasu Edwardzkiego! Jeśli któryś z panów życzy sobie policzyć się ze mną w mniej odludnym miejscu, jest to idealna okazja! Zapraszam również grupy bez odwagi i sumienia! Możecie wspólnie spróbować sił!
Publiczność gapiła się na niego w osłupieniu, a potem wybuchnęła gromkim śmiechem. Orion nie zważał na to. Powiedział wszystko, co chciał. Najwyższy czas wrócić do obowiązków. Zeskoczył i udał się do pokoju, lecz zanim wszedł do środka, zdążył usłyszeć szept jednego ze zbrojnych:
– Ze wszystkich fatygantów, ten jest najzabawniejszy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top