1. Turniej
„Ludzie są w stanie robić okropne rzeczy tak długo, jak trwają w przekonaniu, że są robione w dobrej wierze".
– Król Edward Bogobójca
Nie potrafił oderwać wzroku od trybun. Znajdowali się tam chyba wszyscy mieszkańcy stolicy, a przynajmniej wszyscy ważni. Każdy pragnął zobaczyć finał turnieju rycerskiego w Gwynntonian, lecz nie każdy mógł. Przez krótką chwilę starał się wypatrzeć dziadka Dresta oraz Romualda, ale próżny był to trud. Widział jedynie kolejnych wrzeszczących ludzi skandujących wyrazy uznania, przekleństwa, a nawet groźby skierowane między innymi w jego osobę.
– Lancelot, zrób z tego chłoptasia papkę!!!
Prychnął śmiechem. Określenie „chłoptaś" pasowało do niego jak siodło do tygrysa pustynnego. Może i miał na karku dopiero dwadzieścia wiosen, co istotnie czyniło go o rok młodszym od rywala, ale przewyższał Lancelota wzrostem i tężyzną. Zresztą nie tylko jego. Na palcach jednej ręki mógł policzyć mężów, którzy dorównywali mu krzepą.
Poprawił ostrożnie hełm, po czym odetchnął głęboko. Jeszcze kilka dni temu twierdził z niezłomną pewnością, że finał to nic takiego, a jednak w tym momencie czuł niepokój. Widownia wywierała presję, z którą, chcąc nie chcąc, musiał się liczyć. Wcześniej nie rozumiał, jak trudne może być samo stanie przed oczami tysiąca ludzi. Swędziała go noga, bark, pośladek. Oczywiście zbroja, tak czy inaczej, uniemożliwiała podrapanie się, ale przy tak licznej publiczności na samą myśl o możliwości zrobienia czegoś tak ordynarnego zaczynał się pocić.
Jakim cudem rywal znosił to tak dobrze? Lancelot wręcz był w swoim żywiole! Niespiesznie spacerował po ubitej ziemi Areny Bohaterów z uniesioną wysoko ręką. Czasami zatrzymywał się i przykładał krawędź dłoni do ucha, jakby wszechobecna wrzawa ciągle go nie zadowalała.
– LAN-CE-LOT! LAN-CE-LOT!
Chór głosów rósł w siłę, oszałamiając natężeniem.
– Orion!
Czy dobrze usłyszał?
– ORION!
Nie miał już dłużej wątpliwości. Kilka głosów zdecydowanie wyróżniało się z gwaru i skandowało jego imię. Spróbował odnaleźć swoich zwolenników, ale rychło zrezygnował, gdyż przypominało to szukanie igły w stogu siana.
Kątem oka zauważył, że przeciwnik się zbliżał. Lancelot zatrzymał się w odległości kilku kroków i wskazał go oskarżycielsko palcem, za co natychmiast został nagrodzony wiwatami i owacjami. Jego lśniąca zbroja wyglądała na ciężką, ale Orion doskonale wiedział, że to złudne wrażenie. Mistrzowskie wykonanie oraz potwornie droga khirhajska stal gwarantowały lekkość, wytrzymałość oraz płynność ruchów. Zwykli śmiertelnicy, tacy jak on, zawsze musieli z czegoś rezygnować. Żeby dorównać szybkości rywala, musiał obniżyć możliwości obronne swojego pancerza. Rezultat był efektem licznych kompromisów oraz pomysłowości, niemniej jednak udało się nawet zadbać o estetykę, dzięki czemu jego zbroja wyróżniała się ciemnoszarym kolorem oraz rysunkiem na napierśniku przedstawiającym niedźwiedzia stojącego na dwóch tylnych łapach. Artysta, który odwzorował herb, zapewniał, że zmyje go dopiero solidne szorowanie, ale Orion nie uwierzył. Na szczęście błękitu nieba nie zaburzała ani jedna chmurka, a to oznaczało, że deszcz nie podda próbie owocu pracy malarza.
Dźwięki fanfar zagłuszyły tłum. Lancelot założył hełm i obrócił się twarzą do widowni, prezentując Orionowi wizerunek wrony z rozłożonymi skrzydłami, trwale wygrawerowany na tylnej blasze, któremu z pewnością nie były straszne krople wody.
– Powitajmy w finale Lancelota herbu Wrona oraz Oriona herbu Niedźwiedź!
Orion namierzył wzrokiem królewskiego herolda, który wypowiedział te słowa. Niewysoki mężczyzna z łysiną ubrany w bufiaste szaty ozdobione herbami finalistów znajdował się w małej loży na samym dole trybun. Oprócz niego przebywali tam też muzycy, którzy ponownie zadęli w długie miedziane trąby. Herold zasłonił uszy dłońmi i poczekał, aż dźwięki się rozproszą, po czym wygłosił:
– Rycerze! Złóżcie hołd królowi Arturowi Trzeciemu!
Lancelot przyłożył prawą pięść do piersi. Następnie pochylił głowę i uklęknął. Orion skwapliwie uczynił podobnie. Pierwszy raz pojedynkował się przed obliczem samego króla Artura Wojownika. Już wcześniej dostrzegł jego potężną sylwetkę, ale starał się nie gapić. Zamiast tego obserwował uważnie Lancelota i robił dokładnie to, co on, ponieważ blondyn jak nikt inny znał się na etykiecie dworskiej.
– Rycerze, powstańcie i przygotujcie się! – krzyknął herold.
Orion wyprostował się i odszedł kilka kroków od Lancelota. Jego rywal, a zarazem najlepszy przyjaciel, puścił mu oczko i dobył miecza. Rycerz herbu Niedźwiedź wolno pociągnął za rękojeść swojego wiernego półtoraka, którym następnie zgrabnie machnął. Skierował ostrze w stronę przeciwnika, a sam ustawił się bokiem.
– Walczcie! – Głos herolda utonął w radosnej wrzawie widowni.
Orion rzucił się do boju. Cięcie. Garda. Pchnięcie. Unik. Zwód. Ataki Oriona chybiały o włos, ale Lancelot nie pozostawał mu dłużny. Orion nie zawsze nawet widział miecz, gdyż ten poruszał się zbyt szybko, jednakże czytał w Lancelocie jak w otwartej księdze. Odbił ostrze, zrobił półobrót, skracając dystans, i grzmotnął przyjaciela rękojeścią w hełm.
Widownia jęknęła, kiedy Lancelot prawie wylądował tyłkiem na ziemi. Przestali natomiast wydawać jakiekolwiek dźwięki, gdy Orion zasypał przyjaciela gradem cięć i pchnięć. Rycerz herbu Niedźwiedź pozwolił sobie nawet na odrobinę ekstrawagancji, płynnie przechodząc od technicznych ataków samą końcówką ostrza do wymagającego krzepy zwarcia. Z każdym krótkim oddechem coraz bardziej osaczał przeciwnika, co było nagradzane pełnymi niepokoju okrzykami widowni .
Lancelot trzymał się dzielnie, ale nie potrafił przejąć inicjatywy. Rozpaczliwie kontrował coraz wymyślniejsze ataki Oriona, zaciekle walcząc o każdy krok.. Odbił kolejne pchnięcie i potknął się o wystający kamień, ale w ostatniej chwili wymanewrował, robiąc raptowny wypad do przodu. Skrzyżował klingę z rywalem.
– Przesadzasz... – wysapał, z trudem łapiąc oddech. Całą jego zbroję pokrywały malutkie rysy, które zostawił po sobie wrogi miecz. – Mieliśmy... umowę.
Orion zamrugał. Właśnie! Umowa! Nadmiar bodźców sprawił, że się zapomniał. Najwyższy czas kończyć.
Rozdzielili się. Orion zamarkował boczne uderzenie tylko po to, żeby ostatecznie ociężale ciąć od góry. Lancelot uskoczył i natychmiast skontrował, taranując przeciwnika barkiem. Orion stracił równowagę i wylądował na twardej ziemi. Kiedy się otrząsnął, koniuszek miecza znajdował się tuż przed jego twarzą.
Napięta cisza została zburzona unisonem radosnych krzyków oraz podniosłym dźwiękiem fanfar. Lancelot zabrał miecz i podał rywalowi rękę, pomagając wstać, a następnie skłonił się z szacunkiem. Orion odwzajemnił grzeczność.
– Zwycięzcą wielkiego turnieju rycerskiego w Gwynntonian zostaje rycerz Lancelot herbu Wrona! Chwała zwycięzcy! – wykrzyczał herold.
– LAN-CE-LOT! LAN-CE-LOT! – Chór głosów niósł się echem po całej Arenie Bohaterów.
Orion zerknął na spiętą twarz przyjaciela zastygłą w nienaturalnym uśmiechu. Jedynie nieliczni wiedzieli, że Lanc nie cierpiał, kiedy nazywano go pełnym imieniem. Orion uważał to natręctwo za wyjątkowo zabawne. W końcu nikt inny nie słyszał tak często swojego imienia, jak Lancelot herbu Wrona. Prześladowało go na ulicach Gwynntonian. Czyhało za każdym rogiem na ustach wielbicielek. Stało się ceną, którą płacił za chwałę zdobytą na licznych turniejach. Jedyną ceną, ponieważ pozostałe aspekty sławy odpowiadały mu aż nadto.
Orion powiódł wzrokiem po trybunach. Już nie czuł lęku. Dobrze odegrał rolę. Przycisnął Lancelota do granic możliwości, co jak dotąd nie udało się nikomu innemu. Mimowolnie zatrzymał spojrzenie na królu Arturze Trzecim. Nie widział dokładnie twarzy, ale znał ją z monet. Kwadratowa szczęka, szeroki nos oraz wysunięte łuki brwiowe. Władca siedział na pozłacanym tronie i opierał policzek na pięści. Zdobione jedwabne szaty dodawały mu majestatu, nie odbierając żołnierskiej estetyki. Orion znał wiele określeń na władcę Agwynnii. Mistrz wojny. Najpotężniejszy człowiek świata. Oręż Agwyńczyków.
Morderca Edgara herbu Niedźwiedź!
Zacisnął zęby. Nie miał prawa obarczać króla winą za śmierć ojca. Jedynym winowajcą był sam Edgar i jego niezaspokojona chciwość! Zbyt długo drwił z panującego porządku. Dosięgła go sprawiedliwość i na tym koniec.
– Jednak nie zapominajmy o wszystkich zwyciężonych, którzy zapewnili nam wspaniałe widowisko, a zwłaszcza o naszym dzielnym rycerzu Orionie – piał herold. – Chwała zwyciężonym!
Ucieszył się, widząc i słysząc żywiołową reakcję na trybunach. Wszyscy skandowali jego imię. Może i przegrał, ale najwyraźniej zapadł widowni w pamięć, a więc osiągnął rzecz, na której zależało mu najbardziej.
Krzyki zaczęły tracić na mocy. Wszystko za sprawą króla Artura, który powstał z tronu. Przemówił, gdy zapanowała całkowita cisza:
– Zaprawdę, wasza walka poruszyła moje serce i chciałbym wyrazić swoje uznanie dla was! Zapraszam na ucztę, która odbędzie się dzisiaj wieczorem!
Lancelot uklęknął. Orion pośpiesznie udał się w jego ślady. Słyszał gromkie wiwaty i oklaski, ale starał się skupić na przyjacielu. Wszystko, byleby nie przegapić momentu kolejnej grzeczności.
Razem podnieśli się i skłonili widowni. Lanc uniósł do góry miecz, czym zasłużył na kolejne owacje na stojąco. Wreszcie niespiesznie ruszyli do stajni turniejowej. Orion walczył z nogami, aby utrzymywały równe, leniwe tempo, w którym poruszał się Lancelot. Walczył też z głową, bo ta uparcie próbowała obracać się na boki i wypatrywać krewniaków wśród rzędów wznoszących się po bokach.
– Dlaczego mój ród nie posiada nazwiska? – zapytał Lanc półgłosem. – Weźmy na przykład Rodrika Toueren. To brzmi dostojnie!
Orion zazdrościł mu beztroski. Któż inny zaprzątałby głowę takimi banialukami, i to tuż po wygranej w finale największego turnieju w całej Agwynnii?
– Ale w praktyce oznacza mierne umiejętności – podjął rozmowę. – Wspomniany przez ciebie jegomość nie wszedł nawet do ósemki finalistów.
– Być może, ale to nie zmienia faktu, że takie nazwisko dodaje majestatu.
Orion ciągle nie dowierzał, że przyjaciela nie frasują ani tłumy wrzeszczące jego imię, ani tysiące par oczu wpatrzonych w każdy jego ruch, tylko właśnie brzmienie własnego imienia.
– Wyłącznie bardzo stare rody mają nazwiska. – Orion wzruszył ramionami. – Teraz już się tego nie praktykuje.
– Oczywiście, że się praktykuje – prychnął zwycięzca turnieju. – Ale mówi się teraz ród Wrony, ponieważ moim herbem jest właśnie Wrona. Jak to w ogóle brzmi?
– Normalnie – odparł, nie próbując wykazać zrozumienia. – Moim zdaniem tak jest dużo prościej. Jeśli koniecznie chcesz utrudnić życie ludziom wokół, przedstawiaj się nazwiskiem rodowym swojej matki.
– Lanc Sanguis – powiedział na próbę Lancelot. – Nie, coś mi tu nie gra.
– Bo niepotrzebnie skracasz swoje imię. – Orion uśmiechnął się szyderczo, czym zasłużył na mordercze spojrzenie przyjaciela. – Za bardzo skupiasz się na szczegółach. Niejedna stara familia może tylko pomarzyć o wpływach i zasobach twojego rodu. – Położył dłoń na drzwiach stajni i uległ pokusie, by raz jeszcze spojrzeć na arenę. Błąd. Widownia natychmiast zaczęła skandować jego imię.
– No unieś rękę – pouczył Lanc.
– O tak? – szepnął Orion.
– Wyżej.
Orion zamarł w niecodziennej pozie, czując się dziwacznie. W międzyczasie przyglądał się przyjacielowi w oczekiwaniu na sygnał, kiedy powinien zakończyć ten popis.
– Już – powiedział Lanc. – Jeśli nie chcesz tego powtarzać, nie obracaj się więcej.
Orion znowu wbił wzrok w drzwi stajni umieszczone w jednym z dwóch skrzydeł wrót. Na każdym skrzydle widniał namalowany herb finalisty.
– Pogadajmy o twojej zapłacie... – zaczął Lanc, ale zamilkł, słysząc zgrzyt. Drzwi się otworzyły. Pachołek z wysiłkiem przepchnął je do samego końca, wytarł z czoła pot i skłonił się dostojnemu szlachcicowi w czarnym płaszczu o aksamitnej fakturze.
Szlachcic nie dorównywał Orionowi wzrostem, ale z pewnością był wysoki. Starannie przystrzyżona broda oraz równie czarne i gęste włosy upięte w kucyk kontrastowały z pogodnym blondem Lancelota, choć rysy twarzy zdradzały bliskie pokrewieństwo.
– Lordzie Hohenheim. – Orion pochylił z szacunkiem czoło.
Przenikliwy wzrok szlachcica zdawał się obnażać duszę. Młodzieniec przekonywał samego siebie, że owo wrażenie jest sprawką głębokich oczodołów oraz gęstych brwi, które zawsze dodawały ciężaru spojrzeniu lorda Hohenheima. Niemożliwe przecież, żeby wiedział. Chociaż... A co, jeśli...?
– Kto by pomyślał, że dzisiaj to ty przegrasz z moim synem. – Usta arystokraty rozciągnęły się w uśmiechu pełnym ojcowskiej dumy. – Chyba należą ci się podziękowania od Lancelota za wszystkie tęgie lania, które od ciebie dostał. – Roześmiał się serdecznie. – Dobra robota, Lancelocie. Chodź, mamy wiele do przedyskutowania.
Lanc położył rękę na barku Oriona i rzekł:
– Nie idź na ucztę. Ostatnio chodzą niepokojące plotki...
– Które powinny zostać plotkami! – zgromił go Hohenheim. – Mężczyźnie z rodu Wrony nie godzi się zachowywać jak baba na targowisku.
– Ależ ojcze, ta sprawa jest szczególnie...
– Lancelot! – W oczach Hohenheima tańczyły iskierki gniewu. – Nadużywasz mojej cierpliwości i przynosisz mi wstyd! – Nie czekał na odpowiedź. Obrócił się na pięcie i ruszył przez stajnię, zmierzając do przeciwległego wyjścia.
– A niech go... – Lanc zgrzytnął zębami. – Nie idź na ucztę! – powtórzył stanowczo, zanim udał się za ojcem. Wkrótce już szedł z nim ramię w ramię.
Orion zdążył jeszcze dostrzec, jak wsiadają do karety i szybko odjeżdżają. Wkroczył do stajni, skrywając się wreszcie przed oczami publiczności. Dopiero wtedy odważył się obejrzeć po raz ostatni. Na arenie znajdowali się już mnisi i odprawiali modlitwę pochwalno-dziękczynną. Na szczęście jako finalista był zwolniony z tej uroczystości, bowiem dopełnił obrządku honorową walką turniejową.
Honorową?
– Potrzebowaliśmy pieniędzy – mruknął cicho, próbując zagłuszyć zabobonny lęk.
Ruszył między zagrodami, kierując się do swojego gniadosza. Sucha ściółka przyjemnie trzeszczała pod stopami. Z satysfakcją dostrzegł, że koń jest właśnie czyszczony przez młodego pachołka, który pospieszył, by pomóc z pancerzem, jak tylko go zobaczył,. Orion powstrzymał chłopaka gestem.
– Zajmij się koniem – polecił. – Chcę jak najszybciej dotrzeć do domu.
Pachołek ukłonił się w pas, wrócił się i zaczął pośpiesznie oporządzać zwierzę.
Nie idź na ucztę.
Te słowa nie chciały dać Orionowi spokoju. Lanc próbował go ostrzec, ale cóż mu było po takim ostrzeżeniu? Nawet gdyby w pałacu czekała na niego sama wiedźma Moriana, musiał tam pójść. Ród Niedźwiedzia dostał kolejną szansę od losu. Czy naprawdę mógł ją zmarnować?
– Oczywiście, że nie – oznajmił na głos. – Pozycji na dworze nie zdobywa się ot tak. Lanc może sobie wybrzydzać do woli, jego sprawa, ale ród Niedźwiedzia jest mały i nic nieznaczący... – urwał, zauważając, że ciekawski pachołek skończył już oporządzanie i ewidentnie podsłuchiwał. – A poczęstować cię kopniakiem?!
– Ja... eee... no ten... sianko – tłumaczył się tamten, pokazując palcem najpierw żłob, a później widły.
– Sianko?
– Sianko.
Rycerz prychnął z irytacją. Po co dalej marnować czas na błazenadę? Pragnął wrócić do domu, zanim tłum zaleje ulice niczym górska rzeka zaschnięte koryto. Wszedł do zagrody, wyjął wodze z rąk pachołka i wskoczył na gniadosza. Trącił lekko wierzchowca nogami i skierował się do wyjścia, mijając kolejne drewniane zagrody z końmi.
Chwilę później żwawo pędził przed siebie, w pełni wykorzystując potencjał pustych dróg dzielnicy Bohaterów. Zwolnił dopiero przy pomniku Siedmiu. Podobizny mistrzów zakonu Wilków trwały w zwartym szeregu. Groźne twarze, kunsztowne zbroje oraz dumnie uniesiona broń stały się symbolem potęgi Agwyńczyków.
Orion słyszał wiele historii o każdym z Siedmiu. Razem stanowili niegdyś siłę, z którą musiał się liczyć nie tylko świat ludzi, ale przede wszystkim bestie. Czyny zapewniły im wieczną chwałę oraz wyniosły ponad zwykłych śmiertelników. Zostali pierwszymi Bohaterami i doczekali się między innymi tych właśnie podobizn, które w tej chwili zdawały się patrzeć z osądem. Orion wodził oczami po kamiennych twarzach Siedmiu, a w każdej znajdował jedynie dezaprobatę.
– To zwykłe posągi... – uspokajał się na głos.
Oczywiście słyszał od mnichów, że każda podobizna Bohatera jest jednocześnie jego świątynią oraz fizyczną manifestacją, ale zawsze uważał to za czcze gadanie.
– Posągi to dzieło człowieka i nic ponad to – mruknął pod nosem. – Inaczej nie działoby się wokół tyle skurwysyństwa. Sam wczoraj widziałem, jak jegomość w kapturze handlował tu adrezmem. Pod samym waszym nosem! – Wskazał oskarżycielsko palcem na podobiznę Wilhelma Wielkiego. – Skoro pozwalacie na takie rzeczy, nie mam zamiaru czuć się winny.
Drapiące uczucie na karku zmusiło go do obejrzenia się. W oknie kamienicy dostrzegł malca o twarzy pokrytej czerwonymi chrostami.
– Muszę przestać do siebie gadać – zganił się, po czym trącił piętami boki wierzchowca, zmuszając go do ruchu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top