Część I
Łza spłynęła po moim policzku i spadła na ziemię. Ramiona trzęsły się pod wpływem szlochu, który zawładnął całym moim ciałem. Plecy bolały mnie przez rany, gdzie jeszcze kilka minut temu znajdowały się moje wspaniałe, śnieżnobiałe skrzydła. Serce wydawało się rozpaść na tysiące kawałków, których nie dało się ułożyć w żadną sensowną całość.
Spojrzałam na rozmazaną przez łzy postać archanioła. Jego trzy pary skrzydeł unosiły się i opadały, a twarz mężczyzny nie wyrażała emocji. Archanioł odleciał bez słowa, zostawiając mnie samą. Nigdy nie pomyślałabym, że stracę skrzydła, lecz nie mogłam inaczej postąpić. Inne anioły tego nie rozumiały. Nie miały uczuć, lecz ja je posiadałam i to przyczyniło się do mego upadku.
Otarłam łzy rękawem kiedyś białej sukni, teraz brudna od błota i potargana nie przypominała anielskiej kreacji. Z chmur zaczął lecieć deszcz, który spływał po moich blond włosach. Woda dostawała się do świeżych ran po skrzydłach. Czułam się bez nich naga. Odruchowo dotknęłam miejsca, gdzie kiedyś się znajdowały. Pożałowałam tego, gdy poczułam na dłoni ciepłą krew. Spojrzałam na rękę, palce pobrudzone czerwoną krwią, tak ludzką, szybko wytarłam dłoń o mokrą trawę. Kurtyna deszczu zasłaniała mi widok. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Słońce schowało się za chmurami, nie mogąc patrzeć na mnie. Nie dziwiłam mu się. Upadła anielica, która straciła wszystko. Zawsze ktoś wskazywał mi, co powinnam uczynić. Teraz marzyłam, by te czasy wróciły. Zdawałam sobie sprawę, że będę pamiętać dzień, który zmienił moje życie na zawsze. Straciłam skrzydła, ale nie mogłam się dziwić decyzji przełożonych. Złamałam najświętszą zasadę aniołów stróżów – nie ingerować w sprawy anioła śmierci.
Teraz czułam się taka bezsilna. Kiedyś fruwałam wysoko ponad chmurami, czułam przyjemne słońce na twarzy, teraz byłam tylko człowiekiem. Zimno i ból, które czułam przypominały mi o tym aż za dobrze. Czułam się taka zagubiona, jak w dniu w którym dostałam pierwszego podopiecznego, było to całe wieki temu.
Wcześniej oczywiście przebyłam wiele szkoleń prowadzonych przez archaniołów, lecz i tak nie wiedziałam, jak mam chronić dopiero co narodzone niemowlę. Jego widok mnie nie zachwycił. Zaakceptowałam go i polubiłam dopiero z czasem. Starałam się chronić Dawida, jak potrafiłam najlepiej. Przez dwadzieścia lat wszystko było dobrze, lecz pewnego dnia pojawił się ból brzucha. Niby nic takiego, wydawało się, że czymś się przytruł. Jednak w ciągu kilku godzin jeszcze mu się pogorszyło. Doszła gorączka, a ból wzmagał się przy każdym jego ruchu. Spoglądałam na to bezsilna. Zabierałam część jego cierpienia, lecz tylko tyle mogłam uczynić.
Na jego twarzy malował się grymas bólu, a na czole świeciły krople potu. Jego żona przykładała zimne okłady, lecz to nie pomagało, podobnie jak herbatki od zielarki. Trwało to cztery dni w czasie, których na zmianę ból wzmagał się i słabł. Dawid umierał na moich oczach. Czułam koszmarną bezsilność, opadłam na kolana tuż przy jego łóżku. Nie potrafiłam wstać, emocje rozdzierające me serce nie pozwalały mi na to.
Dnia gdy przybył po Dawida anioł śmierci, uroniłam pierwszą łzę. Nie sądziłam, że to mnie poruszy, zostawiło to trwały ślad w moim sercu i duszy. Pomimo mijających wieków dalej pamiętałam śmierć mojego pierwszego podopiecznego, podobnie jak wszystkich następnych.
Nie tylko ja płakałam, jego żona klęczała przy jego martwym ciele, trzymając mocno dłoń mężczyzny. Jej ramiona się unosiły, a z ust dochodził szloch. Współczułam jej, delikatnie objęłam ją skrzydłem.
Anioł śmierci spojrzał na mnie, gdy zabierał ducha chłopaka. W jego oczach pojawiło się zrozumienie mojego bólu. Tylko on potrafił pojąć, co czułam w tamtej chwili. Kiwnął mi głową i odszedł razem z zagubionym Dawidem w stronę jasnego światła, w którym zniknęli.
Jeszcze wiele dni latałam przygnębiona, próbując zapomnieć błękitne oczy Dawida. Nie raz zastanawiałam się, co by się stało, gdyby tego dnia nie umarł, lecz to nie był koniec mojego cierpienia. Tamten dzień jedynie zapoczątkował kolejne fale uczuć, które stawały się coraz większe. Z każdym kolejnym podopiecznym moja wrażliwość rosła, a próby zablokowania emocji kończyły się niepowodzeniem.
Inne anioły nie rozumiały tego, że przeżywam śmierć ludzi, uważały ich za marne istoty. Ja się zaczęłam przywiązywać do moich podwładnych, chociaż nie chciałam. Obserwowałam każdego dnia ich zmagania. Wspierałam, gdy cierpieli. Kibicowałam i dodawałam otuchy, kiedy dążyli do upragnionego celu. Płakałam razem z nimi i się śmiałam. Najgorsze były uczucia towarzyszące śmierci. Mieszały się we mnie i wzmagały. Krzyczałam, by je z siebie wyrzucić. Jednak to nie pomagało, nie potrafiłam się z nimi uporać. Wspomnienia wracały w najmniej odpowiednich momentach, a wraz z nimi cierpienie.
Prosiłam archanioły, by pozwoliły mi zrezygnować z bycia aniołem stróżem. Błagałam na kolanach, bo bałam się kolejny raz patrzeć na umieranie bliskich mi osób. Za każdym razem dostawałam odmowę. Mój upadek był tylko kwestią czasu, lecz wtedy nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy.
Skuliłam się na ziemi. Nic już nie miało dla mnie sensu. Chciałam zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić. Nie rozumiałam ludzi, oni pomimo cierpienia się nie poddawali, żyli, licząc, że następny dzień będzie lepszy. Ja jednak nie posiadałam nadziei w swoim sercu.
Modliłam się w myślach do Boga, by mi pomógł. Pokazał, co powinnam uczynić. Czas mijał, a dla mnie kolejne minuty wydawały się całymi latami. Wiatr delikatnie dotykał mej twarzy, a deszcz spływał po moim ciele i odbierał resztki ciepła. Trzęsłam się pod wpływem zimna, a wzrok utkwiłam w drzewie rosnącym niedaleko, spoglądałam na jego ciemnobrązową korę o nierównej powierzchni. Oddech zaczął mi się uspokajać, gdy pierwsze fale emocji opadły. Kiedy promienie słońca padły na moją twarz, delikatnie się uśmiechnęłam, niedługo później deszcz ustał. Poczułam iskierkę nadziei.
– Angelianno, musisz wstać – rzekłam do siebie lekko drżącym głosem. Powoli podniosłam się z ziemi. – Co zrobiłby człowiek na twoim miejscu? – zapytałam samą siebie. Po chwili zastanowienia już wiedziałam. – Poszukałby pomocy.
Rozglądnęłam się dookoła, lecz widziałam tylko drzewa, krzaki i trawę. Nawet żadnych zwierząt nie spostrzegłam. Zrobiłam kilka kroków w stronę słońca, które wyszło zza szarych chmur. Po raz pierwszy od utraty skrzydeł pomyślałam, że może bycie człowiekiem było mi pisane.
Robiłam kolejne kroki do przodu. Z każdym kolejnym krokiem było mi coraz ciężej. Zimno odbierało mi resztki sił, a cienka suknia nie zapewniała przed nim żadnej ochrony. Delikatnie opatuliłam się ramionami. Oparłam się o drzewo, by dać sobie chwilę odpoczynku.
– Zgubiłaś się? – usłyszałam. Odwróciłam się w stronę głosu i ujrzałam starszego mężczyznę. Siwe włosy spiął z tyłu w kucyka, a spojrzenie brązowych oczu wydało mi się przyjazne. Pokiwałam głową, bo nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. – Pomogę ci. Pewnie przemarzłaś. Strasznie się trzęsiesz.
Faktycznie drżałam z zimna i emocji, które usiłowały znaleźć ujście. Mężczyzna podał mi swoją zieloną kurtkę. Otworzyłam oczy ze zdziwienia, gdyż nigdy nikt nie był dla mnie taki miły. Opatuliłam się odzieniem, poczułam miłe ciepło.
– Dziękuję – odezwałam się.
– Jak to się stało, że się tutaj znalazłaś?
– Nie pamiętam – szepnęłam ledwie słyszalnie. W moich oczach znów zebrały się łzy, bo doskonale wiedziałam, jak do tego doszło. Na samo wspomnienie tego czułam żal i smutek. Mogłam mieć nadzieje, że z czasem ból upadku przestanie być taki wielki.
– Nie płacz, dziecino. Zabiorę cię do mojego domu. W cieple zastanowimy się co dalej. – Kiwnęłam ledwie zauważalnie głową, a w myślach podziękowałam Bogu za postawienie tego mężczyzny na mojej drodze. – Strasznie milcząca jesteś. Naprawdę nic nie pamiętasz?
Skuliłam się lekko. Chciałabym komuś się wyżalić, ale nie mogłam.
– Naprawdę nie pamiętam. Ocknęłam się w tym lesie – skłamałam. Dziwnie czułam się, nie mówiąc prawdy. Jako anielica nie potrafiłam kłamać, pojawiał się przymus, który sprawiał, że wyznawałam wszystko. Teraz kłamstwo przyszło mi z łatwością i to mnie martwiło.
– Na pewno z czasem sobie przypomnisz. A pamiętasz swoje imię?
– Niestety nie – powiedziałam, spoglądając na mężczyznę. Angelianna nie należała do zwyczajnych imion, więc wolałam go nie podawać.
– Będę cię nazywał Andżelika, dopóki sobie nie przypomnisz. Może być?
– Bardzo ładne – zapewniłam. – A jak mam się do pana zwracać?
– Zwykle mówią na mnie pan Dębowski.
Szliśmy w milczeniu obok siebie. Im dłużej żadne z nas nie odzywało, tym cisza stawała się coraz bardziej niezręczna. Całe szczęście droga do domu pana Dębowskiego nie należała do długich.
– Tu właśnie mieszkam razem z moją żoną – rzekł.
Spojrzałam na wskazany przez mężczyznę domek. Nie wyróżniał się zbytnio. Stał na niewielkim pagórku, z którego zauważyłam mieścinę. Wiedziałam, że będę stanowić nie lada sensację. Wieści w tak małych miastach szybko się rozchodziły.
Weszliśmy do środka domku na samym początku pan Dębowski, a zaraz za nim ja. Rozglądnęłam się ciekawie po wnętrzu przedpokoju. Ściany o łososiowym kolorze, na których wisiały obrazy i wieszaki, nie stanowiły dla mnie zaskoczenia. Ściągnęłam kurtkę od mojego nowego znajomego. Zauważyłam, że zabłociłam podłogę moimi bosymi stopami, które nie dość że pobrudzone to jeszcze w wielu zostały miejscach poranione. Przez zimno właściwie nie czułam bólu, lecz teraz ten się ujawnił.
– Edmundzie, wreszcie jesteś! – rzekła kobieta, wychodząc z jakiegoś pokoju. Po chwili jej wzrok padł na mnie. – Kto to jest?
– Poznaj Andżelikę, znalazłem ją w lesie. Mówi, że nic nie pamięta – wyjaśnił.
Kobieta podeszła bliżej mnie. Spojrzała na mnie, a w jej oczach ujrzałam iskierki. Początkowo surowe spojrzenie złagodniało.
– Tu jesteś bezpieczna – zapewniła. Jej wzrok spoczął niżej. Oczy rozszerzyły się z przerażenia. – Co się stało z twoimi stopami? Musimy je natychmiast umyć i opatrzeć!
Ruszyłam za kobietą do małej łazienki, gdzie kazała mi usiąść na wannie. Wężem od prysznica płukała mi stopy, chociaż mogłam zrobić to sama. Dopiero gdy skończyła, zauważyłam, jak bardzo pokiereszowane są.
– Nie ruszaj się stąd! Za chwilę wrócę.
– Dobrze – zgodziłam się, wypowiadając pierwsze słowo, odkąd przybyłam do tego domu. Zaskoczyłam tym lekko kobietę, ale się uśmiechnęła. Rozglądnęłam się ciekawie po wnętrzu.
Na wannie stały jakieś żele do mycia i szampony, zaś na umywalce znajdującej się po prawej stronie wanny – dozownik z mydłem. Nad nią wisiało lustro, a wspaniałej oprawie, koloru złotego pełnej dziwnych zawijasów.
Pani Dębowska wróciła po chwili z apteczką. Odkaziła moje rany czymś, co sprawiło, że poczułam okropne pieczenie w stopach. Syknęłam z bólu.
– Spokojnie. Już kończę.
– Wytrzymam. – Zamilkłam na chwilę. – Dziękuję.
– Nie ma za co, skarbie. Poszukam rzeczy, w które będziesz mogła się przebrać i ręcznika.
– Nie wiem, jak się, państwu, za wszystko odwdzięczę.
– Każdy postąpiłby tak samo. – Wyszła z łazienki.
Przeżyłam tyle stuleci, by wiedzieć, że nie wszyscy by tak zachowałby się na ich miejscu. Nie raz widziałam obojętność i, jeszcze gorsze od niej, okrucieństwo, lecz nic nie mogłam na to poradzić. To nie leżało w moich możliwościach, nie potrafiłam zmienić ludzi.
Moje rozmyślenia przerwało pojawienie się pani Dębowskiej. Przyniosła mi ubranie i ręcznik.
– Gdy skończysz przyjdź do kuchni. Na pewno jesteś głodna.
– To prawda, jestem.
Jako anielica nigdy nie spotkałam się z uczuciem głodu. Wiedziałam, że ludzie jedzą, ale aniołowie nie musieli tego robić. Żywiliśmy się światłem pochodzącym od słońca, teraz jednak ściskało mi żołądek, organizm domagał się jedzenia.
Szybko się umyłam, a gdy skończyłam opatrzyłam stopy bandażami. Nie wyszło idealnie, a powiedziałabym wręcz koszmarnie. Nie spodziewałam się, że to takie trudne. Nie raz przecież obserwowałam, jak ludzie zakładają sobie bandaże. Efekt wyglądał źle, ale lepsze to niż zakażenie, uznałam.
Następnie zaczęłam się ubierać. Od razu pożałowałam, że wcześniej opatrzyłam stopy. Bandaż rozwiązał się.
– Niech to! – mruknęłam do siebie. Ubrałam resztę garderoby, a następnie ponownie rozpoczęłam walkę z bandażem. Ten w ogóle nie chciał ze mną współpracować.
Udało mi się zawiązać go, ale nie sądziłam, że wytrzyma zbyt długo. Ruszyłam chwiejnym krokiem do kuchni. Oczywiście nie miałam zielonego pojęcia, gdzie jest, ale dźwięki pomogły mi ją zlokalizować.
Gospodyni, kiedy mnie ujrzała, uśmiechnęła się. Po chwili jej wzrok spoczął na moich stopach. Zaczęła się śmiać.
– Dziecko, bój się Boga! Co ty masz na tych stopach?
Powstrzymałam się, by nie z wrócić jej uwagi, że nie należy wzywać Boga na daremno. Uśmiechnęłam się blado.
– Bandaż?
– Usiądź. Poprawię ci go. Nigdy nie robiłaś sobie opatrunków? – Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Kobieta chyba zauważyła moje zmieszanie, bo lekko się uśmiechnęła. – Nie martw się. Pokażę ci, jak to zrobić. – Powoli zaczęła tłumaczyć mi krok po kroku, jak należy zawijać bandaż. Obserwowałam uważnie jej ruchy, a kiedy skończyła, nie mogłam nie spostrzec staranności wykonania opatrunku. – Twoja kolej.
Odebrałam od niej bandaż i zaczęłam owijać nim stopę, pamiętając o wskazówkach kobiety. Ta obserwowała, jak to robię, a kiedy skończyłam, pochwaliła mnie.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. Zrobiłam kanapki. Masz ochotę?
– Wielką – odpowiedziałam.
Postawiła przede mną talerz z kanapkami. Wszystkie były z żółtym serem i ogórkiem kiszonym. Z lekką obawą wzięłam kęs pierwszej, leżącej najbliżej mnie. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, ale to było takie dobre. W buzi czułam gamę smaków, choć nie potrafiłam ich nazwać słowami. Brałam zachłannie kolejne kęsy, a kiedy skończyłam jedną kanapkę, wzięłam kolejną.
– Musiałaś być bardzo głodna.
– Nie jadłam od wieków.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Spojrzałam zaskoczona w stronę źródła dźwięku.
– Wezwałam komisarza, gdy się myłaś. Na pewno znajdzie twoich rodziców.
W pierwszej chwili nie dotarły do mnie słowa kobiety. Zapomniałam, że wyglądam jak czternastolatka. Nieważne, że żyłam od wieków, dla pani Dębowskiej byłam zagubionym dzieckiem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top