Część trze­cia - Wiatr od wscho­du

Po­wró­ciw­szy do War­sza­wy Ce­za­ry Ba­ry­ka za­pi­sał się zno­wu na swą me­dy­cy­nę i za­miesz­kał, a ra­czej „wmiesz­kał się" do po­ko­ju jed­ne­go z ko­le­gów, nie­ja­kie­go Bu­ław­ni­ka. Ten Bu­ław­nik był pro­ge­ni­tu­ry szyn­kar­skiej czy ma­ło­mia­stecz­ko­wo–pa­skar­skiej, wsku­tek cze­go za­wsze „śmier­dział pie­niędz­mi". Miesz­kał zaś w dziel­ni­cy od­da­lo­nej, już zgo­ła ży­dow­skiej, przy uli­cy Mi­łej, w do­mu po­nu­rym, ob­dar­tym z tyn­ku, o scho­dach tak brud­nych, ścia­nach wej­ścia za­kop­co­nych cza­dem lamp ga­zo­wych tak da­le­ce, że, za­iste, trze­ba by­ło aniel­skiej do­bro­tli­wo­ści ser­ca, aże­by pa­trzeć na te ścia­ny i scho­dy bez zgrzy­ta­nia zę­ba­mi. Po­kój był na trze­cim pię­trze odra­pa­nej ru­de­ry. Po­przez miesz­ka­nie sta­rych pań, któ­rych by­ło du­żo, a ja­kichś smro­dli­wych i roz­ku­dła­nych, wcho­dzi­ło się do po­ko­ju Bu­ław­ni­ka. Od ra­zu rzu­ca­ło się w oczy, że w ro­gu za­cie­ka tu­dzież ja­koś nie­wła­ści­wie pach­nie spod pod­ło­gi. Na uczy­nio­ne w tym przed­mio­cie za­py­ta­nie miej­sco­we­mu stró­żo­wi, „ewen­tu­al­nie" do­zor­cy, Ce­za­ry otrzy­mał re­zo­lu­cję:

— Ano i jak­że nie ma za­cie­kać, jak nad tym miej­scem w ro­gu jest ty­lo­śna dziu­ra? Ba­ran by przez nią prze­lazł ze świa­ta na strych.

— Cze­muż tam jest ty­lo­śna dziu­ra? Dach jest od te­go, że­by w nim wła­śnie dziur nie by­ło, przez któ­re ba­ra­ny mo­gły­by prze­ła­zić ze świa­ta na strych.

— Pro­szę pa­na! — za­drwił do­zor­ca, ewen­tu­al­nie stróż. — Baj ba­ju: nie ta­kie te­ra ca­szy, że­by się o dziu­ry w da­chu kra­ma­rzyć. Miesz­ka się i już.

— Ro­zu­miem, pa­nie do­zor­co. Ale tam bi­je ja­kiś nie­mi­ły za­pach spod pod­ło­gi. Cze­mu to przy­pi­sać?

— Za­pach bi­je spod pod­ło­gi, bo to jest szczy­to­wa ścia­na. Bel­ka tam gni­je i le­ga­ry to sa­mo. Jak­że nie ma gnić, jak to jest szczy­to­wa ścia­na, a do te­go jesz­cze do­cho­dzi ta­ki in­te­res, że to jest po­kój na­roż­ny.

Otrzy­maw­szy te wy­ja­śnie­nia Ce­za­ry, po­uczo­ny i po­krze­pio­ny na du­chu, już się o nic nie kra­ma­rzył. Miesz­kał i już. Po­kój mu się jed­nak nie po­do­bał. Był ma­ły — na ja­kie dzie­sięć lat przed woj­ną eu­ro­pej­ską po­ma­lo­wa­ny na ko­lor zu­py po­mi­do­ro­wej — ja­kiś nie­po­ręcz­ny, a nad­to prze­wiew­ny. Nie wia­ło jed­nak z okna i ze drzwi czy­ste po­wie­trze, lecz za­pach pew­nych nie­zbęd­nych ubi­ka­cji, któ­re mie­ści­ły się na do­le wpraw­dzie, lecz wła­śnie pod oknem te­go po­ko­ju. Nad­to stał tuż za mu­rem bla­sza­ny ko­min pie­kar­ni, któ­ry, jak za­wzię­ty dia­beł, wa­lił wciąż w okno stu­denc­kie kłę­ba­mi bu­re­go dy­mu. W no­cy sły­chać by­ło nie­usta­ją­cy hur­got wóz­ków z pie­czy­wem, pę­dzo­nych ręcz­nie z pie­ca chle­bo­we­go, od cze­go cien­kie, choć tak sta­re mu­ry drża­ły jak w fe­brze. Nie był to, sło­wem, po­kój przy­jem­ny. Bu­ław­nik nie był przy­jem­nym to­wa­rzy­szem: ego­ista i ską­piec za dnia, prze­śmiew­ca i or­dy­nus wie­czo­rem, w no­cy chra­pał za dzie­się­ciu. Lecz Ba­ry­ka nie miał wy­bo­ru. Mu­siał ko­rzy­stać z ukła­du z tym ko­le­gą, gdyż pust­ki miał w kie­sze­ni.

Za­raz po przy­jeź­dzie wy­do­był z wa­liz­ki frak z przy­na­le­ży­to­ścia­mi — dar przy­ja­ciel­ski Hi­po­li­ta Wie­lo­sław­skie­go — i po­sta­no­wił sprze­dać han­dla­rzo­wi ten za­by­tek, ten sym­bol ży­cia w Na­wło­ci — tę pa­miąt­kę. Pod po­zo­rem roz­pa­trze­nia war­to­ści fra­ka Ce­za­ry przy­glą­dał się pil­nie cu­dacz­nej szat­ce i pod se­kre­tem przed or­dy­nar­nym i gru­bo­skór­nym Bu­ław­ni­kiem upu­ścił nań ostat­nią łzę. Frak jesz­cze pach­niał „lau­ro­wy­mi" per­fu­ma­mi. Ach, jak­że ten za­pach był te­raz do­kucz­li­wy! Za­iste, jak gdy­by sza­tan mścił się tym ni­kłym, nie­wi­dzial­nym a tak po­tęż­nym środ­kiem przy­po­mnie­nia zga­słych roz­ko­szy. Nie­ja­sno, nie­do­kład­nie, ni­czym przez sen, Ba­ry­ka do­ro­zu­mie­wał się, iż nie­po­ję­ta kę­dyś wa­ga zwa­ży­ła w chwi­li tej wy­tchłą woń per­fum Lau­ry z tą sa­mą wo­nią, gdy ją po­czu­ła Ka­ro­li­na, kie­dy to sa­ma jed­na tłu­kła się od drze­wa do drze­wa pod­czas ba­lu w Odo­la­nach. On zaś wte­dy, ma­jąc Lau­rę w ra­mio­nach, nie­sio­ny był w tej­że alei przez szczę­ścia de­mo­nów...

Bu­ław­nik obej­rzał frak okiem chy­trym i świa­do­mym, zba­dał stan spodni tu­dzież ka­mi­zel­ki. Po­ra­dził fra­je­ro­wi, że­by ta­ki gar­ni­tur spu­ścić nie han­de­łe­so­wi po­dwó­rzo­we­mu, któ­ry da psie pie­nią­dze, lecz pew­ne­mu kraw­co­wi na pryn­cy­pal­nej uli­cy. Tam­ten za­pła­ci nie­skoń­cze­nie wię­cej. Tak się też sta­ło. Ów kra­wiec ku­pił frak, a jed­nak ca­ły gar­ni­tur zna­lazł się w ku­fer­ku Bu­ław­ni­ka. Ten­że wy­tłu­ma­czył fra­je­ro­wi, że od­ku­pił ten in­te­res od kraw­ca. Mia­ło to ten do­bry sku­tek, że Ce­za­ry mógł kie­dy nie­kie­dy, gdy Bu­ław­ni­ka w do­mu nie by­ło, wą­chać swój na­włoc­ki fra­czek. Żył zaś, jadł, pił, pła­cił czynsz przez czas do­syć dłu­gi z tej trans­ak­cji. Lecz na­de­szły dni cięż­kie. Ka­pi­tał się wy­czer­pał. Trze­ba by­ło pła­cić za gaz, świa­tło elek­trycz­ne i opał. Kre­dyt u Bu­ław­ni­ka był skoń­czo­ny, za­ufa­nie w skle­pi­ku z pie­czy­wem po­de­rwa­ne. Trze­ba by­ło iść do pa­na Ga­jow­ca, cze­go aż do­tąd Ce­za­ry uni­kał.

Wiel­ce się ura­do­wał pod­sta­rza­ły pan Ga­jo­wiec. — Wiel­ce!

W ga­bi­ne­cie biu­ro­wym, do­kąd Ce­za­ry się zgło­sił, trud­no by­ło roz­ma­wiać, gdyż tam nie­ustan­nie wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li in­te­re­san­ci. Pan Ga­jo­wiec za­pro­sił Ba­ry­kę po sta­re­mu do swe­go pry­wat­ne­go miesz­ka­nia. W dzień świą­tecz­ny, gdy mło­dy czło­wiek zgło­sił się do te­go miesz­ka­nia, go­spo­da­rza nie za­stał. Ale wła­ści­ciel­ka pen­sjo­na­tu, od któ­rej dy­gni­tarz skar­bo­wy od­naj­my­wał sa­lon, uprze­dzo­na z gó­ry, po­pro­si­ła pe­ten­ta do środ­ka, oświad­cza­jąc, iż pan „wi­ce­mi­ni­ster" spóź­ni się nie­co, gdyż te­go dnia ma bar­dzo wie­le waż­nych wi­zyt.

Ce­za­ry wszedł i usiadł w ro­gu po­ko­ju. Znał już ten du­ży po­kój, wy­cho­dzą­cy na ma­ły, śród­ka­mie­nicz­ny ogró­dek. Na­gie, czar­ne ko­na­ry drzew krzy­wy­mi li­nia­mi prze­ci­na­ły du­że lu­strza­ne szy­by okien. Drzwi do są­sied­nie­go po­ko­ju, a ra­czej do ni­szy z sy­pial­nym ło­żem, by­ły za­wie­szo­ne ko­ta­rą. Du­ży sa­lon był urzą­dzo­ny bar­dzo sta­ran­nie. Sta­ły tam me­ble wła­sne sub­lo­ka­to­ra — gar­ni­tur ma­ho­nio­wy — i le­żał spo­ry dy­wan. By­ła sza­fa otwar­ta z książ­ka­mi w pięk­nych opra­wach. Na ścia­nach wi­sia­ło kil­ka por­tre­tów, ry­so­wa­nych spe­cjal­nie przez do­bre­go ar­ty­stę. Daw­niej Ce­za­ry nie zwra­cał uwa­gi na te wi­ze­run­ki. Te­raz, nie ma­jąc do ro­bo­ty nic in­ne­go, po roz­pa­trze­niu ty­tu­łów ksią­żek prze­waż­nie ob­cej mu, eko­no­micz­nej i han­dlo­wej tre­ści, zwró­cił uwa­gę na por­tre­ty. By­ły to du­że gło­wy, jed­na­ko skom­po­no­wa­ne, lecz uło­żo­ne w spo­sób fo­to­gra­ficz­ny, co świad­czy­ło o ich po­cho­dze­niu nie z ży­we­go mo­de­la. Pod ty­mi por­tre­ta­mi by­ły pod­pi­sy na­kre­ślo­ne rę­ką pa­na Ga­jow­ca oraz, wi­dać, ja­kieś naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ne cy­ta­ty. Pod­pi­sy gło­si­ły: Ma­rian Bo­husz, Sta­ni­sław Krze­miń­ski, Edward Abra­mow­ski. Na­zwi­ska te nic pra­wie Ce­za­re­mu nie po­wie­dzia­ły. Ja­kieś nie­ja­sne re­mi­ni­scen­cje.

Gdy pan Szy­mon Ga­jo­wiec przy­szedł do do­mu, po­czął wy­py­ty­wać mło­de­go przy­ja­cie­la o wra­że­nia z po­by­tu na wsi. Ale mło­dy je­go przy­ja­ciel nie­wie­le mu po­wie­dział. Wła­ści­wie — nic. Wy­krę­cił się opo­wie­ścia­mi o dro­bia­zgach i szcze­gó­łach. Na­wza­jem Ce­za­ry ni z te­go, ni z owe­go za­py­tał Ga­jow­ca o oso­by, któ­rych po­do­bi­zny wi­sia­ły w miesz­ka­niu. Chciał w ten spo­sób od­wlec wy­ja­śnie­nie głów­ne­go ce­lu swej wi­zy­ty: proś­bę o ja­kieś za­ję­cie płat­ne. Nie wie­dział, w ja­ki spo­sób do tej kwe­stii przy­stą­pić, bo był prze­cie już dłuż­ni­kiem Ga­jow­ca, a tu­taj trze­ba by­ło no­we za­cią­gać dłu­gi wdzięcz­no­ści.

— Te fi­gu­ry? To „war­sza­wia­cy" cza­sów mi­nio­nych: Ma­rian Bo­husz, Sta­ni­sław Krze­miń­ski, Edward Abra­mow­ski.

— „War­sza­wia­cy"? Dla­cze­go im pan na­da­je ta­ki ty­tuł ogól­ny i wspól­ny? Czy dla­te­go, że w War­sza­wie miesz­ka­li?

— Nie. Nie dla­te­go. Za cza­sów nie­wo­li ro­syj­skiej mie­li­śmy tu­taj w War­sza­wie zna­ko­mi­tych pra­cow­ni­ków, świet­ne cha­rak­te­ry, do­sko­na­łych — uczo­nych, któ­rzy ży­li w tłu­mie, prze­szli nie­po­strze­że­ni i nie­uzna­ni. Zu­peł­nie — grec­cy nie­wol­ni­cy. Lu­dzie ci na­le­że­li do ty­pu, któ­ry się w tłu­mie roz­pły­nął, znikł, lecz na­sy­cił so­bą po­ko­le­nie. Z tych lu­dzi my — to jest mo­je po­ko­le­nie — wy­ssa­li­śmy wszyst­ko, czym ży­je­my aż do­tąd.

— Nie wie­dzia­łem. Cóż to za jed­ni, bo, przy­znam się, nie sły­sza­łem na­wet i nie czy­ta­łem.

— Pierw­szy z brze­gu — Ma­rian Bo­husz. Przy­rod­nik, któ­ry gdzie in­dziej zo­stał­by zna­nym do­cen­tem, mo­że na­wet ce­nio­nym pro­fe­so­rem. Tu­taj zo­stał bez­cen­nym dla pew­nych sfer fe­lie­to­ni­stą, tłu­ma­czem i po­pu­la­ry­za­to­rem fi­lo­zo­fów i so­cjo­lo­gów. Roz­mie­nił się na drob­ne i sam się w tłum wy­dał. Na­uczał z nie­wi­dzial­nej ka­te­dry swą rze­szę in­te­li­genc­ką. Gdy wszyst­ko by­ło przed tą rze­szą za­mknię­te, gdy ona mo­gła spodleć i zdzi­czeć, da­wał jej wszyst­ko, co po­czy­ty­wał za naj­lep­sze na Za­cho­dzie. Sam ży­jąc pod po­dwój­ną ko­pu­łą nie­wo­li, ko­pu­łą mo­skiew­ską i pod wła­dzą roz­to­czo­nej przez włast' t'my, zmu­szał po­ko­le­nie swo­je do my­śli, do po­głę­bie­nia uczuć spo­łecz­nych, do ucze­nia się, czu­wa­nia. In­ni póź­niej, jak Adam Mahr­burg, ro­bi­li tę pra­cę le­piej, sys­te­ma­tycz­niej. On jed­nak był pierw­szy. Wszyst­ko zaś o szklan­ce czy­stej her­ba­ty i, do­słow­nie, o ka­wał­ku su­che­go chle­ba. Wiecz­nie w dziu­ra­wych bu­tach i wy­strzę­pio­nych spodniach. Sta­ry, po­czci­wy na­uczy­ciel!... Wresz­cie — znikł jak cień. Gdzieś się po­dział. Oślepł. Wię­zio­ny przez Mo­ska­li, prze­szedł mę­ki du­cho­we. A nie chcąc lu­dziom za­wa­dzać w ich bie­ga­ni­nie, nie chcąc przy­czy­niać ni­ko­mu kło­po­tu swo­im po­grze­bem — kę­dyś po swo­je­mu, „al­tru­istycz­nie" znikł, prze­padł. Żył i umarł ja­ko duch.

— A ten dru­gi?

— Ten dru­gi — to Sta­ni­sław Krze­miń­ski. Nie­gdyś czło­nek Rzą­du Na­ro­do­we­go w ro­ku 63. Hi­sto­ryk, ese­ista, bi­blio­fil i bi­blio­man, a na­de wszyst­ko ba­dacz sa­mo­ist­ny. Typ en­cy­klo­pe­dy­sty. Strasz­na ja­kaś pa­mięć. Wszyst­ko w gło­wie. Gdzie in­dziej był­by gło­śnym i czczo­nym pi­sa­rzem, pra­co­wał­by w spo­ko­ju na sła­wę i po­mnik. W daw­nej War­sza­wie był pu­bli­cy­stą, pi­sa­rzem ar­ty­ku­łów po­li­tycz­nych, nie­po­chwyt­nym dla wro­ga prze­myt­ni­kiem na po­gra­ni­czu daw­nych i no­wych cza­sów. Se­kret­nie, spo­so­bem taj­nym, do lu­dzi, któ­rzy go czci­li, pi­sał o Pol­sce: „Pa­ni mo­ja, Mo­car­ka wiel­ka, Mat­ka naj­słod­sza". Wie­rzył nie­zmien­nie i prze­ciw wszyst­kiej rze­czy­wi­sto­ści w nie­pod­le­głość przy­szłą na­ro­du po­dar­te­go i nie­szczę­śli­we­go, gdyż znał je­go si­łę w prze­szło­ści, po­mi­mo wszel­kich te­go na­ro­du wad i win. Tę pew­ność swej wia­ry prze­ka­zy­wał oto­cze­niu przez ca­łe swe ży­cie. Ba­dał prze­szłość sa­mo­ist­nie u źró­deł. Za­grze­ba­ny w To­mi­cja­nach, w re­for­mie wy­cho­waw­czej Ko­nar­skie­go, pi­sał jed­no­cze­śnie o naj­now­szych sztu­kach i fi­glach dy­plo­ma­cji współ­cze­snej. Pra­co­wał bez prze­rwy, bez wy­tchnie­nia, ja­ko kanc­lerz bez­sen­ny nie­ist­nie­ją­ce­go pań­stwa. Bło­go­sła­wio­ny war­sza­wiak! W ubo­gim swo­im miesz­kan­ku, wśród uko­cha­nych ksią­żek i pism, do ostat­niej chwi­li nad wiel­ką daw­ną i no­wą Pol­ską — za­snął na po­ste­run­ku.

— No, a trze­ci?

— Trze­ci — to Edward Abra­mow­ski. Fi­lo­zof i so­cjo­log. No­wa­tor, pre­kur­sor we wszyst­kich dzie­dzi­nach. Głów­ną dzie­dzi­ną je­go pra­cy du­cho­wej by­ła psy­cho­lo­gia. Syn swe­go cza­su, so­cja­li­sta re­wo­lu­cyj­ny, obi­ja­ją­cy się o wszel­kie szko­pu­ły na­uki Mark­sa, błą­ka­ją­cy się wśród nich ze swo­ją mia­rą fe­no­me­na­li­zmu pod­mio­to­we­go, stwa­rza wresz­cie na­ukę wła­sną boj­ko­tu pań­stwa za po­mo­cą złą­cze­nia lu­dzi w związ­ki, sto­wa­rzy­sze­nia, ko­ope­ra­ty­wy. Usi­łu­je wy­two­rzyć świat no­wy i nie­zna­ny, któ­ry w je­go poj­mo­wa­niu bę­dzie wiel­kim, po­wszech­nym ru­chem etycz­nym, świat prze­wi­dy­wa­ny, wy­my­ślo­ny. Ta wy­ma­rzo­na za cza­sów ro­syj­skich re­wo­lu­cja spo­łecz­na i mo­ral­na po­pro­wa­dzi­ła go kon­se­kwent­nie na sta­no­wi­sko teo­re­ty­ka ko­ope­ra­ty­zmu prak­tycz­ne­go. A je­go po­mysł zor­ga­ni­zo­wa­nia lu­dzi w spo­sób an­ty­pań­stwo­wy przy­wiódł go w prak­ty­ce, za pa­no­wa­nia nad Pol­ską ca­ra­tu, do uzna­nia Pol­ski nie­ist­nie­ją­cej ja­ko re­ali­za­cji je­go po­my­słu.

— Sło­wem wszyst­ko, za­wsze i nie­zmien­nie — Pol­ska, Pol­ski, Pol­sce, Pol­skę...

— Tak. My tu­taj by­li­śmy i je­ste­śmy na tym punk­cie ułom­ni. Je­ste­śmy uro­dze­ni z de­fek­tem pol­sko­ści.

— Nie o tym mó­wię, że Po­la­cy są Po­la­ka­mi, lecz o istot­nym de­fek­cie, je­że­li w roz­wa­ża­niach fi­lo­zo­ficz­nych i so­cjo­lo­gicz­nych wy­ni­ka deus ex ma­chi­na: — Pol­ska. Zna­na jest aneg­do­ta o te­ma­cie „Słoń". Po­lak, ma­ją­cy po in­nych na­cjach na­pi­sać roz­pra­wę o sło­niu, na­pi­sał bez wa­ha­nia: „Słoń a Pol­ska". Nie o tym jed­nak chcia­łem mó­wić. Chcia­łem za­py­tać: dla­cze­go ci trzej mę­żo­wie za­słu­ży­li na spe­cjal­ne w ga­bi­ne­cie pa­na wy­róż­nie­nie? Czy in­nych za­słu­żo­nych lu­dzi w tych cza­sach nie by­ło?

— Ow­szem, by­li! By­ło bar­dzo wie­lu! Trud­no mi, o Azer­bej­dża­ni­nie! wy­tłu­ma­czyć ci tę za­gad­kę. Ci trzej za­słu­ży­li na spe­cjal­ne w mo­jej izbie wy­róż­nie­nie dla­te­go, że by­li mo­imi na­uczy­cie­la­mi. Na nich się w mej głu­chej pro­win­cji uczy­łem ide­ału — ja, urzęd­ni­czy­na pod rzą­dem ro­syj­skim. Dzię­ki im prze­my­ci­łem mo­ją du­szę do Pol­ski. Wów­czas Po­la­kom wy­dar­ty był wszel­ki czyn, wszel­ka dzia­łal­ność, wszel­ka re­ali­za­cja pra­gnień ide­al­nych. Fi­lo­zo­fia, mar­twa i da­le­ka, teo­re­ty­zu­ją­ca so­cjo­lo­gia, li­te­ra­tu­ra, po­ezja za­stę­po­wa­ła nam czyn, dzia­ła­nie. Fe­lie­ton li­te­rac­ki świ­stał nie­raz jak pchnię­cie szpa­dy lub sma­ga­nie ba­ta.

— O, tak! Con­so­la­tio se­rvi­tu­tis...

— Wła­śnie! Przy­to­czę je­den przy­kład. Daw­no, bar­dzo daw­no, w ro­ku 1891, ob­cho­dzi­li­śmy tu­taj po raz pierw­szy od po­wsta­nia stycz­nio­we­go rocz­ni­cę Kon­sty­tu­cji Trze­cie­go Ma­ja. Świę­ci­ło tę rocz­ni­cę jaw­nie, w ob­cho­dzie, a ra­czej po­cho­dzie pu­blicz­nym, nie ca­łe spo­łe­czeń­stwo, lecz je­go odłam ra­dy­kal­ny, pu­bli­cy­ści, stu­den­ci, mło­dzież. Kie­dy roz­rzu­co­no ode­zwę wzy­wa­ją­cą do świę­ce­nia rocz­ni­cy, ca­ła nie­mal pu­bli­cy­sty­ka war­szaw­ska, pra­sa tak zwa­na „po­waż­na", ogło­si­ła na wi­docz­nym miej­scu jed­no­brz­mią­cy pro­test prze­ciw­ko te­mu jaw­ne­mu ob­cho­do­wi na­ro­do­we­go świę­ta. Ze wzglę­dów, oczy­wi­sta, głę­bo­ko po­li­tycz­nych. Wów­czas mło­dzież uni­wer­sy­tec­ka skar­ci­ła ów pro­test po­licz­kiem. Wszy­scy re­dak­to­ro­wie „po­waż­ni", któ­rzy pro­test ten wy­dru­ko­wa­li, w jed­nym dniu i o tej sa­mej go­dzi­nie do­sta­li „po py­sku". A ten oto Ma­rian Bo­husz na­pi­sał te­go dnia ge­nial­ny fe­lie­ton. Ge­nial­ny, bo go na­wet wszech­wie­dzą­cy „pre­wen­cyj­ny" cen­zor nie zro­zu­miał, pod­czas gdy ro­zu­mie­li go wszy­scy. Opo­wie­dzia­no w tym fe­lie­to­nie aneg­dot­kę o kimś, kto się wy­bie­rał w po­dróż do da­le­kiej Ame­ry­ki i umie­ścił w pi­smach ogło­sze­nie, iż po­szu­ku­je to­wa­rzy­sza po­dró­ży. Otóż póź­no w no­cy na sku­tek owe­go ogło­sze­nia zgła­sza się do po­dróż­ni­ka je­go­mość i z ha­ła­sem oświad­cza, że on do da­le­kiej Ame­ry­ki nie po­je­dzie i je­mu, ogło­sze­nio­daw­cy, je­chać nie ra­dzi, a na­wet za­bra­nia. Ten fe­lie­ton wart był wię­cej niż ba­ta­lion tę­giej pie­cho­ty. On stwo­rzył ze zwy­czaj­nych zja­da­czów chle­ba, z ło­bu­zów i głup­ta­sów — ama­to­rów po­dró­ży do Ame­ry­ki.

— Ro­zu­miem. Ale to...

— No, co? No, co? Je­stem bar­dzo cie­ka­wy!

— To ta­kie... sta­ro­daw­ne...

— O nie, bra­cisz­ku! To nie sta­ro­daw­ne! Dla­te­go ka­za­łem wy­ry­so­wać i za­wie­si­łem so­bie na ścia­nie mej izby te por­tre­ty, aże­by nie­ustan­nie mieć przed oczy­ma gra­ni­cę mię­dzy sta­ro­daw­ny­mi i no­wy­mi la­ty. Oni to są dla mnie gra­ni­cą i dro­go­wska­zem, czym już w tych no­wo­cze­snych dniach na­szych być nie na­le­ży.

— Te­go wca­le nie ro­zu­miem.

— Patrz, przy­by­szu! Ten oto Sta­ni­sław Krze­miń­ski. Pol­ska by­ła dlań — „Pa­ni mo­ja, Mo­car­ka wiel­ka, Mat­ka naj­słod­sza". Na tym je­go głę­bo­kim uczu­ciu, na naj­szczer­szej je­go wie­rze, któ­rą nam prze­ka­zy­wał, koń­czy­ła się je­go ro­la. Mo­ja ro­la — tu się do­pie­ro za­czy­na. Uczu­cie je­go, wia­ra, mę­stwo mu­si być wdro­żo­ne w pra­cę, w czy­ny, w zna­jo­mość rze­czy­wi­stych sto­sun­ków i rze­czy­wi­stych lu­dzi i — co jest rze­czą naj­trud­niej­szą — w spo­sób rzą­dze­nia ży­ciem, sto­sun­ka­mi i ludź­mi re­al­ny­mi.

— Pol­ska dzi­siej­sza mu­si być gru­bo nie­po­dob­na do ide­ału tam­tych fe­lie­to­ni­stów.

— Po­dob­niej­sza jest w każ­dym ra­zie bar­dziej do ide­ału, niż by­ła za ich cza­sów.

— Do­praw­dy? Ja są­dzę, że nie. Ale, oczy­wi­ście, nie znam się na rze­czy i mo­gę się my­lić. Nie my­lę się tyl­ko w tym, że wów­czas Pol­ska przy­naj­mniej ni­ko­go nie uci­ska­ła, nie prze­śla­do­wa­ła, nie trzy­ma­ła w kaj­da­nach.

— Wów­czas tych sa­mych wro­gów ustro­ju ludz­kie­go trzy­ma­ła w kaj­da­nach Ro­sja oraz Niem­cy i Au­stria. Ale nie o tym te­raz mo­wa. Oto — Edward Abra­mow­ski. Na­uczał i wie­rzy­li­śmy mu śle­po, stwo­rzy­li­śmy dzię­ki je­go na­uce wie­le rze­czy i dzieł wy­so­ce war­to­ścio­wych. Zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy ma­sę lu­dzi w do­sko­na­łe sto­wa­rzy­sze­nia. Lu­dzi ciem­nych prze­two­rzy­li­śmy na świa­tłych oby­wa­te­li. Ale ca­łość je­go na­uki by­ło to ma­rze­nie na ja­wie o spo­łe­czeń­stwie, ma­rze­nie o zor­ga­ni­zo­wa­niu spo­łe­czeń­stwa no­mi­na­lizm, som­nium vi­gi­lan­tis. Nie­na­wi­dził pań­stwa z je­go woj­skiem i woj­ną, z są­dem i po­li­cją, ze wszyst­ki­mi funk­cja­mi pań­stwa, i na­ka­zy­wał lu­dziom or­ga­ni­zo­wać się w związ­ki wol­ne. Pa­trzę na je­go ko­cha­ny por­tret i po­wta­rzam mu co­dzien­nie: śpij spo­koj­nie, ja­sny du­chu! Pra­cu­je­my dzień i noc, bez wy­tchnie­nia, sze­rzy­my i speł­nia­my twe ma­rze­nia, tyl­ko zgo­ła ina­czej, wprost ina­czej, w wol­nym pań­stwie pol­skim. Uczę się pa­trząc na to ob­li­cze, na te­go du­cha, cze­go ro­bić nie na­le­ży, aże­by dojść tam, gdzie on dojść pra­gnął, gdyż sa­mo ży­cie po ty­siąc ra­zy za­prze­czy­ło ma­rze­niom te­go spo­łecz­ne­go mi­sty­ka.

— A to ład­ne speł­nia­nie czy­ichś za­sad przez sto­so­wa­nie ich za­prze­cze­nia w czy­nie.

— Po­słu­chaj! Abra­mow­ski na­uczał, że na­le­ży boj­ko­to­wać pań­stwo na­wet tam, gdzie ono pra­cu­je po­zy­tyw­nie, a więc boj­ko­to­wać szko­ły, in­spek­to­rat fa­brycz­ny, fi­lan­tro­pię pań­stwo­wą, pra­cę kul­tu­ral­ną i go­spo­dar­ską — ru­go­wać i pod­ci­nać ko­rze­nie pań­stwa, roz­ry­wać łącz­nik mię­dzy po­trze­ba­mi lu­dzi a in­sty­tu­cja­mi rzą­do­wy­mi. Na miej­sce zboj­ko­to­wa­nych in­sty­tu­cji pań­stwo­wych, a ra­czej współ­cze­śnie z ich boj­ko­tem mia­ły­by roz­wi­jać się in­sty­tu­cje swo­bod­ne: za­miast są­dów pań­stwo­wych — są­dy po­lu­bow­ne, za­miast po­li­cji — sto­wa­rzy­sze­nia obro­ny, za­miast szkół pań­stwo­wych — szko­ły wol­ne lub na­ucza­nie pry­wat­ne — i tak da­lej. Wresz­cie, za­miast spo­łe­czeń­stwa te­ry­to­rial­ne­go — spo­łe­czeń­stwa sto­wa­rzy­sze­nio­we. A te­raz rze­czy­wi­stość. „Sto­wa­rzy­sze­nie obro­ny" — to jest ta sa­ma po­li­cja, je­że­li ma być spraw­nie i sku­tecz­nie dzia­ła­ją­ce.

— Nie­ko­niecz­nie!

— Ina­czej być nie mo­że! Zda­rzył się tu­taj w tym cza­sie na­pad ohyd­ny, tak zwa­na „zbrod­nia sko­li­mow­ska". Wśród ban­dy­tów, któ­rzy na­pa­dli na dom mły­na­rza w Sko­li­mo­wie i wy­mor­do­wa­li je­go ro­dzi­nę, był mło­dy chło­piec, na­rze­czo­ny cór­ki mły­na­rza. W cza­sie rze­zi na­rze­czo­na za­rzu­ci­ła rę­ce na ra­mio­na na­rze­czo­ne­go bła­ga­jąc go naj­słod­szy­mi imio­na­mi mi­ło­ści o obro­nę i po­moc, a wi­dząc, że to on jest na­past­ni­kiem — o li­tość. Ale on sie­kie­rą od­rą­bał rę­ce dziew­czę­ce, któ­re go mi­ło­śnie obej­mo­wa­ły i chcia­ły obez­wład­nić, a we dwa dni póź­niej, jesz­cze nie wy­śle­dzo­ny przez po­li­cję, szedł za trum­ną na­rze­czo­nej, za­le­wał się łza­mi ku po­wszech­nej nad nim ludz­kiej li­to­ści. Nie wy­star­czy, bra­cisz­ku, na ło­tro­stwo czło­wie­cze — sąd po­lu­bow­ny al­bo sto­wa­rzy­sze­nie obro­ny. Bia­da zaś wszyst­kim bez oświa­ty! A co by­śmy by­li po­czę­li bez ar­mii, gdy na na­sze mło­de pań­stwo ru­nął nie­przy­ja­ciel ze­wnętrz­ny? Mie­li­śmyż cze­kać — gdy świat nas się wy­parł — z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi na no­we stu­le­cia mo­skiew­skiej nie­wo­li?

— Pew­nie, pew­nie. Ale tu ma­ło się ro­bi, że­by ska­so­wać nie­wo­lę bied­nych lu­dzi, nie­wo­lę we­wnętrz­ną.

— Pew­nie, pew­nie. Bo też do­pie­ro po­czą­tek. Że­by to nas zo­sta­wio­no w spo­ko­ju na pa­rę lat! Że­by się to na­mi prze­sta­li zaj­mo­wać roz­ma­ici ze­wnętrz­ni do­bro­dzie­je! Tam­ci lu­dzie, któ­rych wi­dzisz na tych po­do­bi­znach, ży­li pod­czas naj­sroż­szej zi­my. Pa­trzy­li na ży­cie da­le­kie po­przez ob­mar­z­nię­te kra­ty. Jak­że mie­li dać nam praw­dzi­wą wia­do­mość o ży­ciu lu­dzi spra­co­wa­nych w warsz­ta­tach i po no­rach? I my sa­mi jesz­cze nie wie­my, co i jak, gdyż do­pie­ro pierw­szy wio­sen­ny wiatr po­wiał w na­sze twa­rze. To do­pie­ro przed­wio­śnie na­sze. Wy­cho­dzi­my na prze­mar­z­nię­te ro­le i oglą­da­my da­le­kie za­go­ny. Bie­rze­my się do wła­sne­go płu­ga, do ra­dła i mo­ty­ki, pew­nie że nie­umie­jęt­ny­mi rę­ka­mi. Trze­ba mieć do czy­nie­nia z cuch­ną­cym na­wo­zem, po­ko­ny­wać twar­dą, prze­ro­śnię­tą ca­li­znę.

— Bar­dzo coś dłu­go trze­ba cze­kać, aż się tu za­bio­rą do ro­bo­ty.

— Wie­rzy­my, że do­cze­ka­my się ja­snej wio­sen­ki na­szej...

***

Wy­cho­dząc na wy­kła­dy i do pro­sek­to­rium, wra­ca­jąc z lek­cji czy z mia­sta, Ba­ry­ka mu­siał prze­mie­rzać dziel­ni­cę za­miesz­ka­ną przez Ży­dów. By­li oni co praw­da roz­pro­sze­ni we wszyst­kich oko­li­cach War­sza­wy, lecz w tej osie­dli ja­ko ma­sa jed­no­li­ta, two­rząc za­mknię­ty or­ga­nizm o kil­ku­set ty­sią­cach jed­no­stek. Zra­zu wi­dok do­mów, miesz­kań i skle­pów ży­dow­skich mier­ził oczy przy­by­sza swą spe­cy­ficz­ną ohy­dą, póź­niej jed­nak po­czął go za­cie­ka­wiać, a wresz­cie na­rzu­cił mu się wszech­wład­nie ja­ko pro­ble­mat. Chwi­le wol­ne Ce­za­ry po­świę­cał na zwie­dza­nie przy­le­głych ulic: Fran­cisz­kań­skiej, Świę­to­jer­skiej, Gę­siej, Mi­łej, Na­le­wek i in­nych.

Ży­dzi za­miesz­ku­ją­cy lub za­trud­nie­ni w tych stro­nach two­rzy­li tak zwa­ne get­to. Lecz to ich osie­dli­sko nie po­wsta­ło w prze­szło­ści, nie mia­ło za so­bą hi­sto­rii. Sa­me na­zwy ulic wska­zy­wa­ły, że tak nie by­ło. Nikt ich tu­taj nie osa­dzał osob­no, jak, daj­my na to, pa­pież Pa­weł IV w Rzy­mie, aby się z chrze­ści­ja­na­mi nie sty­ka­li, nikt ich nie zmu­szał do za­miesz­ka­nia tu­taj wła­śnie, a nie gdzie in­dziej. Sa­mi spły­nę­li w tę dziel­ni­cę, ze­szli się tu jed­ni do dru­gich, a przy­ra­sta­jąc sta­le, stwo­rzy­li sa­mo­chcąc get­to. W tych uli­cach gi­nę­ły już na­pi­sy pol­skie na skle­pach, skła­dach i warsz­ta­tach. Za­stę­po­wa­ły je na­pi­sy ży­dow­skie. Po­la­ków nie by­ło tu już wi­dać. Tra­fia­ły się do­my, gdzie je­dy­nym Po­la­kiem był stróż ka­mie­nicz­ny, i uli­ce, gdzie je­dy­nym Po­la­kiem był po­li­cjant.

Uli­ce te ma­ją wy­gląd sro­go nie­po­wab­ny. Ka­mie­ni­ce wznie­sio­ne przez Ży­dów i do nich na­le­żą­ce ma­ją ce­chę wiel­ko­miej­skiej tan­de­ty, bez­wstyd­nej or­dy­nar­no­ści i ha­nieb­nej brzy­do­ty. Woj­na odar­ła je z olej­nych lub kle­jo­wych po­ma­lo­wań. Ma­lo­wa­nie na olej­no po­skrę­ca­ło się w rur­ki i zwo­je i wy­glą­da na po­wierzch­ni tych do­mów jak nie­chluj­ne pej­sy na nie­chluj­nym Izra­eli­cie. Wnę­trza do­mów, po­dwó­rza są odar­te nie tyl­ko z olej­nej czy kle­jo­wej po­wło­ki, lecz ob­łu­pio­ne z tyn­ku, któ­ry ka­wa­ła­mi i pła­ta­mi po­od­pa­dał. Świe­ci na­gi, ce­gla­ny mur, lecz i on jest ośli­zgły od bru­du, pe­łen wyrw, plam, zmaz, za­cie­ków i wstręt­nych za­pa­prań, któ­re ni­ko­go z miesz­kań­ców nie ra­żą. Jak­że po­twor­ne są tam klo­aki, śmiet­ni­ki, ście­ki, zle­wy, rynsz­to­ki i sa­me bru­ki! Więk­szość dzie­dziń­ców jest ciem­na, po­prze­gra­dza­na, za­sta­wio­na, peł­na pak, od­pad­ków, ru­mo­wia i ru­pie­cia, strzę­pów i gał­ga­nów. Nie­opi­sa­na jest me­lan­cho­lia tych dzie­dziń­ców, głu­chy jest smu­tek okien wiecz­nie pa­trzą­cych w smro­dli­we i ob­mier­z­łe za­uł­ki, w odar­te i po­za­cie­ka­ne mu­ry, w sie­nie i piw­ni­ce wy­zie­wa­ją­ce zgni­li­znę.

Ba­wią się tam, w tych za­ka­żo­nych klat­kach, tłu­my dzie­ci ży­dow­skich — brud­ne, scho­ro­wa­ne, mi­zer­ne, wy­bla­dłe, zzie­le­nia­łe — o ile pro­mień słoń­ca prze­drze się przez chmu­ry zi­mo­we i zaj­rzy do tych pa­do­łów. Gdy hu­czy wi­cher i mróz ści­ska, dzie­ci te wtrą­co­ne są do kry­jó­wek, gdzie sta­rzy szwar­go­czą o in­te­re­sach, zy­skach i szyb­kich za­rob­kach. Zda­rzy­ło się raz Ce­za­re­mu wi­dzieć dwo­je kil­ko­let­nich dzie­ci przy­tu­lo­nych do sie­bie i wę­dru­ją­cych do­kądś dłu­gą Fran­cisz­kań­ską uli­cą. No­ży­ny ich to­nę­ły w czar­nym, rzad­kim i lep­kim bło­cie chod­ni­ków i rynsz­to­ków, odzie­nie ich by­ło zmo­czo­ne i brud­ne. Pa­ra ta by­ła wy­nędz­nia­ła po­nad wszel­kie sło­wo opi­su. No­gi ich by­ły cien­kie jak po­grze­ba­cze, a rę­ce chu­de jak pta­sie pisz­cze­le. Twa­rze by­ły rów­nież nie ludz­kie, lecz jak­by sę­pie czy ja­strzę­bie, oczy by­ły su­ro­we i star­cze. Ta pa­ra nie­szczę­śli­wych ma­cha­ła prze­zro­czy­sty­mi dłoń­mi, ki­wa­ła gło­wa­mi osa­dzo­ny­mi na wy­chu­dłych szy­jach i za­ja­dle, za­cie­kle o czymś roz­pra­wia­ła. O czym­że to mó­wi­ło tych dwo­je? Czy rów­nież o zy­skach i szyb­kich za­rob­kach? Ce­za­ry szedł dłu­go za ni­mi, gdy się obi­ja­li o ścia­ny i la­tar­nie, a wle­kli do ja­kie­goś ce­lu, któ­ry, do­praw­dy, nie wart był ich fa­ty­gi. Pła­kał w głę­bi sie­bie, w taj­ni­kach du­szy, wspo­mi­na­jąc zło­te, iście aniel­skie dzie­ciń­stwo swo­je...

W dnie przed­sa­ba­to­we za­kra­dał się do dłu­gich „go­ścin­nych dwo­rów", gdzie sprze­da­wa­no ko­szer­ne za­pa­sy ja­rzy­ny, wa­rzy­wa, mię­so i sma­ko­ły­ki. Miał tam wi­do­wi­sko peł­ne prze­dziw­ne­go hu­mo­ru, nie­strzy­ma­ne­go śmie­chu, a za­ra­zem głę­bo­ko po­nu­re. W tych miej­scach pa­no­wał char­got, wrzask, nie­mal huk, wy­wo­ła­ny przez han­del na mo­dłę ści­śle ży­dow­ską. Na­byw­cy i sprze­daw­cy ochła­pów mię­sa, ka­wał­ków gę­si, nóg, łbów, szyj, dzio­bów, skrzy­deł, śle­dzi, kar­to­fli, od­kra­ja­nych czą­stek po­ma­rańcz, cu­kier­ków i owo­ców — ska­ka­li so­bie do oczu, wy­dzie­ra­li to­war z rąk, ob­rzu­ca­li się ste­kiem wy­zwisk, wy­dzie­ra­li pie­nią­dze z gar­ści za­ci­śnię­tych. Wszy­scy mie­li we wło­sach pie­rze, by­li po­bry­zga­ni i za­chla­sta­ni krwią nie­win­nych ka­czek i ko­gu­tów. Włó­czy­ły się w tłu­mie ty­py nie opi­sa­ne, nie zna­ne ni­g­dzie na ku­li ziem­skiej, w łach­ma­nach tak wy­świech­ta­nych, iż skła­da­ły się jak­by z ze­sko­ru­pia­łej po­zło­ty tłusz­czu — ła­zi­li na wpół nadzy prze­kup­nie, a na wpół nadzy że­bra­cy w tej rze­ce ludz­kiej sta­li na ubo­czu i po­chy­la­li się mo­no­ton­nym ge­stem, jak ba­dy­le bez­sil­ne na po­lu — za­kli­na­jąc o da­tek w imię Bo­ga. Ca­łe to zbie­go­wi­sko spra­wia­ło wra­że­nie so­bo­ru po­tę­pień­ców opę­ta­nych od dia­bła, o coś twa­rzą w twarz za­cie­kle wal­czą­cych.

Za­dzi­wia­ją­ce po­nad wszyst­ko są w tej dziel­ni­cy skle­py, a ra­czej skle­pi­ki, wkli­no­wa­ne w par­te­ry do­mów. Ty­mi ko­mór­ka­mi uli­ce i ulicz­ki są li­te­ral­nie na­bi­te. Na odrzwiach tych ma­leń­kich za­ka­mar­ków wi­szą bla­sza­ne ta­bli­ce z na­pi­sa­mi w ję­zy­ku ży­dow­skim — a więc to­wa­ry w tych kra­mach prze­zna­czo­ne są tyl­ko dla sta­ro­za­kon­nej pu­blicz­no­ści. Jak­że mi­zer­ny, jak nie­wy­myśl­ny i nie­ob­fi­ty jest to­war tych ma­ga­zy­nów! Ka­pi­tał za­kła­do­wy każ­de­go z nich nie mo­że prze­kra­czać dwu­dzie­stu zło­tych. Tro­chę że­la­zi­wa, skór, kil­ka wią­zek czy miar wik­tu­ałów, nie­co ni­ci, sznu­ro­wa­deł al­bo szu­wak­su sta­no­wi źró­dło do­cho­du osób, któ­re w tych wą­ziut­kich i ni­ziut­kich klat­kach z de­sek próż­nu­ją mar­z­nąc i drze­miąc po ca­łych dniach i wie­czo­rach.

Pew­ne­go ra­zu Ba­ry­ka za­brnął na wiel­kie po­dwó­rze, któ­re­go ob­mier­z­łe­go wnę­trza żad­ne pió­ro opi­sać nie zdo­ła, któ­re­go bez­przy­kład­ne­go nie­ła­du, bru­du, wstręt­nej bez­myśl­no­ści rze­czy na­pręd­ce rzu­co­nych nic nie zdo­ła wy­sło­wić. By­ły to skła­dy że­la­za, a ra­czej sta­re­go że­la­zi­wa. I tu­taj peł­no by­ło skle­pi­ków z że­la­zem wy­bra­ko­wa­nym, sta­rym, li­chym. Moż­na by po­wie­dzieć, że ten ca­ły po­dwó­rzec prze­żar­ła rdza i sa­ma tyl­ko zo­sta­ła ja­ko ślad rze­czy, któ­re zni­we­czy­ła. I Ży­dzi, któ­rzy tam bie­ga­li, krzy­cze­li, ro­ili się i o coś wo­dzi­li za łby, by­li rdza­wi, za­gry­zie­ni na śmierć przez że­la­zo.

W pew­nej chwi­li wto­czył się na ten dzie­dzi­niec wóz frach­to­wy, na któ­rym le­ża­ło ja­ko­weś ol­brzy­mie brze­mię w płach­cie. Wnet wspól­ny­mi si­ła­mi wy­tasz­czo­no brze­mię z wo­zu i płach­tę rzu­co­no na bło­to roz­mar­z­nię­te. W płach­cie by­ła ma­sa prze­gry­zio­na od rdzy: rznię­te ka­wał­ki rur, po­prze­pa­la­ne rusz­ty, śrub­ki, ha­czy­ki, ułam­ki po­grze­ba­czów, po­łów­ki szczyp­ców, mu­ter­ki, krzy­we gwoź­dzie, pod­staw­ki na­czyń nie­wia­do­me­go użyt­ku, szpi­ce i gzyg­za­ki od ogro­dzeń że­la­znych, klu­cze, du­sze że­la­zek do pra­so­wa­nia, fa­jer­ki, ułam­ki okuć okien­nych, klam­ki bez ry­glów i mnó­stwo nie­prze­bra­ne że­la­zi­wa wsze­la­kie­go ro­dza­ju. Wo­bec roz­wi­nię­cia wnę­trza płach­ty wy­peł­zło, wy­nu­rzy­ło się jak­by spod zie­mi mnó­stwo Ży­dów i Ży­dó­wek, prze­waż­nie sta­rych, ko­śla­wych, po­wy­krzy­wia­nych, zru­dzia­łych, ob­ro­śnię­tych kła­ka­mi. Ca­ła ta cze­re­da po­czę­ła z krzy­kiem i kłót­nią wy­ła­py­wać po­szcze­gól­ne ka­wał­ki, cząst­ki i ob­rzyn­ki że­la­za, na­by­wać je wśród nie­opi­sa­nej sprzecz­ki i tar­gu. Nie­po­dob­na by­ło zro­zu­mieć, co to są za lu­dzie. Kup­cy? Han­dla­rze? Po­śred­ni­cy? Zbie­ra­cze?

Ce­za­ry do­znał wra­że­nia, że to jest zbio­ro­wi­sko sta­rych próż­nia­ków, spe­cja­li­stów od gro­ma­dze­nia sta­rych po­grze­ba­czy. Nie mógł się prze­jąć usza­no­wa­niem dla ich ubó­stwa ani zro­zu­mieć sen­su ich za­trud­nie­nia. Szu­ka­jąc wiel­kich zy­sków spa­dli, wi­docz­nie, z eta­tu i te­raz oto szu­ka­ją zy­sku wprost zni­ko­me­go, nie prze­sta­jąc ma­rzyć o wiel­kim. Po­dob­nie jak tam­ci w skle­pi­kach, no­rach i ja­mach, czy­ha­ją na wiel­ki za­ro­bek nic li­te­ral­nie nie ro­biąc. Ja­każ re­for­ma spo­łecz­na mo­gła­by ich pod­nieść na wyż­szy sto­pień spo­łecz­ny? Co moż­na by dla tych lu­dzi zro­bić, aże­by ich zrów­nać z in­ny­mi ludź­mi w pra­wach, w po­sia­da­niu dóbr te­go świa­ta, w pra­cy, oby­cza­jach, spo­so­bie ży­cia?

Był tam nad­miar nę­dza­rzy–łach­ma­nia­rzy, któ­ry zu­ży­wał ru­chli­wość przy­ro­dzo­ną ra­sy ży­dow­skiej na oszu­ki­wa­nie się wza­jem­ne, na pra­co­wi­tą kłót­nię o ochła­py ja­dła, o śle­dzie, o skraw­ki mię­sa, a nic, li­te­ral­nie nic nie czy­nił dla za­rob­ku go­dzi­we­go, sta­łe­go i do­brze płat­ne­go w fa­bry­kach i warsz­ta­tach. Wie­lu, oczy­wi­ście, pra­co­wa­ło w tych uli­cach nad si­ły ja­ko tra­ga­rze, woź­ni­ce, po­moc­ni­cy, su­biek­ci, i ci mie­li na­wet ze­wnętrz­ny wy­raz in­ny, nor­mal­ny, ludz­ki. Prze­cięt­ny jed­nak typ — to by­ła ka­ry­ka­tu­ra ludz­kiej po­sta­ci. Zgar­bie­ni, po­krzy­wie­ni, ob­ro­śli, bro­da­ci, nie­chluj­ni, śmiesz­ni bez­gra­nicz­nie w swych płyt­kich cza­pecz­kach i dłu­gich, brud­nych cha­ła­tach do pięt, wa­łę­sa­li się i za­le­wa­li uli­ce, bro­dzi­li, wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li, ga­da­li, kłó­ci­li się, nic wła­ści­wie nie ro­biąc. Ce­za­ry przy­szedł do prze­świad­cze­nia ogól­ne­go, iż Ży­dzi za­miesz­ku­ją­cy dziel­ni­cę, w któ­rej mu prze­by­wać wy­pa­dło, są zbio­ro­wi­skiem ru­chli­wych i ga­da­tli­wych próż­nia­ków.

***

Pan Szy­mon Ga­jo­wiec po­za urzę­do­wy­mi pra­ca­mi, któ­re mu ogrom cza­su za­bie­ra­ły, i nie­za­leż­nie od tych prac, pro­wa­dził po no­cach swą wła­sną ro­bo­tę. Pi­sał książ­kę o Pol­sce no­wo­żyt­nej, o Pol­sce nie­za­leż­nej od na­jeźdź­ców, ale rów­nież nie­za­leż­nej od ro­man­ty­ków, mi­sty­ków, wiesz­czów, pro­ro­ków, so­cja­li­stycz­nych i re­ak­cyj­nych dyk­ta­to­rów pa­pie­ro­wych i wszel­kie­go ro­dza­ju ga­duł­ków. Za­mie­rzył przed­sta­wić Pol­skę rze­czy­wi­stą, „zło­żo­ną z trzech nie­rów­nych po­łó­wek", jak to swe­go cza­su pi­sa­li po­czci­wi ga­duł­ko­wie — Pol­skę ży­ją­cą z pra­cy czar­nych rąk i hu­lasz­czą — prze­ła­do­wa­ną ogro­mem lud­no­ści ży­dow­skiej i okra­in­nych nie­przy­ja­ciół — z nie­za­ła­twio­ną kwe­stią rol­ną i cu­dzy­mi pra­wa­mi okre­śla­ją­cy­mi wi­nę i ka­rę, z cu­dacz­nym ob­cym pie­nią­dzem — kraj ze­psu­ty przez na­jeźdź­ców, złu­pio­ny z dóbr fi­zycz­nych i du­cho­wych, pe­łen ciem­no­ty i le­ni­stwa, bru­du, bar­ba­rii i cham­stwa. Do­pie­ro w ten ob­raz rze­czy­wi­sto­ści, isto­ty rze­czy i naj­bez­względ­niej­sze­go re­ali­zmu pra­gnął tchnąć du­cha pro­ro­ków i apo­sto­łów, któ­rzy za cza­sów nie­wo­li nie da­wa­li usnąć na wie­ki two­ro­wi nie­szczę­sne­mu, no­szą­ce­mu na­zwę na­ro­du pol­skie­go. Pan Ga­jo­wiec czer­pał ma­te­ria­ły do swe­go ty­ta­nicz­ne­go dzie­ła nie tyl­ko ze źró­deł ogło­szo­nych dru­kiem, zna­nych i do­stęp­nych, ze sta­ty­styk i wy­ka­zów do­ko­ny­wa­nych przez urzę­dy za­bor­ców, ale rów­nież z no­wych źró­deł, ni­ko­mu nie zna­nych, któ­re no­we pol­skie urzę­dy zgro­ma­dzi­ły. Z tym wszyst­kim, z ogro­mem da­nych fak­tów, spo­strze­żeń i wnio­sków nie mógł dać so­bie ra­dy. Aże­by opa­no­wać te wszyst­kie wia­do­mo­ści o kra­jach, któ­re się te­raz zjed­no­czy­ły i w jed­no cia­ło zro­sły, aże­by zli­czyć wszyst­kie szcze­gó­ły dla wy­da­nia opi­nii osta­tecz­nej, nie dość by­ło si­ły fi­zycz­nej jed­ne­go czło­wie­ka. To­też pan Ga­jo­wiec szu­kał po­mo­cy Ce­za­re­go Ba­ry­ki.

Ten in­te­li­gent­ny i pra­co­wi­ty mło­dy czło­wiek, tak mu ską­d­inąd bli­ski, nad­zwy­czaj­nie przy­dał się do tej wła­śnie ro­bo­ty. Pan Ga­jo­wiec nie chciał „okra­dać" skar­bu i wy­ko­ny­wać swej pra­cy si­ła­mi pod­wład­nych mu urzęd­ni­ków. To­też pła­cił Ba­ry­ce pen­sję ze swej pen­sji mie­sięcz­nej. Dość już, jak mó­wił, po­peł­nił nad­uży­cia, przy­własz­cza­jąc so­bie wia­do­mo­ści, któ­re czer­pał z wy­ka­zów, sta­ty­styk i ru­bryk urzę­do­wych.

Książ­ka Ga­jow­ca mia­ła być na­bi­ta fak­ta­mi, na­ła­do­wa­na jak na­bój. Do ko­go to on za­mie­rzał nią strze­lać, ko­go tym dzie­łem po­ra­zić, ko­go oba­lić, a ko­go obro­nić i po­dźwi­gnąć? Mó­wił, iż pi­sze list otwar­ty do ro­da­ków. Wie­rzył, iż oni mu­szą ów list prze­czy­tać i tre­ści po­sła­nia wy­słu­chać, gdyż ono do­pie­ro za­wie­rać bę­dzie praw­dę o si­le ich, któ­rej nie zna­ją.

Ce­za­ry zna­lazł dość zy­skow­ne za­ję­cie, to­też z za­pa­łem pra­co­wał. Dzię­ki li­te­rac­kiej pa­sji Ga­jow­ca miał za­ro­bek i na pe­wien czas byt w War­sza­wie za­pew­nio­ny. Ra­no i po po­łu­dniu pra­co­wał w pro­sek­to­rium, cho­dził na wy­kła­dy, póź­niej obia­do­wał z ko­le­ga­mi, a wie­czo­rem w „sa­lo­nie" Ga­jow­ca wer­to­wał pa­pie­ry, li­czył, do­da­wał, no­to­wał, ro­bił wy­cią­gi prze­glą­da­jąc sto­sy pa­pie­rów, któ­re „wi­ce­mi­ni­ster" przy­no­sił do do­mu. Mia­ło to za­ję­cie jed­ną wa­dę: zbyt czę­ste prze­by­wa­nie w to­wa­rzy­stwie star­sze­go pa­na. Star­szy pan, jak wszy­scy pra­wie star­si pa­no­wie, lu­bił przy­po­mi­nać so­bie róż­no­ści ze swe­go ży­cia i z ży­cia ogó­łu, opo­wia­dać — jed­nym sło­wem, baj­du­rzyć. To, co dla Ba­ry­ki by­ło sta­rzy­zną, prze­szło­ścią, hi­sto­rią, gdyż wy­da­rzy­ło się przed je­go uro­dze­niem, dla Ga­jow­ca by­ło świe­żu­teń­kie, pro­sto z igły, wła­śnie no­we, tym now­sze, im daw­niej­sze, gdyż je le­piej, wraż­liw­szym umy­słem po­chwy­cił i spa­mię­tał. Wszyst­kich lu­dzi wy­bit­nych, wła­śnie rzą­dzą­cych, znał z tam­tych cza­sów. Każ­de­go nie­mal przed­sta­wiał z owej stro­ny nie­zna­nej, se­kret­nej, skry­tej, daw­nej, pra­daw­nej. Czę­sto­kroć się zda­rza­ło, iż czło­wiek, któ­ry się Ba­ry­ce przed­sta­wiał ja­ko po­spo­li­ty ry­fa al­bo zwy­czaj­ny bur­żuj, na­raz w opi­nii Ga­jow­ca na­bie­rał bar­wy zu­peł­nie no­wej, któ­rą mu da­wa­ło po­stę­po­wa­nie dziel­ne i nie­po­spo­li­te wła­śnie w owych cza­sach za­śnie­dzia­łych, mi­nio­nych, w „nie­wo­li". Czę­sto­kroć zno­wu oso­bi­stość dla mło­de­go me­dy­ka sym­pa­tycz­na, po­cią­ga­ją­ca, cie­ka­wa — bu­dzi­ła na war­gach Ga­jow­ca śmiech sar­ka­stycz­ny al­bo i zgo­ła po­gar­dli­wy, bo w tam­tych za­śnie­dzia­łych cza­sach ten oto dziel­ny dziś mo­ło­jec i sil­ny w gę­bie był zwy­czaj­nym zja­da­czem chle­ba al­bo i ka­na­lij­ką bo­żą, prze­my­ka­ją­cą się chył­kiem mię­dzy knu­tem i po­czci­wym pol­skim sno­bi­zmem. Ce­za­ry ni­g­dy nie mógł w sed­no utra­fić.

Pan Szy­mon Ga­jo­wiec, dą­żą­cy wszyst­ki­mi swy­mi si­ła­mi do przed­sta­wie­nia Pol­ski naj­istot­niej­szej, ta­kiej, ja­ka ży­je, cier­pi, ra­du­je się, w rze­czy­wi­sto­ści naj­re­al­niej­szej, był prze­cież tak­że mi­sty­kiem. Wie­rzył w cu­da. Wie­rzył w ta­jem­ni­cze opie­kuń­stwo nad tym kra­jem. W roz­mo­wach z Ce­za­rym wska­zy­wał pal­cem na kil­ka „cu­dów". Pierw­szym „cu­dem" pa­na Ga­jow­ca by­ło, rzecz pro­sta, wskrze­sze­nie pań­stwa pol­skie­go. Dru­gim „cu­dem" by­ło od­par­cie bol­sze­wi­ków w ro­ku 1920.

Po­zy­cje te­go „cu­du" by­ły ta­kie: Bol­sze­wi­cy mie­li ogrom­ną ar­mię, świet­ną kon­ni­cę. Za­la­li tą ar­mią ca­ły pra­wie pol­ski kraj. Na sztan­da­rach bol­sze­wic­kich by­ło wy­pi­sa­ne ha­sło wy­zwo­le­nia pro­le­ta­ria­tu z bur­żu­azyj­nej opre­sji, re­wo­lu­cja so­cjal­na. Któż i cóż mo­gło się oprzeć tej ar­mii i jej mo­ral­nej si­le? Po­win­na by­ła w Pol­sce zna­leźć zwo­len­ni­ków, po­win­na by­ła znisz­czyć szczu­płą pol­ską si­łę zbroj­ną, gdyż za ple­ca­mi wojsk pol­skich po­win­na by­ła sta­nąć dru­ga po­tę­ga: zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wa­ne ma­sy pro­le­ta­ria­tu miast i wsi. Ta dru­ga si­ła po­win­na by­ła po­dać rę­kę ro­syj­skiej ar­mii czer­wo­nej. Tym­cza­sem bol­sze­wic­ka ar­mia czer­wo­na zo­sta­ła prze­pę­dzo­na na czte­ry wia­try, ucie­kła z Pol­ski jak ban­da na­past­ni­ków. To był istot­ny, był nie­wąt­pli­wy cud nad Wi­słą.

In­nym do­wo­dem ta­jem­ni­cze­go opie­kuń­stwa nad Pol­ską by­ły dzie­je nie­któ­rych lu­dzi, zwa­nych przez pa­na Ga­jow­ca „wiel­ki­mi pol­skim cha­rak­te­ra­mi".

Ktoś — mó­wił — roz­nie­ca wiel­ką du­szę w chłop­cu z pro­win­cji, w za­bie­dzo­nym stu­den­cie me­dy­cy­ny, co to nie do­ja­da i nie do­sy­pia, a miesz­ka jak pies na pło­cie — aże­by pod­jął wal­kę ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko z ca­łym mo­skiew­skim ca­ra­tem, z ce­sar­stwem Alek­san­dra Trze­cie­go, o któ­rym wszyst­kie umy­sły kra­ju gło­si­ły ja­ko o po­tę­dze nie do po­ko­na­nia dla ni­ko­go na glo­bie ziem­skim. Ów stu­dent me­dy­cy­ny, któ­re­mu za­le­d­wie star­czy­ło pie­nię­dzy na kup­no atra­men­tu, pió­ra i pa­pie­ru, pi­sze raz w raz we­zwa­nia do ro­bot­ni­ków i chło­pów, po­wo­łu­ją­ce ich do or­ga­ni­zo­wa­nia się i do wal­ki z wszech­po­tęż­nym ca­ra­tem. Przy po­mo­cy współ­spi­skow­ców od­bi­ja te swo­je pra­ce re­wo­lu­cyj­ne na taj­nej ma­szyn­ce dru­kar­skiej, pra­cu­jąc ja­ko ze­cer przy ogar­ku świe­cy — póź­niej wy­dru­ko­wa­ne wła­sną rę­ką kil­ka­set nu­me­rów pi­sma bie­rze na ple­cy i zza gra­ni­cy idzie do Pol­ski. Aże­by zaś przejść po­ta­jem­nie gra­ni­cę pil­nie strze­żo­ną, mu­si prze­by­wać po no­cy gra­nicz­ną rze­kę. Wy­bie­ra je­sien­ną noc, naj­głuch­szą, naj­ciem­niej­szą, naj­bar­dziej dżdży­stą, kie­dy obiesz­czyk nad­gra­nicz­ny za­wi­nie się w cie­pły płaszcz i bę­dzie drze­mał na ko­niu. Wów­czas in­spi­ra­tor zżu­je bu­ty i ob­na­ży się do pa­sa. Pod pa­chę le­wej rę­ki uj­mie żerdź, któ­rą w ciem­no­ści bę­dzie ma­cał obiesz­czy­ka sto­ją­ce­go nad rze­ką. W pra­wą rę­kę uj­mie re­wol­wer, aże­by strze­lać do żoł­nie­rza, je­śli weń żer­dzią na­tra­fi i gdy się wal­ka wy­wią­że. Po­sły­szaw­szy plusk w rze­ce żoł­nierz ze swe­go ko­nia krzy­czy: ja tie­bia wi­żu! ja tie­bia wi­żu! — Po tym okrzy­ku re­wo­lu­cjo­ni­sta po­zna­je miej­sce po­sto­ju żoł­nie­rza. Prze­cho­dzi obok nie­go o krok, o dwa kro­ki. Sły­szy, jak sio­dło chrzę­ści pod jeźdź­cem, jak dzwo­nią je­go ostro­gi i chra­pie koń str­wo­żo­ny. Idzie bo­so, prze­zię­bły do szpi­ku ko­ści, dy­go­cą­cy, pół­na­gi, po ostrych koł­kach za­ro­śli — w ro­dzin­ny kraj, aże­by bu­dzić ze snu nie­wo­li.

Pan Ga­jo­wiec opo­wia­dał swe­mu mło­de­mu słu­cha­czo­wi o sze­ściu ko­lej­nych ma­ni­fe­sta­cjach ro­bot­ni­czych, w któ­rych rok­rocz­nie w dniu 1 ma­ja brał udział. Z praw­dzi­wą jed­nak kur­tu­azją wspo­mi­nał pierw­szą z tych ma­ni­fe­sta­cji, zor­ga­ni­zo­wa­ną przez te­goż wę­drow­ca po­przez gra­nicz­ne rze­ki. I tu­taj, jak za­wsze, ten sam in­spi­ra­tor na­pi­sał we­zwa­nie do świę­ce­nia dnia 1 ma­ja w Ale­jach Ujaz­dow­skich War­sza­wy pod sa­my­mi mu­ra­mi Bel­we­de­ru, w któ­rym re­zy­do­wał ge­ne­rał–gu­ber­na­tor war­szaw­ski, wiel­ko­rząd­ca Pol­ski z ra­mie­nia ca­ra­tu. Sam wy­dru­ko­wał we­zwa­nie na czer­wo­nych kart­kach i sam je roz­rzu­cił, roz­dał w fa­bry­kach War­sza­wy. Prze­bra­ny za An­gli­ka, przy­god­nie za­błą­ka­ne­go w tym mie­ście i spa­ce­ru­ją­ce­go po Ale­jach, w wy­so­kim cy­lin­drze (moc­no trą­ca­ją­cym ma­ga­zy­na­mi „Wa­łów­ki", sta­ran­nie przy­pra­so­wa­nym, w nie­bie­skich bi­no­klach i dłu­gim pal­to­cie, or­ga­ni­za­tor prze­cha­dzał się wy­nio­śle i obo­jęt­nie wśród grup ma­ni­fe­stan­tów, któ­rzy te­go dnia po raz pierw­szy wy­szli ma­so­wo z fa­bryk i warsz­ta­tów na spo­tka­nie z po­tę­gą ca­ra­tu. Żan­dar­mi kon­ni na wspa­nia­łych ru­ma­kach pod­jeż­dża­li bli­sko, ofi­ce­ro­wie żan­darm­scy wkra­cza­li na chod­nik, aże­by przy­pa­trzeć się twa­rzy wę­drow­ne­go An­gli­ka. Tłu­my po­li­cji i woj­ska ota­cza­ły ze wszech stron ma­ni­fe­stan­tów, kie­ru­jąc ich ku otwar­tej bra­mie ogro­du, aże­by ich tam we­pchnąć i schwy­tać. Pan Ga­jo­wiec wspo­mi­nał bla­de twa­rze tych lu­dzi, tych pierw­szych żoł­nie­rzy spra­wy nie­pod­le­gło­ści, de­fi­lu­ją­cych przed Bel­we­de­rem.

— Dziw­na, prze­dziw­na jest si­ła mo­dli­twy — mó­wił pan Ga­jo­wiec.

I oto przy­po­mi­nał pew­ną swo­ją mo­dli­twę przed ob­ra­zem za­ma­za­nym przez desz­cze, znisz­czo­nym przez sło­ty, przed ob­ra­zem w sta­rej ka­plicz­ce unic­kiej, przy dro­dze do Dro­hi­czy­na. Stał wte­dy obok mat­ki Ce­za­re­go, mło­dziut­kiej pan­ny Ja­dwi­gi... Mo­dlił się go­rą­co — go­rą­co o ła­skę po­mo­cy dla bied­nych lu­dzi Pod­la­sia. I oto — mo­car­stwa prze­szły, ce­sa­rze upa­dli, woj­ska wiel­kie zni­kły, nie­zdo­by­te for­te­ce w gruz się roz­sy­pa­ły. Mo­dli­twa zro­bi­ła swo­je...

Pan Ga­jo­wiec, urzęd­nik le­ga­li­sta, wie­le te­go ro­dza­ju wy­nu­rzeń po­wie­rzał swe­mu mło­de­mu se­kre­ta­rzo­wi.

***

Se­kre­tarz, słu­cha­jąc w mil­cze­niu pol­skich opo­wie­ści re­al­no–mi­stycz­nych, pusz­czał je mi­mo uszu. W uszach je­go brzmia­ły jak­by ma­leń­kie srebr­ne dzwo­necz­ki, wciąż jed­no imię po­wta­rza­ją­ce. To­też czę­sto­kroć roz­ma­wia­jąc nie roz­ma­wiał i słu­cha­jąc nie sły­szał. Pod ze­wnętrz­ną po­wło­ką roz­mo­wy, dys­pu­ty, a na­wet spo­ru, wskroś umy­sło­wa­nia, roz­wa­ża­nia, a na­wet ra­chun­ku, pły­nął jak gdy­by po­tok szu­mią­cy, wiecz­ne wspo­mnie­nie o pięk­nej pa­ni Lau­rze. A nie­prze­rwa­na jej nie­obec­ność, głu­chy step roz­sta­nia, sa­ha­ra ja­ło­wa i wy­schnię­ta ży­cia bez niej — draż­ni­ła go i roz­ju­sza­ła. Nie po­do­ba­ło mu się tu­taj, w tym mie­ście. Nic tu nie miał wiel­kie­go, ol­brzy­mie­go, na czym czu­cie za­wi­snąć by mo­gło. Ro­zu­miał pra­ce owe­go Ga­jow­ca, pra­ce su­ro­we i na nic nie­bacz­ne, wsz­cze­pio­ne jak pług w przy­szłość te­go kra­ju. Ale się tą zim­ną, ści­słą, nie­efek­tow­ną pro­zą nie mógł prze­jąć. Ga­jo­wiec ma­rzył ja­ko o szczę­ściu swym, o ide­ale swe­go ży­cia — o pol­skim pie­nią­dzu. Gdy wy­ma­wiał sło­wo „zło­ty", roz­anie­lał się, ja­śniał, pro­mie­niał. Tłu­ma­czył dłu­go mło­de­mu kam­ra­to­wi, ja­kich to tru­dów, walk, mo­zo­łów — ja­kie­go to ogro­mu wie­dzy, prze­wi­dy­wań i ro­zu­mo­wań — zna­jo­mo­ści ar­ka­nów i wy­bie­gów ży­cia no­we­go, któ­re­go prze­wi­dzieć nie mo­że żad­na so­cjo­lo­gia ani ża­den pro­gram ja­kiej­kol­wiek mię­dzy­na­ro­dów­ki — ja­kie­go to wresz­cie twór­cze­go ge­niu­szu wy­ma­ga ów „zło­ty". Ce­za­ry zga­dzał się, lecz nie pło­nął en­tu­zja­zmem do „zło­te­go". Gdy­by pan Ga­jo­wiec wie­dział, o czym my­śli ten mło­dy czło­wiek w trak­cie je­go za­wi­łych wy­wo­dów, za­mknął­by usta na czte­ry spu­sty.

Z cza­sem, im Ba­ry­ka bar­dziej za­głę­biał się w ży­cie, im wię­cej po­zna­wał lu­dzi i wię­cej ob­ser­wo­wał fak­tów, w tym więk­szą po­pa­dał nie­chęć do ca­łe­go pol­skie­go ze­spo­łu. Draż­ni­li go wszy­scy swym przy­wią­za­niem do prze­szło­ści, do owe­go smut­ne­go „wczo­raj" — i ra­do­sną świa­do­mo­ścią, na­iw­ną ucie­chą z pięk­ne­go „dzi­siaj". Ce­za­ry na­to­miast wi­dział to „dzi­siaj" nie w wie­lo­barw­nej su­kien­ce wol­no­ści, lecz w ob­mier­z­łym łach­ma­nie rze­czy­wi­stych i oczy­wi­stych fak­tów. Cóż go mo­gło ob­cho­dzić stwier­dze­nie, że ta oto dziu­ra w łach­ma­nie jest nie­unik­nio­nym na­stęp­stwem, naj­na­tu­ral­niej­szym skut­kiem ta­kich a ta­kich przy­czyn — że ten oto wrzód, ra­na, strup przy­schnię­ty to jest dzie­ło i wi­na za­bor­ców, za któ­re oni od­po­wia­da­ją. Ba­ry­ka wi­dział tyl­ko dziu­ry, ła­ty, łach­ma­ny, wrzo­dy i stru­py. Nad­to — wi­dział siń­ce i gu­zy za­da­ne przez no­wą wła­dzę, któ­ra usi­ło­wa­ła być moc­ną, nie słab­szą od wła­dzy za­bor­ców. Na­wet miej­sca z po­zo­ru zdro­we, kwit­ną­ce po­czął po­dej­rze­wać o we­wnętrz­ną ki­łę. Prze­szy­wał te miej­sca swym szy­dłem po­dejrz­li­wo­ści al­bo prze­ci­nał nie­ulę­kłym lan­ce­tem. Wszak­że wi­dział był wieś szla­chec­ką z jej ży­ciem. Czyż nie na­le­ża­ło tej ca­łej Na­wło­ci z jej Chłod­ka­mi po­słać do lu­ftu? Czyż nie na­le­ża­ło te­go Leń­ca z je­go pa­nem Bar­wic­kim i pa­nią Bar­wic­ką?... Tu przy­łą­czy­ła się in­na sfe­ra uczu­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści. Rę­ka chwy­ta­ła nie lan­cet, lecz ja­kiś wschod­ni przy­rząd roz­pra­wy...

***

W tym cza­sie do wspól­ne­go miesz­ka­nia Bu­ław­ni­ka i Ba­ry­ki przy­cho­dził czę­sto ko­le­ga An­to­ni Lu­lek. Był to stu­dent pra­wa na jed­nym ze star­szych kur­sów uni­wer­sy­te­tu. Lu­lek był cho­ro­wi­ty, sła­by, ni­kły blon­dyn. Na woj­nie bol­sze­wic­kiej nie był z po­wo­du złe­go sta­nu zdro­wia. Lu­lek był nad­zwy­czaj­nie oczy­ta­ny i świet­ny dia­lek­tyk. Gdy­by nie ane­mia i ast­ma, któ­re mu „głos od­bie­ra­ły", mógł­by prze­ga­dać dzie­się­ciu naj­tęż­szych ga­du­łów. Cza­sa­mi zresz­tą „nie ga­dał", to zna­czy, nie od­zy­wał się zu­peł­nie ani sło­wem. Z gło­wą, a ra­czej z bro­dą pod­par­tą na chu­dej i su­chej pię­ści, sie­dział wów­czas i prze­ni­kli­wy­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi pa­trzał na prze­ciw­ni­ka — (w stu­denc­kich po­ko­jach scho­dzą się, pi­ją zim­ną her­ba­tę, pa­lą cu­dze pa­pie­ro­sy i ga­da­ją za­wsze „prze­ciw­ni­cy"). Lu­lek był to już je­go­mość star­szy. Z nie­jed­ne­go pie­ca chleb ja­dał. W cza­sie woj­ny świa­to­wej te­rał się po róż­nych kry­mi­na­łach ro­syj­skich i nie­miec­kich. Pa­ka — za­bra­ła znacz­ny okres je­go ży­cia. W pa­ce, a ra­czej w pa­kach, ma­jąc wie­le cza­su, Lu­lek uczył się ob­cych ję­zy­ków, a po­siadł­szy an­giel­ski (li­cho), fran­cu­ski i nie­miec­ki (wca­le do­brze), wciąż coś tłu­ma­czył. „Pra­co­wał na­uko­wo", jak mó­wi­ło się o tym wśród ko­le­gów. Nikt jed­nak tych na­uko­wo­ści Lul­ka na oczy nie wi­dział. Za­wsze mia­ło coś być wy­da­ne przez pew­ne ide­owe ze­spo­ły i kół­ka i nie do­cho­dzi­ło do skut­ku, oczy­wi­sta rzecz, wsku­tek bra­ku pie­nię­dzy, któ­re nie no­si­ły w tej sfe­rze in­nej na­zwy, tyl­ko do znu­dze­nia na­zwę flo­ty.

Lu­lek lu­bił roz­mo­wy z Ba­ry­ką, a nie lu­bił z Bu­ław­ni­kiem. Bu­ław­nik był to umysł ja­sny (co­kol­wiek za­nad­to ja­sny), ra­cjo­na­li­stycz­nie pro­sto­li­nij­ny, nie zno­szą­cy mgły i ta­jem­ni­cy, któ­ry­mi Lu­lek lu­bił się ota­czać. Je­że­li Bu­ław­nik zbyt ka­te­go­rycz­nie, w spo­sób „me­dycz­ny" udo­wod­nił swe twier­dze­nie, Lu­lek wy­pły­wał na roz­lew­ne wo­dy za­strze­żeń i przy­czyn­ków na­uko­wych, pusz­czał się na wy­wo­dy nie­ła­twe do do­ści­gnię­cia i gu­bił śla­dy za so­bą. Jed­nak­że Lu­lek po­trze­bu­jąc od cza­su do cza­su po­mo­cy ma­te­rial­nej, kre­dy­tu krót­ko­ter­mi­no­we­go, zja­wiał się w ja­mie Bu­ław­ni­ka. Ostat­ni był do­brze uspo­so­bio­ny dla te­go klien­ta. O swój, a ra­czej o oj­cow­ski grosz dbał, co się zo­wie, ale nie by­ło wy­pad­ku, że­by od­mó­wił Lul­ko­wi „po­życz­ki", któ­ra mo­gła być — co to ukry­wać? — za­sił­kiem. Tym­cza­sem Lu­lek był fe­no­me­nal­nie punk­tu­al­ny.— Od­da­wał dłu­gi w ter­mi­nie ozna­czo­nym. Tak się te rze­czy zło­ży­ły, że Lu­lek roz­ma­wiał z Ba­ry­ką o rze­czach ode­rwa­nych, na­uko­wych, teo­re­tycz­nych, taj­nych, a z Bu­ław­ni­kiem o pie­nią­dzach. Gdy Bu­ław­nik wtrą­cał się do roz­mo­wy, za­czy­nał spie­rać się, mę­dr­ko­wać i do­wo­dzić, Lu­lek od­ci­nał się raz, dwa, po­tem przy­ci­chał, a wresz­cie po­pa­dał w mil­cze­nie, w ast­mę, któ­ra mu głos od­bie­ra­ła. Zim­ny­mi swy­mi oczy­ma „przy­pa­tru­jąc się" wy­wo­dom prze­ciw­ni­ka ka­mie­niał na dłu­go. Śmiech bez­gło­śny Lul­ka gor­szy był sto­kroć dla Bu­ław­ni­ka od je­go słow­nych wy­wo­dów.

O czym­że to Lu­lek dys­ku­to­wał z Ba­ry­ką? Otóż prze­waż­nie o je­go przej­ściach ba­kiń­skich i mo­skiew­skich. Lu­lek ni­g­dy nie wi­dział Ro­sji, nie znał ani Mo­skwy, ani żad­nej tam Tu­ły, a jed­nak był po­in­for­mo­wa­ny o spra­wach ro­syj­skich, jak­by tam wła­śnie spę­dził ca­łe ży­cie. Wszyst­ko to z ksią­żek, pism i pi­se­mek. Fe­no­me­nal­na pa­mięć po­zwa­la­ła mu mieć na za­wo­ła­nie cy­ta­ty ze wszyst­kich de­kre­tów wszyst­kich naj­cu­dacz­niej zwa­nych władz bol­sze­wic­kich, da­ty, cy­fry, do­słow­ne tek­sty roz­po­rzą­dzeń, brzmie­nie ustaw, do­kład­ne for­mu­ły prze­mó­wień wo­dzów i do­kład­ne tek­sty opo­zy­cyj­nych za­prze­czeń. Wie­dza Lul­ka ob­ra­ca­ła się w gra­ni­cach na­kre­ślo­nych przez te wła­śnie dok­try­ny, uję­te w ra­my tych wła­śnie praw i wy­ja­śnień.

Nad­to Lu­lek był nie la­da (tak zwa­nym) „psy­cho­lo­giem". Umiał orien­to­wać się w na­wa­le fak­tów przy­to­czo­nych przez mło­ko­sa, umiał wy­czuć na­tu­rę je­go unie­sień oraz si­łę rze­czy­wi­stą zwąt­pień i roz­cza­ro­wań.

W te wła­śnie miej­sca, w te obo­la­łe oko­li­ce umiał we wła­ści­wej chwi­li pchnąć dłu­gim pu­gi­na­łem szy­der­stwa i zja­dli­wej drwi­ny. Ba­ry­ka zna­lazł się pod uro­kiem i nie­po­strze­że­nie, z wol­na prze­cho­dził pod wła­dzę du­cho­wą Lul­ka.

Nad­szedł czas, że Ce­za­ry po­czy­nił „psy­cho­lo­go­wi" pew­ne zwie­rze­nia co do Na­wło­ci i Leń­ca. Nie po­wie­dział, oczy­wi­ście wszyst­kie­go, ale o tym i owym na­po­mknął. Tam­ten słu­chał z nad­zwy­czaj­ną uwa­gą, pod­parł­szy na­gą bro­dę na­gą pię­ścią. Nie wtrą­cał się do tych spraw ra­dą żad­ną ani uwa­gą, ale wi­dać by­ło, że przy­wią­zu­je do pół­spo­wie­dzi mło­dzień­ca pew­ne zna­cze­nie. Dla Ba­ry­ki po­trze­ba wy­zna­nia by­ła ko­niecz­no­ścią du­szy. Jak­że­by pra­gnął po­wie­dzieć wszyst­ko, wszyst­ko! Zrzu­cić z ser­ca ka­mie­nie, któ­re je uci­ska­ły, do­ko­nać spo­wie­dzi, któ­rą mu swe­go cza­su pro­po­no­wał ksiądz Ana­sta­zy! Lecz nie moż­na by­ło z Lul­kiem po­pa­dać w ro­man­se te­go ro­dza­ju, gdyż on cze­go in­ne­go w tych afe­rach po­szu­ki­wał. Cho­dzi­ło mu o zgorzk­nie­nie Ba­ry­ki, o je­go przej­ście do sta­nu od­ra­zy i — co to owi­jać w ba­weł­nę! — do sta­nu ze­msty. W tym ce­lu Lu­lek uży­wał pew­nych skró­tów.

Mó­wił o szlach­cie, o kla­sie próż­nia­czej i prze­ży­tej — nie „szlach­ta", nie „bur­żu­azja" czy tam ina­czej, lecz — „na­włoć". O ze­psu­ciu, nik­czem­no­ści, zgni­liź­nie du­cho­wej ko­biet sfe­ry zie­miań­skiej w ogó­le mó­wił „lau­ry, lau­ryn­ki". Gru­bą, bez­myśl­ną szla­go­ne­rię na­zwał „bar­wic­cy". Ten spo­sób w pew­nej mie­rze do­ga­dzał uczu­ciom Ce­za­re­go, ja­koś był mu na rę­kę. Sam w roz­mo­wach uży­wał nie­raz tych sa­mych okre­śleń. Nic to, że po­tem czuł w so­bie drże­nie i żrą­cy gniew za to, że się z tym wszyst­kim ob­na­ża i ob­ga­du­je.

Ale Lu­lek umiał pa­no­wać nad ty­mi prze­lot­ny­mi re­flek­sa­mi. Rzu­cał przed oczy przy­ja­cie­la ob­ra­zy bie­dy lu­do­wej jesz­cze nie wi­dzia­ne i po pro­stu źgał go w ser­ce. Po­ru­szał w nim wszyst­ko wi­dzia­ne daw­no i nie­daw­no — przy­pie­kał że­la­zem roz­ża­rzo­nym w wiel­kim ogniu cier­pień pro­le­ta­ria­tu i nę­dza­rzy. Nie dał mu wra­cać w wy­dep­ta­ną, wy­god­ną ko­lej uczuć i po­pę­dzał go na no­we dro­gi. Czy Lu­lek sam od­czu­wał cier­pie­nia ucie­mię­żo­nych? Bóg go ra­czy wie­dzieć! Mó­wił o tych cier­pie­niach utar­ty­mi for­mu­ła­mi, w spo­sób za­wsze jed­na­ki, su­ma­rycz­ny i uję­ty w nie­odmien­ne epi­te­ty, co by­ło nud­ne i tak ja­ło­we, że aż ohyd­ne, a jed­nak za­wie­ra­ło w so­bie praw­dę na­gich rze­czy.

Rze­czow­nik „pro­le­ta­riat" wy­ma­wiał w pew­nym skró­cie sy­la­bo­wym, jak­by ten wy­raz od czę­ste­go ob­ra­ca­nia go w ustach i ośli­nia­nia je­go ję­zy­ko­wych kan­tów stał się gład­ki, okrą­gły i mięk­ki. Rze­czow­nik „re­wo­lu­cja" wy­ma­wiał z pew­nym po­świ­stem i przy­gwiz­dem, któ­ry w tym wy­ra­zie wy­da­wać się zda­wał pod­nie­bie­nio­wy dźwięk c. Szcze­gól­ną an­ty­pa­tią, nie­na­wi­ścią, od­ra­zą, wzgar­dą i drwi­na­mi Lu­lek da­rzył miej­sco­wą or­ga­ni­za­cję so­cja­li­stycz­ną z od­cie­niem na­ro­do­wym. Gdy mó­wił o lu­dziach i dzia­ła­niach te­go ze­spo­łu i śro­do­wi­ska, nos je­go przy­bie­rał ko­lor ja­sno­zie­lo­ny, a oczy za­wścią­ga­ły się biel­mem. Na in­ne par­tie — „bur­żu­azyj­ne", na­ro­do­we, lu­do­we, po­stę­po­we i ka­to­lic­kie czy bez­wy­zna­nio­we — za­pa­try­wał się z więk­szą ła­ska­wo­ścią, po pro­stu dla­te­go, że nie­na­wiść w je­go du­szy wzra­sta­ła w sto­sun­ku od­wrot­nie pro­por­cjo­nal­nym do róż­nic ide­owych: im róż­ni­ce by­ły mniej­sze, tym nie­na­wiść więk­sza. Wszel­kim enun­cja­cjom tych par­tii i gło­som ich „czo­ło­wych" wy­ra­zi­cie­li Lu­lek nie prze­ciw­sta­wiał swych twier­dzeń ani za­prze­czeń. Przy­pa­try­wał się je­dy­nie owym te­zom i wy­wo­dom zu­peł­nie tak jak umy­sło­wa­niom Bu­ław­ni­ka. Był prze­cie w po­sia­da­niu praw­dy, po cóż te­dy by­ło psuć so­bie zdro­wie na ja­kieś al­ter­ka­cje z po­wo­du ta­kie­go czy in­ne­go na­cjo­na­li­zmu.

Rze­czy­wi­ście jed­nak ten cho­ro­wi­ty czło­wiek psuł so­bie zdro­wie ży­wiąc zu­peł­ną już wro­gość i no­sząc w ser­cu ze­mstę wzglę­dem no­wo po­wsta­łej Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Każ­de nie­po­wo­dze­nie, po­śliź­nię­cie, klę­ska czy ży­wio­ło­we nie­szczę­ście pań­stwa i rzą­du pol­skie­go ja­ko ca­ło­ści, ja­ko je­ste­stwa po­li­tycz­ne­go i spo­łecz­ne­go, bu­dzi­ło w pier­si Lul­ka, w je­go ser­cu ra­do­sny śmiech. On szcze­rze i pil­nie czy­hał na śmierć te­go two­ru, któ­ry sta­le na­zy­wał „naj­re­ak­cyj­niej­szym ski­rem ludz­ko­ści". To — o czym do­wia­dy­wał się od Ba­ry­ki, na przy­kład o pra­cach Ga­jow­ca — nie­ci­ło w je­go du­szy zgry­zo­tę śmier­tel­ną, mę­kę ser­decz­ną, ast­mę du­cho­wą, któ­ra pod­ko­py­wa­ła je­go zdro­wie fi­zycz­ne bar­dziej niż cho­ro­ba sa­ma. To mo­gło za­ciem­nić je­go ide­ał, a w prak­ty­ce od­wlec nie­unik­nio­ny zgon Pol­ski. Dla przy­spie­sze­nia zaś te­go zgo­nu Lu­lek go­tów był po­świę­cić swe mi­zer­ne zdro­wie i nie­we­so­łe ży­cie. Drżą­cy­mi rę­ka­mi chwy­tał z ra­na ga­ze­ty, że­by prze­cie wy­czy­tać coś „po­myśl­ne­go", ja­kąś klę­skę pu­blicz­ną, ja­kieś za­ła­ma­nie się gru­be i głę­bo­kie, ja­kąś kom­pro­mi­ta­cję wo­bec za­gra­ni­cy, ja­kąś groź­bę czy­jąś, za­po­wiedź znisz­cze­nia rzu­co­ną przez an­giel­skie­go po­ten­ta­ta lub nie­miec­kie­go eks–ge­ne­ra­ła. Naj­taj­niej­szym i naj­szczer­szym je­go wes­tchnie­niem, pew­nym ro­dza­jem mo­dli­twy, by­ło ha­sło:

— Tyl­ko prze­trzy­mać do naj­pręd­sze­go koń­ca tę „nie­pod­le­głość", a wte­dy jesz­cze swo­bod­niej po­od­dy­cham na świe­cie!

Trze­ba przy­znać, że w tych na­stro­jach nie by­ło im­pul­su pod­da­ne­go ma­te­rial­nie, z rę­ki do rę­ki, przez „ościen­ne mo­car­stwo". Lu­lek był ide­ow­cem naj­czyst­szej wo­dy. Żył w naj­au­ten­tycz­niej­szej bie­dzie i go­tów był zmar­nieć i za­mrzeć w ja­kiejś pa­ce za swo­je pa­sje, sym­pa­tie i nie­na­wiść. Lecz nikt go nie aresz­to­wał. Cier­pie­nia je­go wzma­ga­ły się, gdy sły­szał lub czy­tał o po­wol­nych, lecz sta­łych re­for­mach, ulep­sze­niach, na­pra­wach, o wpro­wa­dze­niu w ży­cie ma­łych zmian na lep­sze. Po­czy­ty­wał to za zbrod­nie, więk­sze od jaw­nych sko­ków ku re­ak­cji. Owych „po­lep­szy­cie­li", oględ­nych „po­pra­wia­czów", ostroż­nych kunk­ta­to­rów nie­na­wi­dził z ca­łej du­szy. Na­zy­wał to wszyst­ko — „ga­jowsz­czy­zna" — a do owej ga­jowsz­czy­zny za­li­czał ca­łe par­tie czer­wo­ne i ró­żo­wa­we. Na­to­miast pa­łał uwiel­bie­niem dla po­czy­nań re­for­ma­tor­skich „są­sied­nie­go mo­car­stwa". Gdy czy­tał o sro­gich ka­rach na kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stów, o kaź­niach se­tek ty­się­cy lu­dzi, o mor­do­wa­niu bez są­du i dzie­siąt­ko­wa­niu za­kład­ni­ków, bladł z roz­ko­szy. Rę­ce je­go drża­ły wów­czas i twarz pro­mie­nia­ła jak od głę­bo­kie­go na­tchnie­nia. Su­chy ka­szel zda­wał się być nie­ustan­nym przy­ta­ki­wa­niem. Lu­lek nie tyl­ko wte­dy czuł, ale i dzia­łał w du­chu — in par­ti­bus in­fi­de­lium. Po­nie­waż spe­cjal­nie nie zno­sił woj­ska pol­skie­go, go­tów był znisz­czyć ten kraj już tyl­ko za sam je­go „mi­li­ta­ryzm". A nie mo­gąc nic po­ra­dzić na świe­że ob­ja­wy po­wo­dze­nia te­goż „mi­li­ta­ry­zmu" w ak­cie od­par­cia na­jaz­du bol­sze­wic­kie­go przez woj­ska pol­skie, „zmu­szo­ny był" szu­kać po­mo­cy za gra­ni­cą te­go kra­ju. Lu­lek szty­fto­wał wciąż taj­ne ar­ty­ku­ły, ist­ne ra­por­ty szka­lu­ją­ce do pism za­gra­nicz­nych o kie­run­kach po­krew­nych je­go spo­so­bo­wi my­śle­nia. Cie­szył się na swój spo­sób, gdy się do­wia­dy­wał, że nie on je­den osma­ro­wu­je grzesz­ną Pol­skę przed are­opa­giem „Eu­ro­py".

Opo­wia­dał Ce­za­re­mu, iż zna po­etę, któ­ry po­sia­da sta­łą pen­sję mie­sięcz­ną — osiem do­la­rów — z re­dak­cji pew­ne­go pi­sma skraj­ne­go za do­star­cza­nie te­muż pi­smu, dru­ko­wa­ne­mu w ję­zy­ku pol­skim, je­dy­nie i wy­łącz­nie wier­szo­wa­nych pasz­kwi­lów na sze­fa re­ak­cji pol­skiej, Igna­ce­go Pa­de­rew­skie­go. Nie mniej strasz­li­wie niż na po­lu mi­li­tar­nym przed­sta­wia­ła się w opi­nii Lul­ka nie­szczę­sna Pol­ska w dzie­le swej oświa­ty, są­dow­nic­twa, a na­de wszyst­ko w sys­te­mie wię­zień i sto­so­wa­nych tam udrę­czeń. Na­to­miast Lu­lek nie miał wca­le słów na­ga­ny dla uwię­zio­nych pod­pa­la­czów pro­chow­ni, któ­rzy wy­sa­dza­li w po­wie­trze nie tyl­ko obiek­ty obron­ne pol­skie­go „mi­li­ta­ry­zmu", lecz tak­że do­my i dziel­ni­ce przy­le­głe, wraz z ko­bie­ta­mi, dzieć­mi i nie­do­łę­ga­mi — oraz dla ich po­plecz­ni­ków, po­moc­ni­ków i in­struk­to­rów. Ci wszy­scy no­si­li w je­go ustach na­zwę „prze­ciw­ni­ków ide­owych rzą­du bur­żu­azyj­ne­go w Pol­sce". We­dług je­go opi­nii rząd pol­ski nie miał pra­wa i nie po­wi­nien bro­nić się wo­bec swych „prze­ciw­ni­ków ide­owych", na na­paść od­po­wia­dać obez­wład­nie­niem i ka­rą, lecz wi­nien był zło­żyć broń u ich stóp i w ogó­le ustą­pić z zaj­mo­wa­nych bez­praw­nie „sie­dlisk ty­ra­nii". Sie­dli­ska te po­win­ny by­ły nie­zwłocz­nie przejść w po­sia­da­nie „prze­ciw­ni­ków ide­owych" rzą­du pol­skie­go. Oczy­wi­sta rzecz, że Lu­lek nie stał po stro­nie Pol­ski w wal­ce jej z woj­ska­mi bol­sze­wic­ki­mi.

I tu­taj to za­cho­dzi­ło nie­po­ro­zu­mie­nie mię­dzy Lul­kiem i Ba­ry­ką. Ce­za­ry nie stał po stro­nie wojsk bol­sze­wic­kich, któ­re swe­go cza­su pół Pol­ski za­la­ły. Za­rów­no w rze­czy­wi­sto­ści, jak ide­owo stał po stro­nie pol­skiej. Prze­żył ogrom wzru­szeń i unie­sień wo­jen­nych, któ­rych nic mu ode­brać nie mo­gło i nic nie mo­gło wpły­nąć na ich za­po­mnie­nie. Lu­lek spo­strzegł w roz­mo­wach, że tej spra­wy nie na­le­ży na­wet po­ru­szać, że przy­naj­mniej na te­raz nie ma żad­nej szan­sy wy­ko­rze­nie­nia z pa­mię­ci ucznia wzru­szeń „ry­cer­skich". To­też omi­jał tę ma­te­rię. Ogól­nie tyl­ko zwal­czał bar­ba­rzyń­ski na­cjo­na­lizm, wy­ol­brzy­mia­nie czy­nów róż­nych hi­sto­rycz­nych po­sta­ci, tę, jak mó­wił, spe­cy­ficz­nie pol­ską, prze­wle­kłą i wy­nisz­cza­ją­cą ma­la­rię dusz — hi­sto­ryzm — opar­ty przede wszyst­kim na roz­gła­sza­niu i roz­ma­zy­wa­niu spo­so­ba­mi sztu­ki mnie­ma­nych i rze­ko­mych za­sług pol­skie­go mi­li­ta­ry­zmu.

Za­sa­dy An­to­nie­go Lul­ka nie by­ły ob­ce ani nie by­ły nie zna­ne Ce­za­re­mu Ba­ry­ce. W szum­nym i buń­czucz­nym okre­sie ba­kiń­skim swe­go nie­dłu­gie­go ży­cia, w tak zwa­nej „mło­do­ści" swej, któ­ra ta­ką jest „rzeź­biar­ką", iż wy­rzeź­bia „ży­wot ca­ły" — nie­ma­ło się tych za­sad na­słu­chał. Żył ni­mi nie tyl­ko umy­sło­wo i uczu­cio­wo, lecz nie­ja­ko fi­zycz­nie, w spo­sób sta­do­wy, ko­le­żeń­ski, to­wa­rzy­ski i sno­bi­stycz­ny. Za­sa­dy te by­ły w je­go świe­cie mod­ne. Któż w kół­ku ba­kiń­skich ko­leż­ków mógł­by się był przy­zna­wać do pa­trio­ty­zmu ro­syj­skie­go, mo­car­stwo­we­go, przed­wo­jen­ne­go, car­skie­go? Był­by to czar­no­se­ci­niec, chu­li­gan, ka­rie­ro­wicz, drab, zbir.

Pol­skie­go pa­trio­ty­zmu Ce­za­ry wów­czas nie od­czu­wał. By­ły to dlań wów­czas ckli­we uczu­cia mat­ki re­ak­cjo­nist­ki, ka­to­licz­ki, tę­sk­nią­cej i chli­pią­cej za­rów­no z reu­ma­ty­zmu, jak z ra­cji bra­ku owej Pol­ski. Pol­ska te­dy — był to, po­nie­kąd, mat­czy­ny reu­ma­tyzm, ar­tre­tyzm, skle­ro­za i ka­szel. Lecz po przy­by­ciu do Pol­ski coś tu­taj w je­go du­szy na­ro­sło. Bol­sze­wic­kie idee nie by­ły dlań już tak wy­star­cza­ją­ce i czy­ste. Gdy Lu­lek teo­re­ty­zo­wał, Ce­za­ry uprzy­tam­niał so­bie te idee w ich for­mach oczy­wi­stych, wi­dział je na no­wo, ro­zu­miał je i ce­nił. Lecz coś mu ostro prze­szka­dza­ło czuć je po daw­ne­mu.

Gdy usi­łu­jąc po­ni­żyć ideę kul­tu na­ro­do­wo­ści Lu­lek uwi­docz­niał na licz­nych przy­kła­dach, iż wal­ki na­ro­do­wo­ścio­we nie pro­wa­dzą do żad­ne­go ce­lu, lecz prze­ciw­nie, wy­twa­rza­ją co­raz więk­szą prze­paść mię­dzy na­ro­da­mi, co­raz więk­sze gnę­bie­nie jed­nych na­ro­dów przez dru­gie — i to sła­bych przez po­tęż­ne — że je­dy­ną gra­ni­cą, któ­rą czło­wiek ro­zum­ny mo­że uzna­wać, jest gra­ni­ca w po­przek ca­łe­go świa­ta, dzie­lą­ca ro­bot­ni­ków an­giel­skich, fran­cu­skich, nie­miec­kich, ro­syj­skich, pol­skich, ukra­iń­skich od bur­żu­azji an­giel­skiej, fran­cu­skiej, nie­miec­kiej itd. — Ce­za­ry czuł, że ta spra­wa — „nie ma tak do­brze". Czuł, że Lu­lek nie dla­te­go tak mó­wi, iż jest bar­dzo mą­dry i strasz­nie oczy­ta­ny w Mark­sie, lecz ra­czej dla­te­go, iż jest w pew­nej mie­rze ogra­ni­czo­ny, a na­wet tę­py. Ro­zu­miał to, iż Lul­ko­wi ła­two być tak ra­dy­kal­nym, ła­two mu wy­zbyć się gra­ni­cy pol­skiej, po­nie­waż jej nie wi­dział na oczy — słu­pów gra­nicz­nych, któ­re z pła­czem ca­ło­wa­li bied­ni, udrę­cze­ni lu­dzie. Ła­two mu zresz­tą wy­zbyć się mnó­stwa spraw i zajść du­cho­wych, któ­re wła­śnie tę gra­ni­ce wy­raź­nie sta­no­wią.

Kop­ce gra­nicz­ne sy­pa­ła przede wszyst­kim prze­szłość. I to nie prze­szłość mi­li­ta­ry­stycz­na, lecz wła­śnie po­ko­jo­wa, po­tul­na, nie­win­na, prze­szłość ogro­mu prac ci­chych w za­kre­sie rze­czy sub­tel­nych. Po­ję­cia o tej prze­szło­ści Ce­za­ry na­brał w swym po­cho­dzie an­ty­bol­sze­wic­kim w po­przek i wzdłuż ru­bie­ży pol­skich, gdy wi­dy­wał po­ra­bo­wa­ne bi­blio­te­ki, po­roz­bi­ja­ne dzie­ła sztu­ki, po­tłu­czo­ne wi­tra­że, szcząt­ki, ułam­ki, dru­ki, pa­pie­ry. Na­brał te­go po­ję­cia w roz­mo­wach z Ga­jow­cem. Gdy Ga­jo­wiec o tym wszyst­kim mó­wił, Ce­za­ry zży­mał się i pro­te­sto­wał. Gdy zaś Lu­lek nic o tym nie chciał wie­dzieć, nie do­ce­niał, nie in­te­re­so­wał się — wy­ła­zi­ło to spod zie­mi i uka­zy­wa­ło nie­zu­peł­ność, ułom­ność, a nie­raz śmiesz­ną sym­pli­stycz­ność tez Lul­ka. Gdy wśród ata­ków kasz­lu Lu­lek z fu­rią twier­dził, iż wy­ra­zu „pa­trio­tyzm" uży­wa się dziś po to tyl­ko, że­by wśród naj­ciem­niej­szych mas bu­dzić naj­ciem­niej­sze in­stynk­ty, gdyż ci, któ­rzy za­ży­wa­ją te­go sło­wa, tej rze­ko­mej idei, po­kry­wa­ją nim tyl­ko swo­je in­te­re­sy ma­te­rial­ne, cho­dzi im bo­wiem o to, aże­by tym fra­ze­sem uśpić, znie­czu­lić, zni­we­czyć czuj­ność mas i utrzy­mać w swych rę­kach bo­gac­twa i wła­dzę — Ce­za­ry wi­dział, że zno­wu Lu­lek „nie ma tak do­brze". By­ło jesz­cze co­sik nad­to. Nie umiał te­go wy­ło­żyć na stół, ale to by­ło.

Nad­to za­cho­dzi­ła dro­gę kwe­stia Ży­dów z Fran­cisz­kań­skiej, Świę­to­jer­skiej, Mi­łej, a tak­że z Na­le­wek. Roz­wój go­spo­dar­czy wy­ma­ga, że­by bur­żu­azja ustą­pi­ła, gdyż jest kla­są prze­sta­rza­łą. Je­że­li te­go nie ze­chce wy­ko­nać do­bro­wol­nie, na­le­ży ją usu­nąć gwał­tem, przy­mu­so­wo, na dro­dze re­wo­lu­cyj­nej. Wła­dzę cał­ko­wi­tą obej­mą ro­bot­ni­cy. A cóż wów­czas sta­nie się z pro­le­ta­ria­tem naj­bied­niej­szym z pro­le­ta­ria­tów, z bie­dą ży­dow­ską z uli­cy Fran­cisz­kań­skiej i przy­le­głych? Czy to są ro­bot­ni­cy? Czy to jest bur­żu­azja? Ce­za­ry oba­wiał się w du­szy, na mo­cy te­go wszyst­kie­go, co już za ży­wo­ta swe­go w spra­wach prze­wro­to­wych wi­dział na wła­sne oczy, aże­by ta ży­dow­ska bur­żu­azja, a za­ra­zem to get­to ży­dow­skie — ci lu­dzie bez prze­szło­ści i przy­szło­ści, któ­rych jest w Pol­sce wię­cej niż trzy mi­lio­ny — kan­dy­da­tów — pod po­zo­rem, iż oni to wła­śnie są świa­tem ro­bot­ni­ków, pro­le­ta­ria­tem — nie ob­ję­li ca­łej wła­dzy w rę­ce po­nad zbu­rzysz­czem wszyst­kie­go. Nie są­dził bo­wiem, że­by to by­ło po­ży­tecz­ne dla po­stę­pu świa­ta.

***

Pew­ne­go dnia ra­no Lu­lek przy­szedł, a wła­ści­wie przy­biegł do miesz­ka­nia Ce­za­re­go zdy­sza­ny i nie­zwy­kle pod­nie­co­ny. Lecz w miesz­ka­niu nie moż­na by­ło mó­wić swo­bod­nie, gdyż Bu­ław­nik sie­dział ka­mie­niem, cze­goś tam uczył się za­ja­dle, prze­bie­ra­jąc mię­dzy ludz­ki­mi pisz­cze­la­mi. Lu­lek po­kasz­li­wał co­raz nie­cier­pli­wiej. To­też Ce­za­ry wy­my­ślił spo­sób na wy­gry­zie­nie Bu­ław­ni­ka z po­ko­ju: wy­ło­nił pew­ną su­mę i po­słał tam­te­go po ser­del­ki, buł­ki, cu­kier i ty­toń.

Sko­ro tyl­ko Bu­ław­nik trza­snął drzwia­mi, aż szy­by za­brzę­cza­ły w ca­łej ka­mie­ni­cy, Lu­lek pi­snął:

— Ty! Słu­chaj!

Za­nim Ba­ry­ka mógł co­kol­wiek, we­dług za­po­wie­dzi, usły­szeć, mu­siał za­po­znać się z se­rią kasz­lów gru­bych i cien­kich. Sko­ro się to nie­co uspo­ko­iło, Lu­lek mó­wił:

— Dla cie­bie jed­ne­go to ro­bię, że­by cię prze­cie coś nie­coś oświe­cić...

— Zby­tek ła­ski, mo­ści do­bro­dzie­ju.

— Że­by cię oświe­cić z bo­ku. Mo­żesz so­bie o tym są­dzić, co ja mó­wię, jak ci się żyw­nie po­do­ba. Te­raz masz spo­sob­ność usły­sze­nia praw­dy...

— Wstęp już sły­sza­łem. Te­raz mo­że by pierw­szy roz­dział...

— Otóż... Uwa­żaj!

Lu­lek na­chy­lił się i mó­wił naj­cich­szym szep­tem. Szept ten był istot­nie znacz­nie cich­szy niż świ­sty, char­cze­nia i bul­go­ta­nia ży­wio­łów la­secz­ni­ko­wych w je­go pier­siach:

— Ju­tro ra­no od­bę­dzie się tu­taj kon­fe­ren­cja.

— Czy­ja?

— Par­tyj­na — a wła­ści­wie — or­ga­ni­za­cyj­no–in­for­ma­cyj­na.

— No?

— Chcę ci zro­bić ła­skę i wpro­wa­dzić cię na tę kon­fe­ren­cję. Usły­szysz na­resz­cie au­ten­tycz­nych lu­dzi w tym kra­ju.

— Usły­szę au­ten­tycz­nych lu­dzi... Czy to jest ja­ki Ce­ka­er?

— Et! Co z to­bą ga­dać! Ja ta­kie­go oto eks–żoł­da­ka wpro­wa­dzę na po­sie­dze­nie Ce­ka­eru! — gdy­by ist­niał!... Mó­wię ci: kon­fe­ren­cja or­ga­ni­za­cyj­no–in­for­ma­cyj­na.

— Or­ga­ni­za­cyj­no–in­for­ma­cyj­na — jest to con­tra­dic­tio in adiec­to. Al­bo or­ga­ni­za­cyj­na, al­bo in­for­ma­cyj­na.

— Wła­śnie, że jest ta­ka, jak ci mó­wię. Bę­dą lu­dzie z or­ga­ni­za­cji i bę­dą ta­cy jak ty, któ­rych na­le­ży oświe­cić i wziąć w rę­kę.

— Mnie nikt nie bę­dzie brał w rę­kę, bo ja nie je­stem pa­ra­sol ani łyż­ka.

— Wła­śnie, że twój umysł trze­ba ująć w kar­by. Po­dob­nie jak za­rząd par­tii jest mó­zgiem kla­sy ro­bot­ni­czej, tak sa­mo ta­kie ro­zu­my jak twój — chwiej­ne, peł­ne na­le­cia­ło­ści bur­żu­azyj­nych — mu­szą być na­sta­wia­ne i kie­ro­wa­ne przez ro­zum cen­tral­ny, przez ideę–mat­kę.

— Ow­szem, pój­dę na ten raut.

— Ja ci dam raut, ro­man­so­wi­czu na­włoc­ki!

— Mo­gę po­słu­chać, co tam bzdy­czy­cie je­den po dru­gim utar­ty­mi na pro­szek do zę­bów fra­ze­sa­mi, nie kon­tro­lo­wa­ni przez ża­den ro­zum po­stron­ny. Mózg kla­sy ro­bot­ni­czej! Pa­rad­ne!

— Jest je­den wa­ru­nek: dys­kre­cja! Nie pi­śniesz o tym — ale, uwa­żaj — we wła­snym in­te­re­sie.

— „We wła­snym in­te­re­sie". To już jest groź­ne. Ty, Lu­lek, masz chwi­le du­żej wy­bu­ja­ło­ści. A gdzie to ma być? Da­le­ko? Pew­no gdzie na koń­cu naj­dłuż­szej li­nii tram­wa­jo­wej? Czy to na czar­no — w spodniach — w ża­kie­cie — z chust­ką do no­sa? W man­kie­tach ob­ró­co­nych bia­łą stro­ną w stro­nę te­go Ce­ka­eru?

Lu­lek sro­dze kasz­lał. Po wy kasz­la­niu się wy­sy­czał:

— Przyj­dę po cie­bie o dzie­sią­tej ra­no.

— Za­wią­żesz mi oczy?

— Za­wią­żę ci tyl­ko ję­zyk na su­peł, że­byś swo­im mi­łym ga­jow­com cze­go nie wy­pa­plał. Zro­zu­mia­łeś?

— No, do­brze. Już o tym sły­sza­łem. Bę­dę ju­tro w do­mu. Więc o dzie­sią­tej?

— O dzie­sią­tej... — wy­szep­tał Lu­lek wzno­sząc na Ce­za­re­go oczy bła­gal­ne, oczy smut­ne, zim­ne oczy fa­na­ty­ka.

***

Na­za­jutrz o go­dzi­nie dzie­sią­tej oba­dwaj wy­szli z dziel­ni­cy ży­dow­skiej i skie­ro­wa­li się ku ru­chliw­szej i bar­dziej czy­stej oko­li­cy. Lu­lek czę­sto i ostroż­nie oglą­dał się po­za sie­bie. Uda­jąc, że za­pa­la pa­pie­ro­sa, przy­sta­wał i rzu­cał w głąb uli­cy spoj­rze­nie tak ba­daw­cze, że by­ło śmiesz­ne do naj­wyż­sze­go stop­nia. Jak na złość nikt go nie in­wi­gi­lo­wał. Je­że­li za nim kto szedł upar­cie, to sta­re Ży­dów­ki z ko­sza­mi ja­błek al­bo cy­tryn na rę­ku. W pew­nej chwi­li, gdy mi­ja­no plac miej­ski, Lu­lek ski­nął na do­roż­kę. Ce­za­ry wy­buch­nął ostrym śmie­chem:

— Lu­lek w do­roż­ce! Już za to sa­mo po­win­ni cię za­aresz­to­wać, uwię­zić i wpro­wa­dzić na gi­lo­ty­nę! Ty bur­żu­ju!

— Leź do bu­dy! — wrza­snął praw­nik roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny.

Ce­za­ry wlazł do bu­dy, tym chęt­niej i po­spiesz­niej, że śnieg z desz­czem chło­stał nie na żar­ty. Po­je­cha­li. Ce­za­ry pa­trzył z bo­ku na chu­dą, ni­kłą, żół­ta­wą po­stać re­wo­lu­cjo­ni­sty, na głu­che, pod­krą­żo­ne oczy, na mi­zer­ne wą­si­ki, pod­szczy­pa­ne ner­wo­wy­mi pal­ca­mi, wy­kop­cia­łe od dy­mu kiep­skich pa­pie­ro­sów, na te wą­si­ki nie­po­trzeb­ne, ko­lo­ru na­stur­cji, pod si­na­wym no­sem. Żal mu by­ło An­to­nie­go Lul­ka! Tak się zaś te­rać dla ludz­ko­ści! Tak się wy­rze­kać dóbr bur­żu­azyj­nych dla przy­szłe­go zło­te­go okre­su dzie­jów!

Prze­cie ten gło­do­mór mógł­by grać w kar­ty, uczęsz­czać do do­mów pu­blicz­nych, hu­lać w knaj­pach i ro­bić pie­nią­dze w han­dlu ak­cja­mi. On tym­cza­sem wszyst­kie­go się wy­rze­ka, że­by do­go­dzić swej nie­na­sy­co­nej ma­nii od­ku­pie­nia bie­da­ków z nie­wo­li. Lecz po­cie­sza­ła Ce­za­re­go na­dzie­ja, że Lu­lek kie­dyś od­ży­je — je­śli do­cze­ka — gdy wal­ka klas już usta­nie, gdy jed­na tyl­ko bę­dzie kla­sa na glo­bie, gdy wszy­scy bę­dą mie­li jed­na­kie miesz­ka­nia, spi­żar­nie i drwal­ki, jed­na­kie me­lo­ni­ki, ma­ry­nar­ki i ka­lo­sze.

Co pe­wien czas Lu­lek wy­chy­lał się z bu­dy, pa­trzał w tył i w głąb uli­cy.

Jak na urą­go­wi­sko ani je­den au­to­mo­bil, ani je­den po­wóz po­li­cji nie ści­gał do­roż­ki spi­sko­wej!

— Mam wra­że­nie, iż bur­żu­azyj­ny rząd pol­ski nie chce cię ści­gać, wię­zić i ściąć mie­czem twe­go sie­dli­ska mó­zgu, któ­ry jest prze­cie ro­zu­mem kla­sy ro­bot­ni­czej. Co gor­sza, mam wra­że­nie, iż ten rząd bur­żu­azyj­ny kpi so­bie z cie­bie. Kpi z cie­bie, czy­li po pro­stu ma cię za pe­wien ro­dzaj ze­ra w tym re­wo­lu­cyj­nym ter­mo­me­trze.

— Siedź ci­cho i nie sadź się na dow­ci­py. To nie two­je rze­mio­sło.

Do­roż­ka z wła­ści­wy­mi jej pod­sko­ki prze­mknę­ła się nad zruj­no­wa­ny­mi cza­su woj­ny bru­ka­mi War­sza­wy. Lecz oto w pew­nej chwi­li Lu­lek po­czął cią­gnąć za wiel­ki tyl­ny gu­zik, przy­szy­ty do ka­po­ty nad le­wą ner­ką woź­ni­cy. Po­wóz sta­nął. Praw­nik za­pła­cił co prę­dzej to­wa­rzy­szo­wi–dryn­dzia­rzo­wi su­mę tak wiel­ką, iż tam­ten nie wsz­czy­nał kłót­ni z wy­li­cze­niem ce­ny owsa i wy­so­ko­ści po­dat­ków. Oba­dwaj spi­skow­cy ru­szy­li szyb­kim kro­kiem. Ce­za­ry nie mógł się zo­rien­to­wać, na ja­kiej jest uli­cy, cho­ciaż by­ło to śród­mie­ście i skle­py przed­sta­wia­ły się dość oka­za­le. Lu­lek szyb­ko wszedł do pew­nej bra­my. Na­wet nie oglą­dał się już tu­taj po­za sie­bie. Drep­tał chy­żo po scho­dach na trze­cie pię­tro, sta­nął do­pie­ro przed drzwia­mi, na któ­rych wid­nia­ła dość nie­chluj­nie utrzy­ma­na ta­bli­ca z na­pi­sem:

„Po­lex. — Pol­ski eks­port ma­nu­fak­tu­ry i zie­mio­pło­dów".

— „Ma­nu­fak­tu­ry i zie­mio­pło­dów"..: — czy­tał z usza­no­wa­niem Ce­za­ry. — Nie na­pi­sa­no, do­kąd...

Lu­lek nie mógł od­po­wie­dzieć, gdyż wła­śnie od­sta­wiał se­rię kasz­lu. Po­mi­mo tej prze­szko­dy wy­glą­dał za po­ręcz i pil­nie nad­słu­chi­wał. Wresz­cie, gdy się oka­za­ło, że nikt go nie śle­dzi, na­ci­snął klam­kę i wszedł pierw­szy. Za nim Ce­za­ry. W ko­ry­ta­rzu „Po­le­xa" by­ło tak bar­dzo du­żo dy­mu, po pro­stu na skła­dzie, pod su­fi­tem, że istot­nie war­to by­ło choć część je­go do­kąd­kol­wiek na ze­wnątrz wy­eks­por­to­wać. Sta­li tu róż­ni lu­dzie pro­ści, w ubra­niach ro­bot­ni­czych, a na­wet w suk­ma­nach wie­śnia­czych. Nie bra­kło i tu­żur­ko­wych.

Je­den trzy­mał na rę­ce pal­tot sta­ran­nie zło­żo­ny, z ład­ną je­dwab­ną pod­szew­ką. Lu­lek prze­śli­znął się wśród nich wszyst­kich i wszedł do spo­rej sa­li, któ­ra by­ła nie­gdyś pół­bur­żuj­skim sa­lo­ni­kiem. Tam by­ło dość du­żo osób, co naj­mniej ja­kie ćwierć set­ki. Lu­lek wy­na­lazł gdzieś pod ścia­ną, mię­dzy ludź­mi, krze­sło i po­dał go Ba­ry­ce z gło­sem do­rad­czym:

— Sia­daj.

Sko­ro ten usiadł, ja­kiś je­go­mość z twa­rzą chy­trą i ocza­mi świ­dru­ją­cy­mi na wy­lot na­wi­nął się i wsz­cze­pił nie­mi­ły swój wzrok w Ba­ry­kę. Praw­nik coś mu tam kładł do ucha, gdy Ce­za­ry roz­glą­dał się po sa­li. I tu by­ło dy­mu nie­ma­ło. Lu­dzie roz­ma­wia­li szep­tem i ja­koś chył­kiem, jak w ko­ście­le al­bo na po­grze­bie. Ba­ry­kę, jak to czę­sto by­wa pod­czas po­sie­dzeń uro­czy­stych, ogar­nę­ło uspo­so­bie­nie pu­stac­kie. Chcia­ło mu się śmiać ze wszyst­kie­go, co się tu do­ko­ny­wu­je, i ze wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych. Na­de wszyst­ko śmie­szy­ła go mi­na Lul­ka, uro­czy­sta i jak­by na­tchnio­na. Po­tem śmie­szył go ów chy­try je­go­mość, ma­ły, per­ka­ty, ły­sa­wy, z bro­dzi­ną na bok z lek­ka od­krę­co­ną. Ro­bił wra­że­nie kup­czy­ka ze skle­pu wik­tu­ałów, któ­ry lu­bi du­żo re­zo­no­wać, po­nie­waż zna się na wszyst­kim jak nikt na je­go przed­mie­ściu. Ten mnie­ma­ny kup­czyk lu­stro­wał szcze­gó­ło­wo wszyst­kich obec­nych. O ile ten był ru­chli­wy i ba­czą­cy na wszyst­ko, o ty­le in­ni obec­ni prze­waż­nie ster­cze­li pom­pa­tycz­nie lub ko­mu­ni­ko­wa­li się pół­gęb­kiem, jak­by ca­łą tro­skę o bez­pie­czeń­stwo na tam­te­go gor­liw­ca zwa­li­li. Wszy­scy za­wzię­cie wy­kap­ca­li pa­pie­ro­sy za pa­pie­ro­sa­mi. Spra­wia­ło to wra­że­nie, iż w tym ce­lu tu przy­szli. Ca­łość ich nie wy­wie­ra­ła zbyt groź­ne­go wra­że­nia.

Wtem drzwi do są­sied­nie­go po­ko­ju otwar­ły się i we­szło na­raz sie­dem osób.

Te­raz do­pie­ro Ce­za­ry zro­zu­miał, że to są gru­be ry­by. Nie by­ło żad­nych po­wi­tań. Za­le­d­wie ja­kieś tam po­kasz­li­wa­nia al­bo wy­cie­ra­nie no­sów.

Tam­ci sied­miu za­sie­dli już to za biur­kiem, sy­mu­lu­ją­cym se­kre­ty owe­go „Po­le­xa" — już tu i owdzie na sa­li. Oczy wszyst­kich obec­nych skie­ro­wa­ły się na ko­bie­tę lat trzy­dzie­stu, przy­stoj­ną, wy­smu­kłą, skrom­nie i czy­sto ubra­ną, z na­tu­ral­nie za­cze­sa­ny­mi wło­sa­mi. Oczy tej nie­wia­sty by­ły sza­ro­nie­bie­skie, sta­lo­we, ry­sy po­cią­głe, nos zgrab­ny i ca­ły wy­raz twa­rzy na­der znie­wa­la­ją­cy. Głów­ną jed­nak fi­gu­rą zda­wał się być przy­sad­ko­wa­ty czło­wie­czy­na z za­ro­stem, typ blon­dy­no­wy, czy­sto pol­ski, pro­le­ta­riac­ko–po­spo­li­ty. Oczy te­go ty­pu pa­trzy­ły ostro, zim­no, uważ­nie, z wy­ra­zem ro­zu­mu i roz­sąd­ku, mę­stwa i de­ter­mi­na­cji.

Coś jak­by uśmiech — ale nie uśmiech — prze­wi­nę­ło się po je­go zmarszcz­kach, gdy nie­ja­ko wi­tał zgro­ma­dzo­nych. Od ra­zu wi­dać by­ło, że bę­dzie so­wi­cie ga­dał, że już gła­ska, usta­wia w rzę­dach i wy­pusz­cza z kla­tek my­śli po­ła­pa­ne. Obok tam­te­go sie­dział z gło­wą pod­par­tą na rę­ce czło­wiek już nie­co star­szy, si­wa­wy, za­my­ślo­ny, coś jak­by szlach­cic z fol­war­ku, nie­po­ko­ją­cy się o swe ozi­mi­ny, strącz­ko­we i oko­po­wi­zny. Da­lej wier­cił się nie­spo­koj­nie na stoł­ku mło­dy, przy­stoj­ny, tę­gi mo­ło­jec, naj­wi­docz­niej Ru­sin, bo miał ja­kąś dziw­ną ko­szu­lę z wy­szy­wa­niem czer­wo­nym na sto­ją­cym koł­nie­rzu. Za ty­mi trze­ma wi­dać by­ło jesz­cze trzech mło­dych i dość bez­barw­nych lu­dzi, z wy­glą­du po­dob­nych do kan­ce­li­stów.

Za­brał głos przy­sad­ko­wa­ty blon­dyn. Od­chrząk­nął i wa­lił mo­no­ton­nym gło­sem:

— To­wa­rzy­sze! Cie­szy­my się, że mo­że­my ze­brać się tu­taj w licz­niej­szym gro­nie, aby o na­szych spra­wach po­mó­wić. Wie­cie już za­pew­ne, że nasz na­uczy­ciel, nie­śmier­tel­ny Ka­rol Marks, po­wie­dział, iż hi­sto­ria ludz­ko­ści to jest hi­sto­ria wal­ki klas. Wal­ka mię­dzy kla­sa­mi spo­łecz­ny­mi jest tak sta­ra jak sa­mo spo­łe­czeń­stwo ludz­kie. My wszy­scy słu­żąc kla­sie, z któ­rej po­cho­dzi­my, słu­ży­my ludz­ko­ści, na­szej mat­ce. Bur­żu­azji, któ­ra trzy­ma wła­dzę w swych rę­kach, jest już za cia­sno, to­też woj­ny mię­dzy pań­stwa­mi bur­żu­azyj­ny­mi są nie­unik­nio­ne i cią­głe. Bur­żu­azja wszyst­kich kra­jów nie mo­że już za­spo­ko­ić ape­ty­tów za­my­ka­jąc dro­gę do ży­cia ro­bot­ni­ko­wi, mu­si wo­jo­wać, by so­bie na­wza­jem wy­dzie­rać róż­ne kra­je uro­dzaj­ne, ko­pal­nie i wsze­la­kie źró­dła bo­gac­twa, a w ten spo­sób jed­na na nie­ko­rzyść dru­giej po­więk­szy za­kres swej eks­plo­ata­cji. Ro­la bur­żu­azji ja­ko czyn­ni­ka po­stę­pu i kul­tu­ry jest już skoń­czo­na. Jest to ro­la roz­kła­do­wa, de­struk­cyj­na. Je­że­li ro­bot­ni­cy nie zdo­ła­ją zmu­sić bur­żu­azji do ustą­pie­nia, je­że­li jej nie wy­drą wła­dzy, to ludz­ko­ści gro­żą nie­ustan­ne woj­ny, tak zwa­ne pa­trio­tycz­ne, rze­zie, mor­der­stwa i za­co­fa­nie. Je­dy­nie kla­sa ro­bot­ni­cza mo­że pro­wa­dzić dzie­ło po­stę­pu go­spo­dar­cze­go. Dro­gą do te­go ce­lu bę­dzie, oczy­wi­ście, or­ga­ni­zo­wa­nie kla­sy ro­bot­ni­czej.

To or­ga­ni­zo­wa­nie za­pro­wa­dzi z cza­sem kla­sę ro­bot­ni­czą do wzię­cia wła­dzy w rę­ce. Aże­by ten cel osią­gnąć, aże­by za­pro­wa­dzić no­we ży­cie, opar­te nie na woj­nach, rze­ziach i mor­der­stwach, lecz na współ­pra­cy czło­wie­ka z czło­wie­kiem, nie wy­star­czy łą­cze­nie się ro­bot­ni­ków w ło­nie jed­ne­go spo­łe­czeń­stwa, jed­ne­go pań­stwa, lecz ja­ko mus, ja­ko na­kaz nie­ubła­ga­ny po­wsta­je idea łą­cze­nia się ro­bot­ni­ków wszyst­kich kra­jów i wszyst­kich państw. Sto­pa gnę­bie­nia, nor­ma wy­zy­sku pra­cy ro­bot­ni­czej jest bo­wiem w róż­nych kra­jach roz­ma­ita, ale isto­ta te­go wy­zy­sku jest na na­szej ku­li ziem­skiej jed­na­ko­wa. Na ca­łym świe­cie wróg nasz jest je­den i ten sam. I to jest źró­dło na­szej mię­dzy­na­ro­do­wo­ści...

Wy­ło­żyw­szy te praw­dy mów­ca po­ma­cał się po le­wej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki i usiadł. Wnet wy­cią­gnął tek­tu­ro­we pu­deł­ko z pa­pie­ro­sa­mi i za­pa­liw­szy jed­ne­go z nich za­cią­gnął się moc­no dy­mem. Za­ło­żył też no­gę na no­gę, jak­by na znak, że nic już wię­cej nie po­wie.

Gdy w cią­gu dłuż­szej pau­zy wi­dać by­ło, iż to­wa­rzysz pierw­szy mów­ca nie udzie­li wię­cej wia­do­mo­ści i oświad­czeń — dość wdzięcz­nym i jak­by me­lo­dyj­nym ru­chem po­wsta­ła ze swe­go krze­sła ko­bie­ta–to­wa­rzysz­ka, prze­szła do biur­ka i opar­ła się o nie rę­ką. W tym jej ru­chu uwi­docz­ni­ła się ko­niecz­ność pew­nej ozdob­no­ści, nie­ja­kiej po­trze­by pięk­na w ru­chu. Sam głos to­wa­rzysz­ki miał brzmie­nie mi­łe, dźwięcz­ne, głę­bo­kie. Mó­wi­ła:

— To­wa­rzy­sze! Pań­stwo — jest to or­ga­ni­za­cja, gdzie jed­ni spra­wu­ją wła­dzę, a in­ni tej­że wła­dzy pod­le­ga­ją. W każ­dym pań­stwie, a więc i w tym tu­taj, świe­żo utwo­rzo­nym, są kla­sy rzą­dzą­ce i są kla­sy, któ­ry­mi się za­rzą­dza. Któż te­dy tu­taj u nas rzą­dzi i na ja­kiej za­sa­dzie? Do spra­wo­wa­nia rzą­dów w tym spo­łe­czeń­stwie, jak w każ­dym dzi­siej­szym — z wy­jąt­kiem jed­ne­go okrę­gu na ziem­skim glo­bie — upraw­nia si­ła eko­no­micz­na jed­nej kla­sy, bur­żu­azji, na­gro­ma­dze­nie bo­gactw, po­sia­da­nie zie­mi i fa­bryk. To jest pod­sta­wa wła­dzy na­szych dzi­siej­szych roz­ka­zo­daw­ców i to jest za­sa­da upraw­nia­ją­ca ich do rzą­dów. Ro­bot­nik w dzi­siej­szym spo­łe­czeń­stwie nie mo­że rzą­dzić, gdyż nie po­sia­da zie­mi i bo­gactw, któ­re je­dy­nie za­pew­nia­ją po­sia­da­nie wła­dzy. Wła­dza w pań­stwie dzi­siej­szym przy­pa­da jed­nej kla­sie po­sia­da­czów, któ­ra tej swo­jej wła­dzy uży­wa po to, aby bro­nić swej spo­łecz­nej eg­zy­sten­cji. Pań­stwo dzi­siej­sze jest to na­rzę­dzie uci­sku jed­nej kla­sy przez dru­gą. My, ja­ko przed­sta­wi­cie­le kla­sy ro­bot­ni­czej, mu­si­my wy­stę­po­wać prze­ciw­ko pań­stwu, je­ste­śmy bo­wiem wy­ra­zi­cie­la­mi mię­dzy­na­ro­do­wej or­ga­ni­za­cji pra­cow­ni­ków.

Mógł­by ktoś utrzy­my­wać, iż kla­sa ro­bot­ni­cza, się­gnąw­szy po wła­dzę w da­nym spo­łe­czeń­stwie i pań­stwie, rów­nież bę­dzie gnę­bić in­ne kla­sy spo­łecz­ne i że pań­stwo w rę­ku ro­bot­ni­ków rów­nież sta­nie się na­rzę­dziem uci­sku. Mo­gło­by to tak być, gdy­by ist­nie­nie klas spo­łecz­nych mia­ło być wiecz­ne. Ale wła­śnie kla­sa ro­bot­ni­cza chce zdo­być wła­dzę nie po to, aby cie­mię­żyć in­ną kla­sę spo­łecz­ną, lecz po to, aby znieść po­dział spo­łe­czeń­stwa na kla­sy. Nie bę­dzie mo­gła ist­nieć nie­wo­la klas tam, gdzie sa­mych klas wca­le nie bę­dzie, gdzie wszy­scy lu­dzie bę­dą ro­bot­ni­ka­mi. Za­mie­rze­niem na­szym jest to jed­no, aby znieść pa­no­wa­nie lu­dzi nad ludź­mi, aby ska­so­wać nie­wol­nic­two jed­nych a próż­no­wa­nie in­nych, aby stwo­rzyć spo­łe­czeń­stwo pra­cu­ją­cych, rów­nych i wol­nych lu­dzi.

Mów­czy­ni po­pra­wi­ła swe kru­cze, nie­mal fioł­ko­we wło­sy i cią­gnę­ła da­lej gło­sem nie­co od­mien­nym, na­sta­wio­nym na ton in­ny:

— Po­wie­dzia­ne by­ło tu­taj, że ce­lem na­szym jest po­wa­le­nie ka­pi­ta­li­zmu i try­umf so­cja­li­zmu. Je­że­li w tej wal­ce przyj­dzie do oręż­ne­go po­wsta­nia, to tyl­ko dla­te­go, że kla­sy po­sia­da­ją­ce nie ro­zu­mie­ją mo­men­tu dzie­jo­we­go, któ­ry prze­ży­wa­my. Kla­sy te nie ro­zu­mie­ją rów­nież na­sze­go sto­sun­ku do So­wie­tów.

Gdy na­sta­ła woj­na mię­dzy Pol­ską i Ro­sją so­wiec­ką, któ­ra to woj­na zmie­rza­ła do uszczu­ple­nia ob­sza­rów, na któ­rych wła­dza ro­bot­ni­ków i chło­pów już się roz­po­star­ła, ja­kiż był nasz obo­wią­zek, obo­wią­zek przed­sta­wi­cie­li pro­le­ta­ria­tu? Czy mo­gli­śmy dzia­łać w tym kie­run­ku, aby po­mniej­szyć już uzy­ska­ne zwy­cię­stwo ro­bot­ni­ków i chło­pów? Oczy­wi­sta rzecz, iż o tym nie mo­gło być mo­wy! Zdra­dzi­li­by­śmy by­li spra­wę ro­bot­ni­czą.

Zno­wu na­stą­pi­ła w prze­mó­wie­niu ma­ła prze­rwa. Mów­czy­ni ścią­gnę­ła brwi. Jej wy­smu­kła, zgrab­na i pięk­na po­stać prze­chy­li­ła się nie­co na bok. Za­brzmiał zno­wu głos me­ta­licz­ny, spo­koj­ny:

— Je­stem z za­wo­du le­kar­ką i ja­ko le­kar­ka po­zna­łam z bli­ska i z wła­sne­go do­świad­cze­nia zgni­li­znę dzi­siej­sze­go świa­ta. Przy­szłam do prze­ko­na­nia, iż w dzi­siej­szym świe­cie pa­nu­je strasz­ne zwy­rod­nie­nie. Kla­sa ro­bot­ni­cza zwy­rad­nia się w nę­dzy i ciem­no­cie. Obec­ny ustrój ka­pi­ta­li­stycz­ny pro­wa­dzi ca­łą ludz­kość do upad­ku. Tu­taj, w tym mie­ście War­sza­wie, 85 pro­cent dzie­ci w wie­ku szkol­nym ma po­cząt­ki su­chot. Prze­cięt­na dłu­gość ży­cia ro­bot­ni­ka wy­no­si 39 lat, prze­cięt­na dłu­gość ży­cia księ­dza 60 lat. W ro­ku 1918 na 33 000 wy­pad­ków śmier­ci w War­sza­wie 25 000 by­ło zmar­łych na su­cho­ty. Ca­ła kla­sa ro­bot­ni­cza prze­żar­ta jest nę­dzą i cho­ro­ba­mi. Ży­cie, ja­kie na tej zie­mi pę­dzi ro­bot­nik, gi­ną­cy z nę­dzy, po­wo­du­je zwy­rod­nie­nie, a uży­wa­nie, nad­miar, prze­syt do­pro­wa­dza rów­nież bur­żu­azję do zwy­rod­nie­nia. Ma­sy ro­bot­ni­cze po­zba­wio­ne są kul­tu­ry. Ich twór­cze si­ły nie są wy­ko­rzy­sta­ne. Po­ziom kul­tu­ral­ny bur­żu­azji ob­ni­ża się rów­nież. Pie­niądz rzą­dzi wszyst­ki­mi i wszyst­kim.

Te enun­cja­cje to­wa­rzysz­ki le­kar­ki wy­war­ły na słu­cha­czach sil­ne wra­że­nie. Co wię­cej, wy­two­rzy­ły ja­kieś po­ru­sze­nie umy­słów, któ­re do­tych­czas znaj­do­wa­ły się w sta­nie bier­ne­go sły­sze­nia wy­ra­zów — „kla­sa", „pro­le­ta­riat", „bur­żu­azja", „ro­bot­nik", „wal­ka klas" itd. Lecz na sku­tek tych enun­cja­cji i Ce­za­ry po­czuł w so­bie wła­ści­wą mu prze­kor­ność. Każ­de bo­wiem uwy­dat­nie­nie pew­nych prawd za po­mo­cą mó­wio­ne­go sło­wa — uwy­dat­nia­ło za­ra­zem bra­ki i wa­dy ar­gu­men­ta­cji, a nad­to przy­wo­dzi­ło na pa­mięć rze­czy­wi­ste ob­ra­zy za­prze­cza­ją­ce z grun­tu sło­wom gło­szo­nym ja­ko praw­dy. Każ­de nie­mal sło­wo bu­dzi­ło w umy­śle słu­cha­cza kontr­sło­wo, a każ­da praw­da gło­szo­na do­ma­ga­ła się wy­su­nię­cia i po­sta­wie­nia kontr­praw­dy. Gdy to­wa­rzysz­ka mów­czy­ni na chwi­lę umil­kła zbie­ra­jąc ar­gu­men­ty do dal­szych wy­wo­dów, Ce­za­ry pod­niósł rę­kę pro­sząc o głos.

To­wa­rzysz pierw­szy mów­ca — któ­ry miał na tym ze­bra­niu przy­ro­dzo­ny nie­ja­ko sto­pień prze­wod­ni­czą­ce­go, ze wzglę­du, za­pew­ne, na za­słu­gi po­ło­żo­ne dla spra­wy eman­cy­pa­cji ro­bot­ni­ków — ze zdzi­wie­niem wej­rzał na mło­ko­sa prze­ry­wa­ją­ce­go wy­kład tak świet­nej pro­pa­ga­tor­ki. Ale Ce­za­ry na­sta­wał z żą­da­niem gło­su. Lu­lek za­nie­po­ko­ił się. Bla­dy i prze­stra­szo­ny wy­sko­czył z tłu­mu na śro­dek po­ko­ju i ma­cha­jąc rę­ka­mi da­wał zna­ki mil­cze­nia zu­chwa­łe­mu ko­le­dze. Nic to nie po­mo­gło. Prze­wod­ni­czą­cy rzekł:

— Te­raz mó­wi to­wa­rzysz­ka. Póź­niej udzie­lę to­wa­rzy­szo­wi gło­su.

— Dla­cze­góż nie te­raz? Ja tyl­ko pa­rę słów...

— Więc pro­szę — ale pa­rę słów! — rzekł z nie­chę­cią to­wa­rzysz–gło­wacz.

— Chcia­łem po­wie­dzieć pa­rę słów — za­czął Ce­za­ry — jak­by okre­ślić? — pra­wie w kwe­stii for­mal­nej. Chcia­łem zwró­cić uwa­gę na nie­sku­tecz­ność ta­kiej pro­pa­gan­dy jak ta, któ­rej przy­kład sły­sza­łem przed chwi­lą.

Je­że­li tu­tej­sza kla­sa ro­bot­ni­cza prze­żar­ta jest nę­dzą i cho­ro­ba­mi, je­śli ta kla­sa jest w sta­nie zwy­rod­nie­nia czy na dro­dze do zwy­rod­nie­nia, je­że­li ta kla­sa jest po­zba­wio­na kul­tu­ry, to ja­kim­że spo­so­bem i pra­wem ta wła­śnie kla­sa mo­że rwać się do ro­li od­ro­dzi­ciel­ki tu­tej­sze­go spo­łe­czeń­stwa? Ta­kich ar­gu­men­tów nie na­le­ży uży­wać. Na­le­ży ra­czej scho­wać te fak­ty na dno, na sam spód do­wo­dzeń, gdyż jest to wła­ści­wie ar­gu­ment prze­ciw­ko ra­cjo­nal­no­ści urosz­czeń ko­mu­ni­zmu. Kla­sa prze­żar­ta nę­dzą i cho­ro­ba­mi mo­że być tyl­ko obiek­tem czy­jejś ak­cji od­ro­dzeń­czej, lecz w żad­nym ra­zie nie czyn­ni­kiem od­ra­dza­ją­cym. Cho­ry do­tknię­ty klę­ską bra­ku kul­tu­ry nie mo­że prze­cie ani sam sie­bie, ani ni­ko­go in­ne­go sku­tecz­nie le­czyć. Te­go cho­re­go mu­si le­czyć ktoś świa­do­my — le­karz.

— Któż, we­dług was, to­wa­rzy­szu, ma być ta­kim czyn­ni­kiem od­ra­dza­ją­cym, le­ka­rzem? — za­py­tał pierw­szy mów­ca, z uśmie­chem drwią­cym i zło­śli­wym.

— Te­go ja nie wiem. Ja prze­cie tyl­ko słu­cham. Uczę się tu­taj. Nie kre­ślę dróg ra­cjo­nal­ne­go roz­wo­ju ani dla za­lud­nie­nia ku­li ziem­skiej, ani na­wet dla te­go oto spo­łe­czeń­stwa, któ­re­mu każ­dy, kto tyl­ko chce, mo­że koł­ki na gło­wie cio­sać, choć­by był do­tknię­ty de­fek­tem bra­ku kul­tu­ry. Po pro­stu — nie wiem. Ale, być mo­że — mó­wię to z ca­łą ma­są za­strze­żeń — mo­że czyn­ni­kiem ta­kie­go wła­śnie pro­ce­su od­ro­dze­nia wszyst­kich lu­dzi w tym spo­łe­czeń­stwie, na te­re­nie, któ­ry zaj­mu­je to mło­de pań­stwo, bę­dzie wła­śnie od­ro­dzo­na i od­ra­dza­ją­ca się Pol­ska.

Kij wbi­ty w mro­wi­sko nie spra­wia ta­kie­go za­mie­sza­nia wśród mró­wek, jak to po­wie­dze­nie spra­wi­ło wśród zgro­ma­dzo­nych. Przede wszyst­kim Lu­lek zja­wił się obok Ce­za­re­go i, za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi ma­cha­jąc obok je­go no­sa, coś strasz­nie groź­ne­go beł­ko­tał. In­ni ze­bra­ni rów­nież mó­wi­li je­den przez dru­gie­go wy­ra­zy moc­no nie­przy­jem­ne. Gwar się wsz­czął. Uci­szył to wszyst­ko prze­wod­ni­czą­cy, groź­nie pro­sząc o spo­kój. Sam za­dał py­ta­nie:

— Więc „pan" utrzy­mu­je, że Pol­ska mo­że za­stą­pić świa­do­mą i ce­lo­wą ak­cję pro­le­ta­ria­tu zor­ga­ni­zo­wa­ne­go i czyn­ne­go?

— Nic nie utrzy­mu­ję, bo sam jesz­cze do­brze nie wiem. Do­wia­du­ję się do­pie­ro. Rzu­ci­łem py­ta­nie. Rzu­ci­łem py­ta­nie na tej pod­sta­wie, iż czę­sto­kroć Pol­ska, rząd pol­ski, nie tyl­ko nie gnę­bi ro­bot­ni­ków ja­ko ta­kich, ale w za­tar­gach ro­bot­ni­ków z bur­żu­azją o za­rob­ki i pra­wa sta­je po ich stro­nie, po stro­nie ro­bot­ni­ków. Twier­dze­nie, że w Pol­sce rzą­dzi bur­żu­azja, nie jest praw­dą.

— Pro­szę o głos! — za­wo­łał mło­dy czło­wiek w wy­szy­wa­nej ko­szu­li. — Pan nie wie jesz­cze, co to jest pań­ska Pol­ska, pan się do­pie­ro do­wia­du­je, więc ja pa­nu po­dam tu­taj nie­któ­re szcze­gó­ły — do wia­do­mo­ści...

— To­wa­rzysz­ka Ka­ry­la jesz­cze nie skoń­czy­ła... — za­strzegł się pre­zes.

— Zrze­kam się, zrze­kam swe­go gło­su na rzecz to­wa­rzy­sza Mi­ro­sła­wa... — rze­kła z ge­stem nie­chę­ci to­wa­rzysz­ka Ka­ry­la.

— Sły­sze­li­ście, to­wa­rzy­sze — za­czął Mi­ro­sław — że ten „pan" wy­win­do­wał tu­taj w swym „gło­sie for­mal­nym" Pol­skę na ta­kie sta­no­wi­sko, ja­kie ją sa­mą, gdy­by mo­gła mieć świa­do­mość i si­łę wy­ra­ża­nia opi­nii, moc­no by pew­no za­że­no­wa­ło. Mu­szę oświe­tlić to twier­dze­nie, mu­szę wy­ja­śnić i je­mu, i wam wszyst­kim.

Wszyst­kie te­raz oczy skie­ro­wa­ły się na Ce­za­re­go z ta­ką za­ja­dło­ścią i nie­na­wi­ścią, jak­by w je­go oso­bie sa­ma po­twor­na bur­żu­azja rzą­dzą­ca pań­stwem pol­skim sie­dzia­ła na drew­nia­nym stoł­ku. Je­go ta ro­la obroń­cy bur­żu­azji do grun­tu ośmie­szy­ła i po­da­ła w po­gar­dę, zwłasz­cza że Lu­lek to z tej, to z tam­tej stro­ny wy­su­wał się przed oczy zza cu­dzych ple­ców i wciąż coś zło­śli­we­go i ośmie­sza­ją­ce­go szcze­bio­tał po­kry­wa­jąc sło­wa hi­ste­rycz­nym kasz­lem.

— W „pań­skiej" Pol­sce... — za­czął mów­ca.

— Ta Pol­ska nie jest jesz­cze „mo­ją" Pol­ską. Pro­szę mó­wić tak: w Pol­sce, w dzi­siej­szym pań­stwie pol­skim... — od­ciął się ze zło­ścią Ba­ry­ka.

— Do­brze! Ja je­stem Ru­sin zgod­ny. Bij go, drzyj za wło­sy — on za­wsze da się do ra­ny przy­ło­żyć... W Pol­sce, w dzi­siej­szym pań­stwie pol­skim, roz­ma­ite za­gar­nię­te przez nią na­ro­dy są ucie­mię­żo­ne. Je­ste­śmy prze­ciw­ni­ka­mi tej nie­wo­li na­ro­dów. Je­ste­śmy rzecz­ni­ka­mi nie tyl­ko wol­no­ści kla­so­wej, lecz i wol­no­ści na­ro­dów ujarz­mio­nych i gnę­bio­nych w Pol­sce. Nie zna­czy to wca­le, że­by­śmy mie­li in­te­re­sy we­wnętrz­nej so­li­dar­no­ści z ty­mi na­ro­da­mi ja­ko z ca­ło­ścia­mi, gdyż w ło­nie każ­de­go z tych na­ro­dów ist­nie­je wal­ka klas...

— Nie u wszyst­kich — wtrą­cił Ce­za­ry. — O ile mi wia­do­mo, nie wszyst­kie z tych na­ro­dów ujarz­mio­nych przez Pol­skę zdo­ła­ły so­bie za­pu­ścić bur­żu­azję. Są ta­kie mię­dzy ty­mi na­ro­da­mi, któ­re jesz­cze wła­sne­go ra­ka bur­żu­azji wca­le nie po­sia­da­ją, więc wal­ka klas ist­nie­je w tych oko­li­cach ujarz­mio­nych tyl­ko na pa­pie­rze tu­tej­sze­go pro­gra­mu par­tyj­ne­go.

— Tym ci go­rzej dla Pol­ski! — od­pa­lił mów­ca. — Ro­lę bur­żu­azji u tych nie­roz­wi­nię­tych na­cji speł­nia­ją Po­la­cy. „Po­la­cy" zna­czy to wła­śnie u tych nie­szczę­śli­wych — pa­no­wie, wła­ści­cie­le la­ty­fun­diów, po­ten­ta­ci, sprzy­mie­rzeń­cy rzą­dów car­skich i „na­ro­do­wych", twór­cy wiel­kich fa­bryk i prze­my­słów. Ale ja tu mó­wi­łem, że na­sza par­tia po­tę­pia fakt, iż w no­wo­cze­snym pań­stwie pol­skim, któ­re wciąż jesz­cze nie mo­że utu­lić skarg i la­men­tów, wy­uczo­nych na pa­mięć, nad nie­daw­ną wła­sną nie­wo­lą na­ro­do­wą, wol­ność ca­łe­go sze­re­gu na­ro­dów jest na­ru­szo­na i zgnę­bio­na. Od chwi­li po­wsta­nia pań­stwa pol­skie­go ruch ro­bot­ni­czy jest prze­śla­do­wa­ny...

— Ruch ro­bot­ni­czy ko­mu­ni­stycz­ny, w cza­sie woj­ny pol­sko–ro­syj­skiej sto­ją­cy po stro­nie Ro­sji, jak to tu­taj by­ło stwier­dzo­ne? — za­py­tał Ce­za­ry.

— Tak! Ko­mu­ni­stycz­ny! — za­de­cy­do­wał mów­ca ude­rza­jąc pię­ścią w biur­ko.

Wszy­scy ze­bra­ni po­ru­szy­li się i ja­koś bar­dziej zbli­ży­li się do Ce­za­re­go. Je­go ogar­nę­ła kłó­tli­wość, ran­kor prze­cze­nia, wa­dze­nia się, na­wet do­ku­cza­nia. Mil­czał, spo­koj­nie przy­pa­tru­jąc się mów­cy i je­go sa­te­li­tom.

— Wię­zie­nia prze­peł­nio­ne są aresz­to­wa­ny­mi dzia­ła­cza­mi ro­bot­ni­czy­mi i dzia­ła­cza­mi na­ro­do­wo­ści uci­ska­nych. Czte­ry ty­sią­ce więź­niów po­li­tycz­nych prze­by­wa w Pol­sce za kra­tą. Wa­run­ki, w ja­kich prze­by­wa­ją tam­ci więź­nio­wie, nie­jed­no­krot­nie prze­ści­ga­ją osła­wio­ne tur­my car­skie i prze­obra­ża­ją te wię­zie­nia w miej­sca kaź­ni. Świad­czą o tym licz­ne gło­dów­ki, któ­re z ro­ku na rok są częst­sze. Gło­dów­ki te nie­jed­no­krot­nie koń­czą się wy­pad­ka­mi śmier­ci wal­czą­cych więź­niów. Pod­czas gło­dó­wek do­zor­cy okrut­nie bi­ją gło­du­ją­cych. Ze­zna­nia wy­mu­sza się za po­mo­cą bi­cia i tor­tur śre­dnio­wiecz­nych. Więź­niów ba­da się prą­dem elek­trycz­nym. Ro­ze­bra­ne­go do na­ga Ny­ky­fo­ra Bort­ni­czu­ka ba­dał prą­dem elek­trycz­nym ko­mi­sarz Kaj­dan...

— Prze­pra­szam... Chcia­łem za­się­gnąć in­for­ma­cji. Czy ta­kie ba­da­nie za po­mo­cą tor­tu­ry elek­trycz­nej od­by­wa się z wie­dzą mi­ni­stra spra­wie­dli­wo­ści? Czy do tych tor­tur rząd wy­da­je spe­cjal­ne roz­po­rzą­dze­nie? Czy to rząd pol­ski asy­gnu­je su­my na za­kup­no ma­szyn do tor­tu­ry elek­trycz­nej? Chcia­łem się do­wie­dzieć... — mó­wił Ce­za­ry w roz­ter­ce i przy­gnę­bie­niu.

— Nie wiem. My nie je­ste­śmy po­in­for­mo­wa­ni, i, co praw­da, nie je­ste­śmy na­wet cie­ka­wi wie­dzieć, kto po­le­ca i kto na te przy­rzą­dy da­je pie­nią­dze. Wie­my do­kład­nie, kto to ro­bi. Po­li­cja bi­je do­słow­nie wszyst­kich.

— Cie­ka­wym, czy bi­je i tych, co wy­sa­dza­ją pro­chow­nie, a obok pro­chow­ni usi­łu­ją wy­sa­dzić w po­wie­trze ca­łe dziel­ni­ce za­miesz­ka­ne przez ubo­gą lud­ność ży­dow­ską?

Głu­che mil­cze­nie by­ło od­po­wie­dzią. Ale mil­cze­nie to prze­szy­wa­ły spoj­rze­nia nic do­bre­go nie wró­żą­ce.

Ce­za­ry czuł w so­bie nie­po­ję­tą wście­kłość, po­raż­kę i mę­kę, jak wów­czas, gdy wa­lił w gło­wę Bar­wic­kie­go i gdy ciął w twarz naj­bar­dziej umi­ło­wa­ną.

— Nie bę­dę od­po­wia­dał na ta­kie py­ta­nia, gdyż mam do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia coś waż­niej­sze­go — cią­gnął to­wa­rzysz Mi­ro­sław. — Chcę, że­by­ście to wszy­scy, to­wa­rzy­sze, do­brze za­pa­mię­ta­li! Po­li­cja pol­ska sto­su­je ta­kie oto tor­tu­ry: obie rę­ce ska­zań­ca sku­wa­ją ra­zem i po­mię­dzy nie wcią­ga­ją oba­dwa ko­la­na. Mię­dzy rę­ce i ko­la­na wsu­wa­ją że­la­zny drąg, co spra­wia, iż ba­da­ny skrę­ca się w kół­ko. Na­stęp­nie prze­wra­ca się ofia­rę na ple­cy i bi­je się ba­tem po na­gich sto­pach tak dłu­go, aż ta ofia­ra ze­mdle­je. Wów­czas do­pro­wa­dza się ją do przy­tom­no­ści i za­czy­na „ba­da­nie" od po­cząt­ku. Wle­wa się wo­dę stru­mie­nia­mi do gar­dła i no­sa, aż do udu­sze­nia ska­zań­ca.

— Czy to jest praw­da? — za­py­tał Ce­za­ry wsta­jąc ze swe­go miej­sca.

— Czy praw­da?! Cze­kaj­że pan! Po­wiem ci praw­dę! Ko­wa­lo­wi z fol­war­ku Wa­sil­kowsz­czy­zna w po­wie­cie woł­ko­wy­skim, nie­ja­kie­mu Ko­złow­skie­mu, zwią­za­no rę­ce, wsu­nię­to mię­dzy nie ko­la­na i wło­żo­no mię­dzy ko­la­na i rę­ce drąg że­la­zny. Dwaj po­li­cjan­ci bra­li za drąg, pod­no­si­li Ko­złow­skie­go do gó­ry i roz­mach­nąw­szy się rzu­ca­li nim o ścia­nę. Ko­złow­ski od­bi­jał się od ścia­ny jak pił­ka, upa­dał na pod­ło­gę, od któ­rej zno­wu od­bi­jał się w po­dob­ny spo­sób. Pro­ce­du­ra cią­gnę­ła się pięt­na­ście mi­nut, Ko­złow­ski, pusz­czo­ny na wol­ność, umarł po trzech dniach w strasz­nych mę­czar­niach.

— Za co go tak ka­to­wa­li!

— Wszyst­ko jed­no, za co go tak ka­to­wa­li!

— A kto wi­dział tę sce­nę?

— Ma­ło pa­nu jesz­cze? Jesz­cze ma­ło? Po­wiem wię­cej! Bi­cie przy ba­da­niu pał­ka­mi w pię­ty, ści­ska­nie pal­ców w klesz­czach, gdy po­mię­dzy pal­ce wkła­da się ołów­ki al­bo in­ne twar­de przed­mio­ty, wy­bi­ja­nie zę­bów her­bo­wym sy­gne­tem, roz­gnia­ta­nie pa­znok­ci, obok po­czci­we­go, sta­ro­pol­skie­go bi­cia po twa­rzy cha­mów i sta­ro­daw­ne­go ła­ma­nia że­ber ob­ca­sem — to wszyst­ko jest w mo­dzie. To jest praw­da! Nie do­syć pa­nu jesz­cze? Da­my jesz­cze! We wsi Dzie­do­wo, w po­wie­cie miń­skim, za­sie­czo­no na śmierć ró­zga­mi kil­ka brze­mien­nych ko­biet. Jesz­cze ma­ło?

— Co się pan mnie cze­piasz? — krzyk­nął Ce­za­ry w ist­nym sza­le. Od­su­nął gwał­tow­nie krze­seł­ko i wy­szedł z ze­bra­nia. Za­nim jed­nak za­trza­snął drzwi, sły­szał wciąż ko­ło sie­bie ka­szel Lul­ka, je­go na­tręt­ny śmiech i świsz­czą­ce, sy­czą­ce, ję­czą­ce sy­la­by:

— Idź! Idź! Idź! Idź, chłop­ty­siu! Pa­trio­to ko­cha­ny! Żoł­nie­rzy­ku nie­ustra­szo­ny! Idź! Po­skarż się wuj­cio­wi Ga­jow­co­wi! On cię po­cie­szy! On ci to wszyst­ko wy­tłu­ma­czy. Za­prze­czy! On ci da wy­ja­śnia­ją­cą od­po­wiedź na wszyst­kie plot­ki wy­wro­tow­ców, zdraj­ców, wro­gów...

***

Idąc uli­ca­mi mia­sta, gdy mgła zi­mo­wa zwi­sa­ła nad opu­chły­mi do­ma­mi, Ce­za­ry wo­dził się za ba­ry ze swo­ją du­szą. Sły­szał we­wnątrz sie­bie krzyk prze­raź­li­wy swe­go oj­ca i łka­nie głu­che mat­ki. Ko­ły­sał się tu i tam, nie wie­dząc, gdzie jest dro­ga. Za­prze­czał jed­nym, za­prze­czał dru­gim, a swo­jej wła­snej dro­gi nie miał pod sto­pa­mi.

— Otom do­pie­ro do­stał po twa­rzy! — szep­tał w osta­tecz­nym upad­ku.

Cóż mógł po­ra­dzić na to wszyst­ko — sam je­den? Śmiech Lul­ka, skie­ro­wu­ją­cy go do Ga­jow­ca, za­gro­dził mu dro­gę do Ga­jow­ca. Nie by­ło ni­ko­go, ni­ko­go...

Wy­szedł na sze­ro­ką uli­cę. By­ło tu peł­no lu­dzi, roz­bry­zgu­ją­cych no­ga­mi rzad­kie bło­to. Śnieg z ulic po­zgar­nia­ny two­rzył ja­ko­weś szań­ce wzdłuż chod­ni­ków. Lu­dzie po­my­ka­li ty­mi chod­ni­ka­mi. No­gi ich to­nę­ły w wil­go­ci i bru­dzie, a gło­wy za­nu­rza­ły się we mgłę wiel­ko­miej­ską. Wszy­scy ra­zem two­rzy­li dzi­wacz­ną fan­ta­sma­go­rię czło­wie­cze­go ży­cia. W gło­wie Ce­za­re­go hu­cza­ły sło­wa oskar­żeń. W je­go uszy wrzy­nał się śmiech wszyst­kich tam­tych. Oskar­ża­li go! Prze­ciw­ko nie­mu kie­ro­wa­li wszyst­kie te strasz­li­we hi­sto­rie i swój śmiech bez­li­to­sny. Cze­go chcie­li od nie­go? Ach, czu­li w nim prze­cież wro­ga, po­nie­waż uczest­ni­czył w bi­twach prze­ciw­ko ar­mii czer­wo­nej. Dla­te­go oto­czy­li go ko­łem tak za­cie­kłej nie­na­wi­ści. Gdy­by nie to, że się bił w bi­twach i szedł po­la­mi na prze­łaj, szu­ka­jąc oj­cow­skich szkla­nych do­mów... Za­nio­sła się w nim mę­czar­nia, jak wy­cie sa­mot­ne­go psa w pu­stym po­lu.

— Chcą tu stwo­rzyć raj ziem­ski — ta­ki jak w Ba­ku — mruk­nął do sie­bie. Ten śmiech po­czci­wy po­krze­pił go tro­chę i wsparł jak do­bry ko­le­ga. Ce­za­ry za­piął się le­piej i szyb­ciej po­szedł przed sie­bie. By­ło mu zim­no. Lep­ka wil­goć top­nie­ją­ce­go śnie­gu, prze­po­jo­ne­go na­wo­zem i ury­ną, wsą­cza­ła się w cia­ło aż do ko­ści. — Na­pić się cze­go! Roz­grzać się, u dia­ska!

Wnet zo­ba­czył przed so­bą ogrom­ne ta­fle okien­ne mod­nej ka­wiar­ni. Siar­czy­sta mu­zy­ka wzy­wa­ła jak wo­ła­nie. Ce­za­ry wszedł do środ­ka. By­ło peł­no jak w ulu. Pra­co­wi­te psz­czół­ki pa­skar­skie brzę­cza­ły w ogrom­nej sa­li. Po dłu­gim szu­ka­niu zna­la­zło się wol­ne miej­sce przy sto­li­ku, już przez kil­ku pa­ska­rzy za­ję­tym. Ba­ry­ka po­pro­sił ski­nie­niem gło­wy o po­zwo­le­nie za­ję­cia miej­sca i otrzy­mał nie­chęt­ne ski­nie­nie. Ka­zał po­dać so­bie her­ba­ty z odro­bi­ną ru­mu. Aże­by tam­ci nie my­śle­li, że in­te­re­su­je się ich szwin­dla­mi, od­wró­cił się do okna. Ca­łej tej ka­wiar­ni pra­wie nie wi­dział, a mu­zy­ki jak­by nie sły­szał. Miej­sce by­ło w po­bli­żu wiel­kie­go okna. Zda­wa­ło się, że szy­by nie ma, i że się jest na po­wie­trzu. Po­środ­ku uli­cy, na po­dłuż­nym pod­wyż­sze­niu z ka­mie­ni cio­sa­nych prze­cha­dzał się po­sęp­ny po­li­cjant w do­brym, ład­nym i zgrab­nym uni­for­mie.

Pięć kro­ków w jed­nym kie­run­ku: — raz — dwa — trzy — czte­ry — pięć... Pięć kro­ków w prze­ciw­nym kie­run­ku: — raz — dwa — trzy — czte­ry — pięć... Tam — zwrot — na­zad. Ist­ne wa­ha­dło.

„A! to je­den z tych, co ołó­wek wsu­wa mię­dzy pal­ce ska­zań­ców, a po­tem te pal­ce ści­ska ma­szyn­ką spe­cjal­ną. Je­den z tych, co drąg że­la­zny prze­su­wa mię­dzy rę­ce i no­gi sple­cio­ne, two­rząc z czło­wie­ka kół­ko..."

Pod­parł­szy bro­dę pię­ścia­mi Ba­ry­ka przy­pa­try­wał się tej po­twor­nej fi­gu­rze. Ob­ser­wo­wał pil­nie te­go ka­ta. Mie­rzył go od stóp do głów uważ­nym spoj­rze­niem. A po wy­pi­ciu odro­bi­ny ru­mu zda­ło mu się w pół­sen­nym przy­wi­dze­niu, że to on sam tam stoi na ka­mien­nym nad­bru­ku, ubra­ny w po­li­cyj­ny uni­form. Zda­ło mu się w pół­sen­nym drze­ma­niu, że to on tam cho­dzi i wra­ca, wi­no­waj­ca wszech­złe­go.

Pa­trzy nie­prze­rwa­nie prze­zor­nym wej­rze­niem w trzesz­czą­cą i burz­li­wą rze­kę rze­czy. Oszo­ła­mia do­oko­ła je­go gło­wę na­tłok ło­sko­tu, ło­mo­ta w czo­ło, ni­czym od­głos mło­tów tłu­ką­cych w ko­wa­dło. Lecz gło­wa jest wciąż pil­nie go­to­wa i wciąż peł­na spo­koj­nej uwa­gi. Nikt jej nie od­wró­ci i nic jej nie od­wró­ci od ob­li­cza tej da­le­kiej uli­cy. Nie od­wró­ci jej płacz syn­ka cho­re­go. Cóż — że go le­karz w tej chwi­li z bo­ku na bok prze­wra­ca szu­ka­jąc zło­wro­giej wy­syp­ki? Cóż — że bo­leść się pod mun­du­rem otwie­ra jak ra­na, zbó­jec­kim ze­ga­dłem otwar­ta?

Pięć kro­ków w jed­nym kie­run­ku: — raz — dwa — trzy — czte­ry — pięć... Pięć kro­ków w prze­ciw­nym kie­run­ku: — raz — dwa — trzy — czte­ry...

Nikt nie zo­ba­czy łez przez wnę­trze pły­ną­cych i nikt nie usły­szy skar­gi z warg za­ci­śnię­tych głu­cho. Wo­ko­ło, wy­so­ko i ni­sko, nie­wzru­szo­ne ce­gły nie­me, zdep­ta­ne i ośli­zgłe ka­mie­nie, głu­chy be­ton, za­rdze­wia­łe że­la­zo, śle­py tynk i za­pot­nia­łe szy­by. Pa­trzą zim­ne, na po­ły za­pot­nia­łe szy­by. Pię­trzą się do­my ce­gla­ne, usi­łu­ją­ce na­śla­do­wać cios i mar­mur nędz­ną swą far­bą. Nie­wzru­szo­na jest wiel­ka elek­trycz­na la­tar­nia, co na­wet za dnia nad gło­wą po­li­cjan­ta w ciem­ną, mgli­stą da­le­kość po­ły­ska. Do­oko­ła wi­ru­ją w pra­wo i w le­wo chyb­kie sa­mo­cho­dy, wio­zą­ce wy­god­nie i pie­czo­ło­wi­cie wy­twor­ne Ży­do­wi­ce w ka­ra­ku­łach, nu­wo­ry­siów w dro­gich bo­brach, dy­gni­ta­rzy w dro­gich kor­tach. Ze wszyst­kich lu­dzi pę­dzą­cych on je­den jest nie­wzru­szo­ny ja­ko la­tar­nia nad gło­wą, jak ce­gły w ścia­nę wmu­ro­wa­ne, jak ka­mie­nie, jak szkło wpra­wio­ne — uwię­zio­ny jak że­la­zo i be­ton.

Tam i sam idzie i po­wra­ca, po­dob­ny do wa­ha­dła, któ­re ucie­ka­ją­cy pia­sek lu­dzi we dwie stro­ny roz­dzie­la. Me­cha­nicz­nym rę­ki ski­nie­niem roz­dzie­la trzesz­czą­cą i burz­li­wą rze­kę rze­czy w tę lub w tę stro­nę. Cza­sa­mi po­pę­dza ży­cie. Oto tam da­je ski­nie­nie po­śpie­chu znędz­nia­łe­mu Ży­dzi­nie, któ­ry pcha wó­zek ręcz­ny, pe­łen ja­kie­goś sro­gie­go cię­ża­ru. Dy­szel wal­czy z je­go bez­sil­ny­mi rę­ka­mi, wbi­ja się w de­kę pier­si, ce­lu­je na­wet we wsty­dli­we czę­ści cia­ła, aże­by je — broń Bo­że! — uszko­dzić. Jak­że to wiel­ki cię­żar być mu­si, sko­ro go po­pchnąć tak trud­no! Kół­ka wpa­da­ją w wy­bo­je drew­nia­ne­go bru­ku i si­ła jed­nej pa­ry rąk chu­dych, jed­nej de­ki pier­sio­wej i jed­ne­go brzu­szy­ny nie mo­że ich stam­tąd wy­do­być, pchnąć, po­to­czyć. Dy­szel — jest to wróg oso­bi­sty, kat, na­past­nik i opraw­ca. Czy nie le­piej by by­ło cią­gnąć ten wóz na wzór ko­nia, niż go po ludz­ku po­py­chać? Uro­cza cza­pecz­ka z ma­łym dasz­kiem — za­ma­sko­wa­na jar­muł­ka — nie­zbyt dłu­gi sur­dut do ko­lan — za­ma­sko­wa­ny cha­łat — nie bar­dzo cie­pły na tak wil­got­ną po­rę, za­nad­to cie­pły na pra­cę tak in­ten­syw­ną. Trosz­kę za­nad­to za­chla­pa­ne spodnie — brr! — za­chla­pa­ne ży­dow­skie spodnie! Nie­co za­nad­to prze­mo­czo­ne skar­pet­ki — brr! — prze­mo­czo­ne ży­dow­skie skar­pet­ki! Wy­krzy­wio­ne na­pięt­ki mi­ster­nych ka­masz­ków śli­zga­ją się z wy­bo­ju do wy­bo­ju, chu­de no­gi plą­czą się w por­t­kach prze­gni­łych, ob­le­pio­nych wszyst­ki­mi ka­ła­mi uli­cy.

Ach, jak­że bo­le­sne spoj­rze­nie ob­ra­ca­ją na pa­na po­ste­run­ko­we­go te ży­ją­ce zwło­ki czło­wie­cze! Pot le­je się stru­gą po twa­rzy zie­lo­nej. Ce­ra tej twa­rzy, za­praw­dę, nie pa­su­je do tej wrzą­cej, wiel­ko­miej­skiej uli­cy, do uli­cy ki­pią­cej od si­ły ży­wo­ta — lecz pa­su­je do roz­ko­szy spo­czyn­ku pod gli­ną żół­ta­wą i pod dar­nią zie­lo­ną. I cóż tak nad­zwy­czaj­nie tkli­we­go? Za­pa­le­nie płuc włók­ni­ko­we i wy­żej wzmian­ko­wa­ne su­cho­ty, na któ­re umie­ra co ro­ku dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy po­gło­wia. Je­den z dwu­dzie­stu pię­ciu ty­się­cy — prze­wa­laj!

— No! — sły­chać wresz­cie głos roz­ka­zu.

Czyż to pan po­ste­run­ko­wy roz­my­śla w ser­cu swym tej mi­nu­ty:

„Cze­muż, bra­cie, po­py­chasz ten cię­żar nad si­ły? Cze­muż nisz­czysz ostat­nie bi­cie ser­ca dźwi­ga­niem te­go nad­mier­ne­go cu­dze­go cię­ża­ru?"

„Aże­by, bra­cie, kęs chle­ba umiam­lać żu­chwa­mi i prze­łknąć łyk wód­ki".

Nie wy­ła­mie się obłęd ze swe­go taj­ne­go ło­ży­ska, że­by ująć zły dy­szel i po­pchnąć po­spo­łu z tra­ga­rzem ten cię­żar nad si­ły.

— Pięć kro­ków w jed­nym kie­run­ku: — raz — dwa — trzy — czte­ry — pięć. Pięć kro­ków w prze­ciw­nym kie­run­ku: — raz — dwa — trzy — czte­ry...

Nie wzru­szą go ma­li zło­dzie­je wę­glo­wi, wy­bie­ga­ją­cy z za­uł­ków, z za­ka­mar­ków, z nor, ze szcze­lin — jak szczu­ry. Gdy wiel­ki wóz z wę­glem za­jeż­dża, aby za­opa­trzyć pa­na w so­lid­nie ma­lo­wa­nej ka­mie­ni­cy w cie­pło do­sko­na­łe na te dni sro­giej zi­my — gdy ogrom­ni, czar­ni lu­dzie z czar­ny­mi wor­ka­mi na gło­wach mio­tać po­czną wiel­kie bry­ły w ohyd­ne okno piw­ni­cy — gdy ko­nie dy­mią, lu­dzie stę­ka­ją i klną, a mo­kry, czar­ny miał opa­da ku zgry­zo­cie prze­chod­niów na ośli­zgłe chod­ni­ki — zja­wia­ją się, jak­by ich zie­mia prze­mar­z­nię­ta wy­da­li­ła ze szcze­lin mię­dzy gru­dą, jak­by ich wiatr pół­noc­ny wy­wiał spo­mię­dzy zasp śnie­gu.

Wy­kwi­ta­ją z ni­cze­go i zni­kąd, ja­ko drzew­ka mro­zu na szy­bie cie­płe­go pań­skie­go miesz­ka­nia. Każ­dy z nich ma w rę­ku ko­szy­czek wi­klo­wy al­bo tor­bę u pa­sa, ze­szy­tą z bry­tów zgrzeb­nych, oca­la­łych z ja­ko­wychś far­tu­chów ro­bo­czych. Każ­dy ma w rę­ku mio­teł­kę, zwi­tek brzo­zy, uszczk­nię­ty kę­dyś spo­so­bem kra­dzio­nym z so­lid­nych mio­teł stró­żow­skich, mo­że nie­cno­tli­wie po­zbie­ra­nych za ocza­mi wła­ści­cie­la w skle­pie mio­teł. Szyb­ciej niż sta­da wró­bli spa­da­ją­cych na żer roz­sy­pa­ny, ru­chy pręd­ki­mi ja­ko mgnie­nie oka, po­dry­gi, sko­ki i ob­ro­ty na­gły­mi, w pry­siu­dy i okra­kiem chłop­cy zmia­ta­ją pył roz­pry­śnię­ty z gzem­sów be­to­nu na chod­ni­ku, z błot­ni­stych gar­bów i dziur jezd­ni. Chwy­ta­ją pal­ca­mi ko­stecz­ki naj­mniej­sze, okru­szy­ny od zło­mów od­bi­te, brył­ki mi­ni­mal­ne. Wy­grze­bu­ją czer­wo­ny­mi rę­ka­mi miał pły­ną­cy po­spo­łu z gę­stą tre­ścią rynsz­to­ka. Wpraw­ny­mi ru­cha­mi, chyb­ki­mi pod­rzu­ty cho­wa­ją mia­zgę uzgar­nia­ną do torb i ko­szy­ków. Wszyst­ko to zwin­nie, szyb­ko, w lot, w skok, w mig, nim pan po­ste­run­ko­wy za­wró­ci, nim spoj­rzy, nim do­strze­że, nim sko­czy, aby bro­nić wła­sno­ści każ­de­go, kto po­sia­da pie­nią­dze. Wte­dy roz­pierz­cha­ją się ja­ko szpa­ki, chył­kiem, mię­dzy au­to­mo­bi­la­mi mkną jak my­szy, wy­ry­wa­ją ni to rą­cze szcze­nię­ta, wie­ją na wsze stro­ny ja­ko wia­ter, zni­ka­ją ja­ko ma­ry, wsią­ka­ją w zie­mię na wzór desz­czu.

I zno­wu pan po­ste­run­ko­wy zim­nym okiem spo­glą­da na prze­la­tu­ją­ce au­ta, na ich bar­wy wie­lo­ra­kie — sza­re, zie­lo­ne, gra­na­to­we — na ich kształ­ty co­raz in­ne. Słu­cha ich po­ry­ki­wa­nia i po­be­ki­wa­nia, pra­wi­dło­we­go w tym cha­osie. Prze­strze­ga po­rząd­ku w ich bie­gu bez koń­ca. Śli­zga się po nim zim­ne spoj­rze­nie pa­na w głę­bi, w któ­re­go sku­pio­nej po­sta­ci mkną wiel­kie spra­wy, wiel­kie afe­ry, wiel­kie in­te­re­sy, wiel­kie zy­ski. Tam pan w oku­la­rach na no­sie, w oku­la­rach wiel­kich jak ko­ła wóz­ka bez­sil­ne­go Ży­dzia­ka. Wiel­kie po­my­sły, wiel­kie in­try­gi, wiel­kie pla­ny. Pan z uśmie­chem na ustach, z roz­kosz­ną du­mą we wzro­ku: wi­zy­ta, cza­ru­ją­ca roz­mo­wa, spo­tka­nie.

Pa­ni bla­do­li­ca w lu­try otu­lo­na na­dob­nie. Szczę­ście jej — to te lu­try. Po to ży­je, by je na so­bie po­ka­zy­wać tym wszyst­kim, co bie­gną zzięb­nię­ci. Przej­mu­ją­cy za­pach per­fum. Pan­na cza­ru­ją­ca z pra­wej stro­ny, pan­na blon­dyn­ka z le­wej. Ofi­cer. Co za roz­sza­la­łe spoj­rze­nia! O wol­no­ści! O swa­wol­na roz­ko­szy! O ży­cie! O szczę­ście! O mło­do­ści, mło­do­ści! Wśród nich wszyst­kich mię­dzy ka­ra­wa­nem i frach­to­wym ogro­mem, po­śród na­bi­tych tram­wa­jów i za­bry­zga­nych do­ro­żek prze­su­wa się chył­kiem ana­nas. Ka­pe­lu­sik prze­krzy­wio­ny na ucho. Ucho spusz­czo­ne do ak­sa­mit­ne­go koł­nie­rza od wa­tów­ki. W kłach pa­pie­ros. Ła­py w głę­bo­kich kie­sze­niach. Bu­ty wy­czysz­czo­ne do glan­cu, do­pie­ro co na ro­gu.

Je­steś, zbó­ju! Gdy wszy­scy śpią lub się du­szą w lu­bież­nych ob­ję­ciach — ci, co mkną w au­tach, i ci, co się tłu­ką w do­roż­kach, co się gnio­tą i po­py­cha­ją w tram­wa­jach, i ci, co brną chla­piąc brud­ną cie­czą po be­to­nie — ci, co drze­mią po szyn­kach, al­bo bez­sen­nie, do pę­ka­nia moc­nej czasz­ki, pra­cu­ją — pan po­ste­run­ko­wy po­wsta­je. Kie­dy psa żal wy­go­nić w noc okrut­ną, bo deszcz tnie, wi­cher wy­je, ziąb, sza­ru­ga — oto się skra­da w no­cy, że­by za­ko­ła­tać we drzwi zbó­ja, co już stu nie­win­nych po­ło­żył — o czym nikt nie wie. Ka­że mu tam drzwi otwo­rzyć! A tam­ten nie śpi. Cze­ka. Pod­no­szą wraz krót­kie lu­fy i oba­dwaj pa­trzą się w ciem­ność śmier­tel­ny­mi luf ja­ma­mi. Któ­ryż pierw­szy po­chwy­ci spo­sob­ną se­kun­dę?

Któ­ryż któ­re­go weź­mie na mu­chę? Któ­ryż któ­re­go ubie­gnie? Pięć kro­ków w pra­wo. — Zwrot. — Pięć kro­ków w le­wo.

Ach, pa­nie po­ste­run­ko­wy, ach, pa­nie po­ste­run­ko­wy, cze­muż masz smut­ną twarz? Masz prze­cie pra­wo prą­dem elek­trycz­nym do­świad­czać, masz pra­wo wkła­dać ołów­ki mię­dzy pal­ce, a po­tem je ści­skać ma­szyn­ką. Na to­bie stoi, na to­bie po­le­ga ten ca­ły oto wi­ru­ją­cy świat. Gdy­by nie ty, spo­koj­ny i uważ­ny, sko­czy­li­by so­bie do gar­dzie­li i skłę­bi­li­by się w jed­no wę­żo­wi­sko żądz. Zdar­li­by ze sie­bie na­wza­jem nie tyl­ko szma­ty i bie­li­znę, ale wy­łu­pi­li­by so­bie oczy na­wza­jem i z dy­go­cą­cych wnętrz­no­ści wy­szar­pa­li­by ży­wą du­szę, że­by ją w tym oto bło­cie uli­cy no­ga­mi roz­dep­tać.

Ach, pa­nie po­ste­run­ko­wy, ach, pa­nie po­ste­run­ko­wy, cze­mu masz smut­ną twarz?

Dźwi­ga­jąc ocię­ża­łą gło­wę na pię­ściach, Ba­ry­ka za­le­wał się gorz­ki­mi my­śla­mi. Wciąż nie wie­dział, do­kąd iść z tej ka­wiar­ni, wciąż się wa­hał. Wspo­mnia­ło mu się wte­dy jed­no zda­nie z Pla­to­na, z Obro­ny So­kra­te­sa, któ­rą jesz­cze tak nie­daw­no w ba­kiń­skiej szko­le tłu­ma­czył:

„Od­zy­wa się we mnie głos ja­kiś we­wnętrz­ny, któ­ry ile­kroć się od­zy­wa, od­wo­dzi mię za­wsze od te­go, co­kol­wiek w da­nej chwi­li za­mie­rzam czy­nić, sam jed­nak nie po­bu­dza mię do ni­cze­go"...

Zna­li się na tym gło­sie we­wnętrz­nym sta­rzy mą­dra­le. Wie­dzie­li, iż ta­ki głos, daj­mo­nion we­wnętrz­ny, tra­pi i zwo­dzi czło­wie­ka. Na­zy­wa­li go gło­sem wiesz­czym, zja­wi­skiem po­cho­dzą­cym od bó­stwa. Cóż by by­ło prost­sze­go, jak pro­sto z tej ka­wiar­ni wró­cić na tam­to ze­bra­nie, wy­znać swo­ją omył­kę, wy­pa­lić ora­cję jak sto ty­się­cy dia­błów, ścią­gnąć na swo­ją gło­wę sto ty­się­cy okla­sków — po­ru­szyć sto ty­się­cy czy­nów ta­kich, że od nich ta sta­ra zie­mia, co już ję­ków wy­słu­cha­ła ty­le, zno­wu by ję­kła jak ni­g­dy. Cóż? Kie­dy we­wnętrz­ny głos wiesz­czy od­wo­dzi, iż ta dro­ga nie pro­wa­dzi ni­g­dzie. Ta dro­ga pro­wa­dzi­ła­by w krwa­wą próż­nię...

***

Trze­ba jed­nak by­ło iść na ro­bo­tę, do Ga­jow­ca. Ce­za­ry miał na­dzie­ję, że „sta­re­go" nie za­sta­nie o tej po­rze w do­mu, więc moż­na bę­dzie spo­koj­nie pra­co­wać, moż­na bę­dzie do­pro­wa­dzić do ła­du ima­gi­na­cję sfla­cza­łą. Jak na złość, Ga­jo­wiec ster­czał w do­mu. Uj­rzaw­szy go Ba­ry­ka, za­miast po­żą­da­ne­go uspo­ko­je­nia sfla­cza­łej ima­gi­na­cji, po­czuł naj­pie­kiel­niej­szą za­cie­kłość. Le­d­wie się przy­wi­tał, rzekł z dia­bel­ską ucie­chą:

— Wra­cam z ze­bra­nia ko­mu­ni­stów.

— Po­win­szo­wać zna­jo­mo­ści!

— A gdzież mam cho­dzić?

— Jak to — gdzie masz cho­dzić? Masz się uczyć me­dy­cy­ny.

— Ja te­raz od ko­mu­ni­stów po­bie­ram lek­cje wie­dzy o Pol­sce.

— Uczył Piotr Mar­ci­na.

— Nie! — za­wo­łał Ce­za­ry — Nie! Gdy­by nie oni, był­bym ciem­ny jak ta­ba­ka w ro­gu. Pan tak­że nie wiesz ca­łej praw­dy.

— Od was się jej do­wiem!

— Tak! Mo­ja mat­ka umar­ła nie z bie­dy i nie z bi­cia, i nie z sa­mych cho­rób, lecz z tę­sk­no­ty za Pol­ską. Mój oj­ciec... Mój oj­ciec i mo­ja mat­ka! A wy, wiel­ko­rząd­cy, co­ście zro­bi­li z te­go utę­sk­nie­nia umie­ra­ją­cych? Ka­tow­nię! Bi­ją! Bi­ją na śmierć w wię­zie­niach! Ka­tu­ją! Po­li­cjant uzbro­jo­ny w na­rzę­dzie tor­tur — to je­dy­na osto­ja Pol­ski!

— Bluź­nisz, mło­dzień­cze!

— Nie bluź­nię. Mó­wię praw­dę. Je­śli­bym za­czął „bluź­nić", to już do pa­na nie wró­cę. Jesz­cze raz wró­ci­łem.

— Jesz­cze raz?

— Jesz­cze raz! Py­tam się, cze­mu nie da­je­cie zie­mi lu­dziom bez zie­mi?

— Nie ma­my pie­nię­dzy na wy­kup.

— Wy­kup! Nie stać was na zła­ma­nie ma­gna­te­rii, któ­ra już raz pchnę­ła Pol­skę w nie­wo­lę. Nie ma w was du­szy Lu­dwi­ka XI, że­by zła­mać szla­chec­ką prze­moc i prze­mie­nić ten kraj w gmi­nę lu­dzi pra­co­wi­tych. Cze­mu gnę­bi­cie w imię Pol­ski nie–Po­la­ków? Cze­mu tu ty­le nę­dzy? Cze­mu każ­dy za­ła­mek mu­ru utka­ny jest że­bra­ka­mi? Cze­mu tu dzie­ci zmia­ta­ją z ulic mo­kry pył wę­glo­wy, że­by się wśród tej okrut­nej zi­my tro­szecz­kę ogrzać?

— Cze­kaj! Za­raz! Za du­żo na raz py­tań! Po ko­lei!

— Na wszyst­ko pan znaj­dzie wy­tłu­ma­cze­nie! Wiem! Ale ja nie chcę, nie chcę pań­skich tłu­ma­czeń. Ja chcę za­prze­czeń w czy­nie!

— Da­je­my co dzień, z wol­na, w tru­dzie, ma­ło — ale da­je­my.

— Ja te­raz sta­wiam py­ta­nia! I py­tam się: na co wy cze­ka­cie? Dał wam los w rę­ce oj­czy­znę wol­ną, pań­stwo wol­ne, kró­le­stwo Ja­giel­lo­nów! Dał wam lu­dy ob­ce, ubo­gie, pro­ste, aże­by­ście je na ser­cu tej Mo­car­ki, tej Pa­ni, tej Mat­ki ogrza­li i do ser­ca jej przy­tu­li­li. Sto­li­cę wol­no­ści dał wam w tym mie­ście! Cze­ka­cie! Cze­ka­cie! Cze­ka­cie, aż wam jarz­mo zno­wu na­ło­żą.

— Nie na­ło­żą! Zgi­nie­my, za­nim jarz­mo nam na­ło­żą! Nie­do­cze­ka­nie ich, że­by­śmy na to pa­trzy­li!

— Nie wie­rzę! Wy­raj­cu­je­cie przy­czy­nę swo­jej no­wej nie­wo­li. Po­da­cie przy­czy­ny wszyst­kie­go i uwi­docz­ni­cie skut­ki. Gi­nąć bę­dzie za was, mą­dra­lów, jak za­wsze — mło­dzież. Ja prze­cie wiem, co mó­wię, bom rów­nież za pie­cem nie sie­dział, gdy mło­dzi szli gi­nąć. To wy po­bi­je­cie zno­wu tę mło­dzież — swo­ją mą­dro­ścią, bo je­dy­ną wa­szą mą­dro­ścią jest po­li­cjant, no — i żoł­nierz.

— Tak, żoł­nierz! A ty co jesz­cze masz na obro­nę?

— Ja mam jesz­cze na obro­nę — re­for­my! Re­for­my, któ­re by prze­wyż­szy­ły bol­sze­wic­kie i nie­miec­kie, któ­re by lu­dy okra­in­ne od­wró­ci­ły twa­rzą ku Pol­sce, a nie ku Ro­sji. Ale wy je­ste­ście ma­li lu­dzie — i tchó­rze!

— To jest tyl­ko znie­wa­ga. W tym nie ma ani krzty praw­dy.

— Bo­icie się wiel­kie­go czy­nu, wiel­kiej re­for­my agrar­nej, nie­zna­nej prze­mia­ny sta­re­go wię­zie­nia. Mu­si­cie iść w ogo­nie „Eu­ro­py". Ni­g­dzie te­go nie by­ło, więc jak­że­by mo­gło być u nas? Ma­cież wy od­wa­gę Le­ni­na, że­by wsz­cząć dzie­ło nie­zna­ne, zbu­rzyć sta­re i wsz­cząć no­we? Umie­cie tyl­ko wy­my­ślać, szka­lo­wać, plot­ko­wać. Ma­cież wy w so­bie za­wzię­te mę­stwo tam­tych lu­dzi — vir­tus nie­złom­ną, któ­ra mo­że być omyl­ną ja­ko ra­chu­ba, lecz jest nie­wąt­pli­wie wiel­ką pró­bą na­pra­wy ludz­ko­ści? Nikt nie my­śli o tym, że­by­ście się stać mie­li wy­znaw­ca­mi, na­śla­dow­ca­mi, wy­ko­naw­ca­mi tam­tych po­my­słów, że­by­ście by­li bol­sze­wi­ka­mi, lecz czy po­sia­da­cie ich mę­stwo?

— „Pew­nym mę­stwem ja się ni­g­dy nie po­chlu­bię, ja przed bliź­nich drżę mę­czeń­stwem, w ot­chłań spy­chać ja nie lu­bię"...

— To są sta­re, ma­gnac­kie, ro­man­tycz­ne tek­sty, któ­ry­mi się w po­trze­bie za­ma­zu­je sta­wia­ne dzi­siej­sze za­rzu­ty. Pan, ja­ko­by, wy­zbył się już ro­man­ty­zmu, a jed­nak, gdy cho­dzi o od­par­cie za­rzu­tu, uży­wa pan tek­stu ro­man­tycz­ne­go, zu­peł­nie jak ka­płan na­gi­na­ją­cy wer­se­ty Pi­sma do po­trze­by obro­nie­nia da­nej te­zy. Au­tor te­go tek­stu „spy­chał w ot­chłań" i nie „drżał przed mę­czeń­stwem bliź­nich" — tyl­ko co dzień nie­wi­docz­nie, nie­do­strze­gal­nie, na­tu­ral­nie, za­gry­zał na śmierć swych pańsz­czyź­nia­nych nie­wol­ni­ków, ale drżał przed „mę­czeń­stwem bliź­nich", to zna­czy szlach­ty. Nie o mę­czeń­stwo cho­dzi, lecz o mę­stwo, o mę­stwo po­sta­wie­nia no­wej idei. Ja­ką wy ma­cie ideę Pol­ski w tym świe­cie no­wo­cze­snym, tak nad­zwy­czaj­nie no­wym? Ja­ką?

— Pro­si­łem cię, że­byś ze mną pra­co­wał. Te sto­sy pa­pie­rów za­wie­ra­ją no­wą ideę Pol­ski.

— To są sto­sy pa­pie­rów i nic wię­cej. Lud zgłod­nia­ły po wsiach, lud spra­co­wa­ny po fa­bry­kach, lud bez­dom­ny po przed­mie­ściach. Jak za­mier­za­cie ulep­szyć ży­cie Ży­dów stło­czo­nych w get­tach? Nic nie wie­cie. Nie ma­cie żad­nej idei.

— Nie o to nam też idzie, ja­ką ideę ma­rzy­ciel wy­dłu­bie ze swe­go mó­zgu, pa­su­ją­cą do ży­cia jak pięść do no­sa, lecz o mą­dre urzą­dze­nie istot­ne­go ży­cia na za­sa­dach naj­mą­drzej­sze­go współ­ży­cia.

— Nie! Pol­sce trze­ba na gwałt wiel­kiej idei! Niech to bę­dzie re­for­ma rol­na, stwo­rze­nie no­wych prze­my­słów, ja­ki­kol­wiek czyn wiel­ki, któ­rym lu­dzie mo­gli­by od­dy­chać jak po­wie­trzem. Tu jest za­duch. Byt te­go wiel­kie­go pań­stwa, tej zło­tej oj­czy­zny, te­go świę­te­go sło­wa, za któ­re umie­ra­li mę­czen­ni­cy, byt Pol­ski — za ideę! Wa­szą ideą jest sta­re ha­sło nie­do­łę­gów, któ­rzy Pol­skę prze­łaj­da­czy­li: „ja­koś to bę­dzie"!

— Zbyt wie­lu ma­my wro­gów do­oko­ła i na sze­ro­kim świe­cie, we­wnątrz i na ze­wnątrz, aże­by­śmy dziś i na dłu­gie la­ta mo­gli wy­pra­co­wać i usta­wić na na­szych dro­gach ideę. Gdy mnie kto w no­cy na­pad­nie, to mo­ją wte­dy ideą jest — obro­nić się! Gdy mi wciąż gro­zi, że mnie z do­mu mo­je­go wy­go­ni i na nie­wol­ni­ka mię weź­mie, to oczy­wi­ście mu­szę przy­go­to­wać so­bie coś do obro­ny. Obro­nić się przed strasz­ną ko­ali­cją wro­gów — otóż pierw­sza idea. Nie dać świę­tej Pol­ski, nie dać Lwo­wa, nie dać Po­zna­nia, nie dać brze­gu mor­skie­go, nie dać Wil­na — Mo­ska­lom, Niem­com, Li­twi­nom, ni­ko­mu, kto po zie­mie na­sze rę­ce wy­cią­ga. Jesz­cze zie­mie nie od­ku­pio­ne ję­czą pod wro­giem. Nie dać lu­dów po­krew­nych na zmo­skwi­ce­nie...

— Za­siec je na śmierć, a nie dać!

— Je­że­li u nas za­sie­ka­ją, jak ty mó­wisz, na śmierć, to za zmo­skwi­ce­nie się, za za­prze­da­nie się Mo­skwie, za służ­bę Mo­skwie prze­ciw Pol­sce. Jest to krwa­wa i pod­ła me­to­da na­szych wro­gów, któ­rą sto­su­je­my z mu­su.

— Z mu­su... O ob­łu­do! O krzy­wo­przy­się­stwo!

— Ty prze­cie znasz Mo­skwę. Ja cię za­py­tam, czy tam tak jak u nas ka­rzą ta­kich, co zdra­dza­ją, co się bun­tu­ją prze­ciw­ko obo­wią­zu­ją­ce­mu pra­wu? Je­den ci fakt wy­mie­nię: wzię­ty na za­kład­ni­ka — do­bre pra­wo! — Wi­told Jar­kow­ski, ge­nial­ny wy­na­laz­ca, świet­ny teo­re­tyk awia­ty­ki, pro­fe­sor, naj­cud­niej­sza du­sza czło­wie­cza, ozdo­ba ro­du ludz­kie­go, ja­ko dzie­sią­ty w sze­re­gu, sta­wio­ny pod ścia­ną bez żad­nej wi­ny, pod­le ku­la­mi za­bi­ty...

— U nas nie po­win­no być ni­żej, nie tak sa­mo, lecz wy­żej!

— U nas bę­dzie wy­żej. W gra­ni­cach tej Pol­ski, któ­re los dał na­sze­mu po­ko­le­niu, stwo­rzo­ne bę­dą sta­ny zjed­no­czo­ne, wol­ne i rów­ne. Wy­pra­cu­je­my wszyst­ko. Zbu­du­je­my dom wspól­ny. Ale mu­si­my za­cząć od przy­cie­si, a przede wszyst­kim mu­si­my mieć za co bu­do­wać. Bez pie­nię­dzy bu­do­wać nie moż­na.

— Wiem — „zło­ty"...

— Wła­śnie. Z ust mi wy­ją­łeś. Nie mo­że­my od­dać w nie­wo­lę czy­ją­kol­wiek na­szych ro­da­ków na Ru­si. To za­zę­bie­nie lu­dów ru­skich, pol­skich, li­tew­skich mu­si żyć w Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Gdy zbu­du­je­my nasz dom, da­my „bra­tu Ru­si­no­wi po­kłon, bra­ter­stwo i rów­ne we wszyst­kim pra­wo", da­my „każ­dej ro­dzi­nie ro­lę do­mo­wą pod opie­ką gmi­ny". Wszyst­ko bę­dzie! Wy­na­gro­dzi­my krzyw­dy, za­po­go­dzi­my się, po­dźwi­gnie­my się...

***

Pew­ne­go dnia, w pierw­szej po­ło­wie mar­ca, w przed­sion­ku pro­sek­to­rium Ce­za­ry Ba­ry­ka otrzy­mał list, przy­nie­sio­ny przez po­słań­ca miej­skie­go. Na ko­per­cie był naj­wy­raź­niej­szy ad­res, je­go imię i na­zwi­sko, wy­pi­sa­ne z ca­łą do­kład­no­ścią, więc nie mo­gło być po­dej­rze­nia co do po­mył­ki. W li­ście był ar­kusz pa­pie­ru z na­stę­pu­ją­cy­mi sło­wa­mi:

„Je­stem w War­sza­wie na krót­ko. Je­że­li Pa­nu na chę­ci nie zby­wa, pro­szę zo­ba­czyć się ze mną. Bę­dę dziś w Ogro­dzie Sa­skim obok fon­tan­ny o go­dzi­nie dru­giej po po­łu­dniu. — Lau­ra".

Wy­ra­zy te prze­szy­ły Ce­za­re­go do szpi­ku ko­ści. W pierw­szej chwi­li na­sko­czy­ło po­dej­rze­nie: „to ten Bar­wic­ki zwa­bia mię w po­trzask. „Lau­ra" — to na wa­bia. Tam, obok fon­tan­ny, na­pad­ną na mnie ja­kieś zbi­ry. Do­bre miej­sce, bo za­raz po ope­ra­cji moż­na się opłu­kać". Póź­niej przy­szły re­flek­sje: „Skąd zno­wu Bar­wic­ki? Dla­cze­góż by zno­wu w ogro­dzie, obok fon­tan­ny, w miej­scu ustron­nym? Je­że­li Bar­wic­ki — to gdzieś w ka­wiar­ni, w te­atrze, na pla­cu. Dla­cze­góż by nie mia­ła być Lau­ra?"

Lau­ra! Dźwięk te­go imie­nia, szept te­go imie­nia, je­go za­pach...

Ce­za­ry nie wró­cił już do mniej won­nych tru­pów. Na­tych­miast umył się, wy­spi­ry­tu­so­wał, wy­czy­ścił, wy­wie­trzył. Po­gnał w kie­run­ku tram­wa­ju. By­ło jesz­cze bar­dzo du­żo cza­su, więc miał moż­ność ob­ser­wo­wa­nia miej­sca z od­da­li. Wy­da­wał się śmiesz­nym sa­me­mu so­bie, gdy zza drzew, to z jed­nej, to z dru­giej stro­ny, ba­dał oko­li­cę fon­tan­ny. Nie­licz­ni prze­chod­nie cia­pa­li po bło­cie chod­ni­ków i pew­nie ze zdu­mie­niem przy­glą­da­li się mło­dzień­co­wi, któ­ry wy­trwa­le de­fi­lo­wał w pu­stej alei. Nie­je­den (nie­jed­na) po­my­ślał(a):

— Ha, pew­nie schadz­ka... O mło­dy, mło­dy!

Schadz­ka! Z Lau­rą! Po ty­lu tę­sk­no­tach, ża­lach, utra­cie, bez­na­dziei! Dreszcz prze­ni­kał. Ser­ce bi­ło. Brak tchu. Smu­tek i pło­mie­ni­sta ra­dość. Wspo­mnie­nia i ma­rze­nia. Bo­jaźń i proś­by bła­gal­ne. Nikt nie nad­cho­dził. Nikt nie prze­su­wał się obok tej fon­tan­ny, któ­ra sta­ła się for­mą mę­czar­ni, dzi­wacz­ną po­sta­cią tę­sk­no­ty, chi­me­rą przy­wi­dzeń. By­ły chwi­le, że Ce­za­ry po­sta­na­wiał uciec stąd. Odejść, odejść! To go znie­cier­pli­wie­nie tak po­no­si­ło, że nie mógł tchu zła­pać i ustać przez se­kun­dę na miej­scu — to zim­na wzgar­da na­peł­nia­ła mu pier­si, ni­czym tru­ci­zna ści­na­ją­ca krew w ży­łach. Nad­zwy­czaj­nie śmiesz­ne by­ły te prze­sko­ki od koń­ca do koń­ca, od naj­zim­niej­sze­go ro­zu­mo­wa­nia — iż prze­cie to jest pod­stęp naj­oczy­wist­szy — do roz­to­pie­nia się w szczę­ściu czu­ło­ści, któ­re nic nie wi­dzi i o ni­czym nie chce wie­dzieć. Ser­ce tłu­kło się w pier­siach.

W pew­nej chwi­li Ce­za­ry zo­ba­czył Lau­rę wy­cho­dzą­cą spod ko­lum­na­dy, od stro­ny Sa­skie­go pla­cu. Ten wi­dok nie prze­jął go spo­dzie­wa­ną ra­do­ścią. Oczy tyl­ko na­sy­ca­ły się praw­dą, że to jest ona. Wy­da­ła mu się być młod­szą o ja­kie pięć, sześć lat. Ist­na szes­na­sto­let­nia pa­nien­ka. Ubra­na by­ła w krót­kie fu­tro so­bo­lo­we i nie­dłu­gą suk­nię. Mia­ła na gło­wie prze­ślicz­ny ka­pe­lusz z czar­nym pió­rem, na no­gach wy­so­kie bia­łe ka­ma­sze. By­ła prze­cie naj­pięk­niej­sza z ko­biet! By­ła naj­wy­kwint­niej­sza z ko­biet te­go mia­sta! O, jak­że by­ła pięk­na! Ja­kie nie­opi­sa­ne uczu­cie pły­nę­ło do­oko­ła niej, gdy się po­su­wa­ła na­przód, roz­glą­da­jąc się wo­kół fon­tan­ny! Ce­za­ry pa­trzył w nią, w ob­raz nie­po­rów­na­ny, i nie mógł się z miej­sca po­ru­szyć. Prze­ży­wał swe naj­wyż­sze szczę­ście. Wszyst­ko jed­no! Ach, wszyst­ko jed­no! Ży­cie i śmierć nic nie zna­czy. Wszak­że to ona, Lau­ra. Zo­ba­czy­ła go z da­le­ka. Pod­nio­sła do twa­rzy dwa fu­trza­ne ob­ra­mo­wa­nia so­bo­lo­we rę­ka­wów, za­kry­wa­jąc so­bie oczy. Sta­nę­ła i cze­ka­ła. Zbli­żył się i sta­nął przed nią.

— Czy zno­wu bę­dziesz mo­że bił mię ba­tem po twa­rzy? — za­py­ta­ła ci­cho.

— Nie! — jęk­nął. — Ni­g­dy! Tak wte­dy by­łem nie­szczę­śli­wy... Dzię­ku­ję ci, żeś chcia­ła zo­ba­czyć się ze mną.

— Dla­cze­goś stam­tąd wy­je­chał?

— Po­szłaś za mąż za Bar­wic­kie­go.

— To nie ma nic do rze­czy.

Za­chi­cho­tał jak głu­piec.

— Czy on jest tu­taj, w War­sza­wie?

— Jest.

— To pew­nie nas śle­dzi.

— Bo­isz się, Cza­ruś?

— Bo­ję się. Ja już zło­ży­łem do­wo­dy, jak go się bo­ję. O, ja się go bo­ję! Chciał­bym go do­stać w rę­ce. Czy wiesz? Go­tów był­bym roz­pę­tać re­wo­lu­cję, że­by go do­stać w swe rę­ce.

— Do­bra to bę­dzie i re­wo­lu­cja, któ­rej ce­lem bę­dzie Bar­wic­ki we wła­snej oso­bie. Czy i mnie tak­że chcesz do­stać i tor­tu­ro­wać jak je­go?

— Cie­bie... Cie­bie — nie. Cie­bie jed­ną ko­cham na zie­mi. Cie­bie ko­cham do sza­leń­stwa. Nie umiem po­wie­dzieć ina­czej i mó­wię jak w te­atrze al­bo w ro­man­sie: „do sza­leń­stwa". Ty je­steś — Lau­ra.

— A prze­cie jesz­cze się na mnie gnie­wasz?

— Czy się gnie­wam?... Ni­g­dy nie bę­dzie­my ra­zem! Za­wsze tam­ten czło­wiek bę­dzie z to­bą! Po­wiedz, czy to nie jest roz­pacz!

— Nie myśl o tym.

— A o czym­że to ja mam my­śleć? Czy nie wiesz cza­sem, o czym ja mam my­śleć?

— To my­śla­łeś o mnie?

— My­śla­łem o to­bie dnia­mi i no­ca­mi. Wszę­dzie, za­wsze! W pro­sek­to­rium, w cią­gu pra­cy, przy pi­sa­niu cyfr u pew­ne­go urzęd­ni­ka, na uli­cy, w do­mu, przy mu­zy­ce, w knaj­pie, w te­atrze, przy sto­le, w roz­mo­wach, w dys­pu­tach, w awan­tu­rach, wszę­dzie, gdzie tyl­ko by­łem. Sta­łaś przy mnie. Czu­łem cię tuż, tuż za ra­mio­na­mi, czu­łem twój za­pach, czu­łem cię w so­bie, w mej krwi, w mo­ich pier­siach, w ży­łach. Ca­ło­wa­łem cię w no­cy — pew­nie wte­dy, gdy cię tam­ten ca­ło­wał — wy­cią­ga­łem do cie­bie rę­ce przez ca­łą tę zie­mię — pew­nie wte­dy, gdy on cię obej­mo­wał! Ty je­steś tak pro­sta — prze­ślicz­na, ty je­steś tak stroj­na, tak zgrab­na, tak pach­ną­ca, wy­kwint­na, wy­szu­ka­na — wy­bra­na, mi­ła! Je­steś okrą­żo­na przez ja­kieś wy­myśl­ne, nie ist­nie­ją­ce, wy­ra­fi­no­wa­ne ko­lo­ry! Ty je­steś Lau­ra! Lau­ra! Lau­ra!

Szli bocz­ną ale­ją. Drze­wa ogo­ło­co­ne sta­ły nie­ru­cho­mo, jak­by na­słu­chi­wa­ły tych wy­znań. Drze­wa by­ły jak­by roz­dę­te od wil­go­ci, od od­wil­ży, od roz­ki­sa­ją­cych wa­po­rów, któ­re się już po dłu­gich desz­czach bu­rzy­ły w zie­mi. Pa­ni Lau­ra Bar­wic­ka gorz­ko pła­ka­ła.

— Nie by­ło cię przez ty­le mie­się­cy! My­śla­łem już nie­raz, że cię wca­le a wca­le nie by­ło. My­śla­łem nie­raz, że by­łaś tyl­ko pięk­ną po­ezją, któ­rą czy­ta­łem w szczę­śli­wej chwi­li me­go dzie­ciń­stwa. My­śla­łem nie­raz, że by­łaś za­wi­kła­ną opo­wie­ścią, snem mo­im o kra­sa­wi­cy, o naj­cud­niej­szej ko­bie­cie ludz­kiej ra­sy. Nie­raz z tę­sk­no­ty pro­si­łem cię, że­byś przy­szła do mnie przez sen. A te­raz przy­szłaś sa­ma. Przy­szłaś jesz­cze bar­dziej za­chwy­ca­ją­ca niż w Leń­cu. Jesz­cze bar­dziej gład­ka, po­wab­na, na­dob­na! Je­steś te­raz tak wy­smu­kła, tak pu­szy­sta. Ale je­steś tak bla­da, tak smut­na. Cze­mu je­steś smut­na?

Nic nie od­po­wie­dzia­ła. Łza łzę po­bi­ja­jąc, pły­nę­ły po jej twa­rzy prze­ob­fi­te stru­gi. Po­nie­waż pod­nio­sła wo­al­kę, wi­dać by­ło jej po­licz­ki o prze­zro­czy­stej, bia­łej ce­rze zi­mo­wej. Nie mo­gła pod­nieść oczu, bo za­wa­lo­ne by­ły fa­la­mi łez. Nie mo­gła mó­wić, bo peł­ne mia­ła usta sło­nej go­ry­czy. Sta­nę­ła wresz­cie.

— Wi­dzisz, coś ty na­ro­bił! — rzu­ci­ła z głę­bi pier­si.

— A co?

— Ach, ty! — wy­bu­chła. — Gdy­byś był wte­dy nie skro­ił tej awan­tu­ry, by­ła­bym mo­że wy­brnę­ła z mat­ni.

— Tej awan­tu­ry... — po­wtó­rzył jak echo.

— By­ła­bym się mo­że od nie­go wy­ka­ra­ska­ła! By­ła­bym mo­że zna­la­zła środ­ki, że­by in­te­re­sy mo­je roz­plą­tać, roz­wi­kłać. By­ła­bym się za­pra­co­wa­ła na śmierć, a wresz­cie bym wy­la­zła. Tyś to na­ro­bił, że mu­sia­łam wziąć ślub bez zwło­ki, na­tych­miast! Mu­sia­łam al­bo się ura­to­wać w opi­nii al­bo zgi­nąć. Ty wa­ria­cie, na­past­ni­ku, mo­skiew­ski wy­cho­wan­ku! Mo­głam być two­ją, a te­raz mu­szę być z Bar­wic­kim, mu­szę być je­go żo­ną!

Za­nio­sła się nie­mym, zdu­szo­nym, spa­zma­tycz­nym pła­czem, osza­la­łym łka­niem. Na chwi­lę po­ko­na­ła się, za­sta­no­wi­ła się. Sło­wa prze­mo­cą wy­szar­pa­ne z pier­si le­d­wo–le­d­wo wy­da­ła:

— Mu­szę te­raz... Mu­szę... Tak oto... Umie­rać z ża­lu... Za to­bą...

Ce­za­ry za­chwiał się od wra­że­nia, że to te­raz on do­stał szpi­cru­tą strasz­li­we po­przez oczy cię­cie. Wszel­kie sło­wa wy­pa­dły mu z gar­dła. Sam głos za­marł. Ani jed­ne­go sło­wa od­po­wie­dzi. Sta­nął głu­pi i nie­my. Bła­gać ją o co? Prze­pra­szać ją za co? Przy­obie­cy­wać jej co? Uspra­wie­dli­wiać się z cze­go? Ani jed­nej my­śli, ani jed­ne­go po­wzię­cia, ani jed­ne­go po­sta­no­wie­nia. Wy­jęk­nął ci­cho:

— Chodź­my stąd...

— Do­kąd?

Al­boż wie­dział, do­kąd? Któż to by­ła ta ko­bie­ta? Te­raz do­pie­ro do­wie­dział się o niej. Gdy­by mógł rzu­cić się przed nią na ko­la­na, gdy­by mógł przy­ci­snąć do ust brzeg jej suk­ni, gdy­by mógł uca­ło­wać jej sto­py!

Lu­dzie w tym miej­scu roz­ma­ici prze­cho­dzi­li i pod­no­si­li oczy na tę da­mę tak pięk­ną, a tak gorz­ko pła­czą­cą. Trze­ba by­ło ko­niecz­nie z te­go miej­sca odejść. Zno­wu te­dy po­wie­dział:

— Chodź­my stąd!

— A do­ką­dże pój­dzie­my?

Pod­nio­sła na nie­go oczy. Bla­dy uśmiech, zbłą­ka­ny gość, prze­wi­nął się przez jej usta, wy­kro­jo­ne tak prze­cud­nie.

— Nie, Cza­ruś — rze­kła — już z to­bą ni­g­dzie nie pój­dę.

— Ni­g­dy?

— Ni­g­dy.

— To po có­żeś mię tu we­zwa­ła?

— We­zwa­łam cię tu­taj — jęk­nę­ła z naj­bar­dziej prze­pa­ści­ste­go dna bo­le­ści — że­by na cie­bie po­pa­trzeć, na mi­łość mo­je­go ser­ca je­dy­ną, je­dy­ną! Na szczę­ście mo­je za­bi­te, za­bi­te! A tyś my­ślał, że ja cię na schadz­kę?... Że do ho­te­lu? Przy­stoj­na mę­żat­ka... do ho­te­lu...

— Nic nie my­śla­łem.

— Więc mó­wisz, żem schu­dła? Wi­dzisz — to przez cie­bie! A ty?

Oczy jej obe­schły i pa­trzy­ły te­raz, spła­ka­ne i za­czer­wie­nio­ne, z nie­opi­sa­ną mi­ło­ścią, z nie­zgłę­bio­ną sło­dy­czą. Oglą­da­ła usta, oczy, bro­dę i po­licz­ki Ce­za­re­go, jak­by je oczy­ma ma­te­rial­nie ca­ło­wa­ła. Po sto­kroć wzno­si­ła na nie­go oczy i po sto­kroć po­wra­ca­ła.

— Więc to tak — wes­tchnął — te­raz je­steś ślub­ną żo­ną Bar­wic­kie­go.

— Tak.

— I ślub ten sta­je na prze­szko­dzie na­sze­mu szczę­ściu?

Za­wa­ha­ła się, za­ko­ły­sa­ła na miej­scu, nie mo­gąc iść da­lej. Wresz­cie rze­kła:

— Ślub nie ślub... Cóż mi tam Bar­wic­ki! Ale sło­wo. Da­ne sło­wo ho­no­ru.

— Sło­wo ho­no­ru...

— Tak, Cza­ruś. Ja by­łam wol­na i ty by­łeś wol­ny. By­li­śmy dwa wol­ne pta­ki. Sza­le­li­śmy ze szczę­ścia pod na­szym nie­bem. Aleś to wszyst­ko no­ga­mi po­de­ptał!

— Kła­miesz! To ty te­raz wszyst­ko dep­cesz no­ga­mi! Na­sze szczę­ście!

— Nie gnie­waj się na mnie! W tej chwi­li nie gnie­waj się na mnie! Tą chwi­lą bę­dę ży­ła... dłu­gie mie­sią­ce, dłu­gie mie­sią­ce... Nie od­bie­raj mi tej chwi­li!

Chcia­ła nie­po­strze­że­nie po­chwy­cić je­go rę­kę, ale ją wy­rwał. Zno­wu po­nio­sła go ję­dza za­zdro­ści, naj­strasz­liw­szy z de­mo­nów. Ro­ze­śmiał się dzi­ko:

— Sło­wo ho­no­ru! Sło­wo ho­no­ru!

Ukło­nił się z da­le­ka.

— Cza­ruś! Nie chodź! Cza­ruś — wzy­wa­ła z roz­pa­czą, w sza­lo­nej mę­czar­ni.

Ale już się nie od­wró­cił. Za­klę­sła się w nim dzi­kość czu­cia, jak­by ser­ce roz­ju­szo­ne­go ja­strzę­bia zbu­dzi­ło się w je­go pier­si, jak­by szpo­ny ze­mści­we­go ja­strzę­bia u rąk mu wy­ro­sły. Szedł roz­bry­zgu­jąc no­ga­mi bło­to, po­gwiz­du­jąc z prze­ję­ciem, śród drzew głu­chych.

***

Był pierw­szy dzień przed­wio­śnia. Po­wiał wiatr po­łu­dnio­wy i w płyn­ne bło­to za­mie­nił sto­sy śnie­gu uzgar­nia­ne wzdłuż chod­ni­ków. We wło­sy i w ustecz­ka, w noz­drza, w po­licz­ki i w uszy dzie­ci spie­szą­cych do szkó­łek wiał ów wiatr su­chy, od­mien­ny. Ty­sią­ce wró­bli ćwier­ka­ły ra­do­śnie, do upa­dłe­go, har­do i nie­ustę­pli­wie na gzem­sach odra­pa­nych mu­rów, na za­ła­ma­niach ry­nien i na czar­nych ga­łę­ziach kasz­ta­na, więź­nia w po­dwó­rzu ży­dow­skiej ka­mie­ni­cy. Bla­do­zie­lo­ne Żyd­ki wy­ściu­bi­ły nie­bie­ska­we no­sy z piw­nic i, że tak po­wiem, z miesz­kań na Fran­cisz­kań­skiej uli­cy. W czy­stych ale­jach prze­chod­nie szli we­so­ło, tu­piąc su­chy­mi bu­ta­mi po be­to­nie chod­ni­ka, któ­ry w oczach ob­sy­chał. Już się na ro­gu uli­cy uwi­ja­ła mło­da ulicz­ni­ca w przed­wcze­śnie wio­sen­nym stro­ju, aże­by prze­cie wię­cej na­go­ści na wa­bia ło­bu­zom po­ka­zać. Ob­łok wio­sen­ny nad mia­stem prze­pły­wał jak anioł bo­ży, za­rów­no mi­łu­ją­cy cno­tli­we i grzesz­ne. Dzwon się na wie­ży da­le­kiej roz­le­gał, jak gdy­by na zle­ce­nie anio­ła le­cą­ce­go przez nie­bio­sy wo­łał ku wszyst­kim nę­dza­rzom, znę­ka­nym i zżar­tym przez cho­ro­by: „Wio­sna, o ziem­scy nę­dza­rze!"

Te­go dnia wła­śnie od No­we­go Świa­tu, przez plac Trzech Krzy­żów cią­gnę­ła wiel­ka ma­ni­fe­sta­cja ro­bot­ni­cza w stro­nę Bel­we­de­ru. Bez­ro­bot­ni wsku­tek fa­bry­kanc­kie­go lo­kau­tu, straj­ku­ją­cy wsku­tek dro­ży­zny i nie­moż­no­ści wy­ży­cia z pła­cy za­rob­ko­wej tak nędz­nej, ja­ka by­ła ich udzia­łem — i uświa­do­mie­ni ko­mu­ni­ści. Ci trzy­ma­li prym, mło­da gwar­dia, a ra­czej awan­gar­da So­wie­tów.

Lu­dzie ci ścią­gnę­li z ni­skie­go Po­wi­śla i z da­le­kiej Wo­li. Prze­mknę­li się po­je­dyn­czo wszyst­ki­mi uli­ca­mi, a tu­taj do­pie­ro, u wy­lo­tu Alei Ujaz­dow­skich, spik­nę­li się i z ra­do­ścią na­tra­fi­li na swo­ich. Wła­ści­wy po­wód te­go po­cho­du był na­stę­pu­ją­cy. W jed­nej z fa­bryk ro­bot­ni­cy za­żą­da­li pod­wyż­ki za­rob­ku o 50%. Sko­ro dy­rek­cja ka­te­go­rycz­nie od­mó­wi­ła, grzecz­nie uję­li dy­rek­to­ra pod pasz­ki i wy­pro­wa­dzi­li na po­dwó­rze, a z po­dwó­rza za bra­mę. Tam zaś po­pro­si­li go ko­la­nem, że­by po­szedł do swe­go miesz­ka­nia, a tu­taj się nie plą­tał, gdzie go nie po­trza. Sa­mi zaś za­ję­li po­zy­cje przy ma­szy­nach, każ­dy spe­cja­li­sta przy swo­jej spe­cjal­no­ści. Fa­bry­kę ogło­si­li ja­ko za­ję­tą w po­sia­da­nie ra­dy ro­bot­ni­czej. Wła­ści­ciel fa­bry­ki ze swej stro­ny ogło­sił, że fa­bry­kę za­my­ka na czas nie­ogra­ni­czo­ny, a wszyst­kich ro­bot­ni­ków wy­da­la. Wte­dy ro­bot­ni­cy oświad­czy­li, że nie po­zwo­lą za­mknąć tej fa­bry­ki, sa­mi bę­dą pra­co­wać i ni­ko­mu jej nie da­dzą. Wte­dy po­li­cja oto­czy­ła fa­bry­kę i za­żą­da­ła od ze­spo­łu ro­bot­ni­ków, że­by wy­szedł do­bro­wol­nie, je­śli nie chce na­ra­zić się na przy­mu­so­we wy­da­le­nie.

Wła­śnie wte­dy kie­row­nic­two par­tii za­żą­da­ło od ogó­łu ro­bot­ni­ków po­par­cia. Ma­ni­fe­sta­cja wy­szła na­gle z pla­cu i ru­szy­ła pod Bel­we­der. W pierw­szym sze­re­gu znacz­ne­go tłu­mu szli ująw­szy się pod rę­ce ide­owi przed­sta­wi­cie­le, mię­dzy in­ny­mi Lu­lek i Ba­ry­ka. Ba­ry­ka w sa­mym środ­ku, ubra­ny w lej­bik żoł­nier­ski i czap­kę żoł­nier­ską. — Śpie­wa­li.

Wła­śnie kon­na po­li­cja po­ka­za­ła się w jed­nej z ulic po­przecz­nych. Ofi­cer na pięk­nym ko­niu, w płasz­czu gu­mo­wym spię­tym na pier­siach, w sko­kach ko­nia i lan­sa­dach prze­jeż­dżał obok tłu­mu sza­re­go i ru­de­go, któ­ry się ści­skał i zbi­jał w jed­no cia­ło. Ofi­cer przy­pa­try­wał się pil­nie ide­ow­com. Spe­cjal­nie pil­nie te­mu w czap­ce żoł­nier­skiej. Gdy tłum zbli­żył się pod sam już pa­ła­cyk bel­we­der­ski, z war­tow­ni żoł­nier­skiej wy­su­nął się od­dział pie­cho­ty i sta­nął w po­przek uli­cy, jak­by tam na­gle ścia­na sza­ra, par­kan nie­złom­ny, mur nie­zdo­by­ty wy­rósł.

Ba­ry­ka wy­szedł z sze­re­gów ro­bot­ni­ków i parł od­dziel­nie, wprost na ten sza­ry mur żoł­nie­rzy — na cze­le zbie­dzo­ne­go tłu­mu.


Kon­stan­cin, d. 21 wrze­śnia 1924.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top