Część dru­ga - Na­włoć

Do­tarł­szy do naj­rdzen­niej­szej Pol­ski, bo do sto­li­cy — War­sza­wy — ani po dro­dze, ani w tym mie­ście Ce­za­ry Ba­ry­ka nie zna­lazł szkla­nych do­mów. Nie śmiał o nie na­wet ni­ko­go za­py­tać. Zro­zu­miał, że zmar­ły oj­ciec bo­le­śnie zeń przede śmier­cią za­żar­to­wał so­bie. Jed­nak — być mo­że pod wpły­wem tej tak na­iw­nej le­gen­dy, a być mo­że pod wpły­wem głów­ne­go jej bo­ha­te­ra, „ku­zy­na Ba­ry­ki", Ce­za­ry po­sta­no­wił wstą­pić na me­dy­cy­nę w War­sza­wie. Nie miał swych ba­kiń­skich pa­pie­rów, lecz po eg­za­mi­nie dość po­bież­nym zo­stał przy­ję­ty i po­czął cho­dzić na wy­kła­dy. Z za­pa­łem kra­jał tru­po­sze, uczył się oste­olo­gii, che­mii, bo­ta­ni­ki itp. Za­warł no­we zna­jo­mo­ści z „Po­la­ka­mi" i dość so­bie w tych no­wych lu­dziach po­do­bał, choć go nie­raz swą „nie­szcze­ro­ścią" ra­ni­li. Pod wzglę­dem ma­te­rial­nym wie­le mu po­mógł zna­jo­my oj­ca nie­bosz­czy­ka, pan Szy­mon Ga­jo­wiec, bar­dzo wy­so­ki urzęd­nik w no­wo kre­owa­nym Mi­ni­ste­rium Skar­bu, dał mu bo­wiem nie­eta­to­wą po­sa­dę w swym biu­rze i na­strę­czył bar­dzo ko­rzyst­ne lek­cje ję­zy­ka ro­syj­skie­go w sfe­rach wyż­szej ofi­ce­rii, po­cho­dzą­cej z „Ga­li­cji". Ów pan Ga­jo­wiec szcze­gól­nie roz­py­ty­wał się o mat­kę Ce­za­re­go, któ­rą znał był bar­dzo daw­no w mie­ście Sie­dl­cach. Po wie­le­kroć ka­zał so­bie po­wta­rzać o niej wszel­kie szcze­gó­ły, wszyst­kie pe­ry­pe­tie jej nie­do­li i śmier­ci.

Ce­za­ry z nad­zwy­czaj­ną do­kład­no­ścią wszyst­ko to opo­wia­dał te­mu nie­zna­jo­me­mu czło­wie­ko­wi, a tam­ten z wy­tę­żo­ną uwa­gą wszyst­kie­go słu­chał — ba! — słu­chał ze łza­mi w oczach, a raz na­wet, w trak­cie opo­wie­ści o ostat­nich dniach mę­czeń­skich, gorz­ko za­pła­kał. Ce­za­ry nie mógł się do­my­śleć, cze­mu to tak jest, cze­mu ten je­go­mość, któ­ry je­go mat­ki nie wi­dział od lat ty­lu, od­kąd kraj po­rzu­ci­ła, tak się jej lo­sem przej­mu­je i wzru­sza. Ale pan Ga­jo­wiec, sztyw­ny i wy­twor­ny biu­ro­kra­ta, sta­ry ka­wa­ler, pe­dant i zim­ny służ­bi­sta, sam mu to wy­tłu­ma­czył, gdy tak pew­ne­go ra­zu sam na sam roz­ma­wia­li. Przy­znał się w spo­sób spo­koj­ny i zim­ny, jak­by mó­wił o fi­nan­so­wej spra­wie, bez cie­nia afek­ta­cji, wsty­du fał­szy­we­go i fał­szy­wej czu­ło­ści, iż za daw­nych swych lat ko­chał mat­kę Ce­za­re­go. Ją jed­ną ko­chał w swym ży­ciu. Był wów­czas bied­nym urzęd­nicz­kiem w sie­dlec­kiej „Pa­ła­cie", to­też nie mógł się rów­nać z oj­cem Ce­za­re­go, któ­ry na­gle z Ro­sji przy­je­chał, oto­czo­ny nim­bem po­wo­dze­nia. Wy­da­no ją za lep­sze­go kon­ku­ren­ta — nic dziw­ne­go... Któż by, ja­cy ro­dzi­ce mo­gli by­li od­rzu­cić po­dob­ną par­tię? Po­je­cha­ła ja­ko mło­da pa­nien­ka, a oto te­raz imię tyl­ko z niej zo­sta­ło. Pan Ga­jo­wiec su­cho za­pew­nił Ce­za­re­go, iż ni­g­dy nie uści­snął rę­ki je­go mat­ki, iż jej sło­wa­mi ni­g­dy swych uczuć nie wy­znał. Raz... pe­wien list... ale to nie na­le­ży do rze­czy i nie wpły­nę­ło na spra­wę jej po­sta­no­wie­nia.

To­też nie ma w tym nic złe­go, iż sy­no­wi o tym mó­wi, bo prze­cie i jej sa­mej już nie ma. Nie ma już — żal się Bo­że! — na­wet ry­wa­la. Zo­stał tyl­ko on, Ce­za­ry, cień i po­do­bi­zna „pan­ny Ja­dwi­gi", a ma oczy ku­bek w ku­bek do mat­ki po­dob­ne. Pan Ga­jo­wiec chęt­nie z Ce­za­rym roz­ma­wiał. Za­my­ka­li się czę­sto­kroć sam na sam i go­dzi­na­mi wspo­mi­na­li o umar­łej. Nie by­ło szcze­gó­łu, wzmian­ki, wer­sji, aneg­do­ty, któ­ra by nie in­te­re­so­wa­ła star­sze­go pa­na, sko­ro do­ty­czy­ła zmar­łej. Nie by­ło te­ma­tu z nią złą­czo­ne­go, któ­ry by nu­żył słu­cha­cza. Ce­za­ry znaj­do­wał rów­nież szcze­gól­ną roz­kosz w tych roz­mo­wach o mat­ce. Zda­wa­ło mu się nie­raz, iż tak sa­mo jak pan Ga­jo­wiec wi­dzi ją mło­dziu­teń­ką, ślicz­ną, we­so­łą, że ją po­zna­je ja­ko pan­nę Ja­dwi­gę, pan­nę Ja­dzię, w któ­rej do sza­leń­stwa, do obłę­du ko­cha się pe­wien mło­kos z „Pa­ła­ty" i mó­wi jej wciąż o tym roz­ma­rzo­ny­mi ocza­mi. To by­ła no­wa po­stać mat­ki, no­wy jej ob­raz, no­we prze­mie­nie­nie się bo­le­snej sta­rej ko­bie­ty, któ­ra go ob­słu­gi­wa­ła, ki­jem się pod­pie­ra­jąc. Tak to z pa­nem Ga­jow­cem ko­cha­li się oba­dwaj na no­wo w wid­mie pan­ny Ja­dwi­gi.

Ani ta zna­jo­mość — ani no­we ży­cie — ani stu­dia w uni­wer­sy­te­cie — nie trwa­ły dłu­go. Wy­bu­chła woj­na z bol­sze­wi­ka­mi. Ce­za­ry wstą­pił do woj­ska, jak wszy­scy je­go ko­le­dzy z fa­kul­te­tu. Nie pa­łał ci on en­tu­zja­zmem do wo­jacz­ki, ani my­ślo­wo i prze­ko­na­nio­wo pra­gnął wo­jo­wać z So­wie­ta­mi, ale mu­siał iść w oba­wie nie­sła­wy. Ów sno­bizm wo­jen­ny sil­niej­szy był niż prze­ko­na­nia i sym­pa­tia dla tam­tej stro­ny. Pan Ga­jo­wiec, je­dy­ny te­raz qu­asi–opie­kun i du­cho­wy oj­ciec, nie po­wstrzy­my­wał ani od­ma­wiał, choć po­zby­cie się mło­de­go przy­ja­cie­la by­ło dla nie­go klę­ską nad klę­ska­mi. W cią­gu jed­nej se­kun­dy zde­cy­do­wa­li tę spra­wę. Ce­za­ry wy­ru­szył „w po­le". „Po­le" by­ło nie­da­le­ko, tuż pod War­sza­wą. Wi­dać je by­ło nie­mal, gdyż dy­my pło­ną­ce­go Ra­dzy­mi­na uka­zy­wa­ły się oczom z wy­so­kie­go po­brze­ża, na któ­rym wzno­si się War­sza­wa. Sły­chać by­ło huk ar­mat­ni, do­brze Ce­za­re­mu zna­jo­my. Oto te­raz zno­wu roz­le­gał się ten głos prze­klę­ty nad je­go sa­mot­no­ścią i pra­cą no­wo roz­po­czę­tą! Zno­wu za­czy­na­ło się to sa­mo, co by­ło w Ba­ku! Tu jed­nak przy­łą­czy­ły się ele­men­ty in­ne, no­we, de­cy­du­ją­ce.

Pew­ne­go ra­zu, gdy woj­ska bol­sze­wic­kie mi­nę­ły już spa­lo­ne mia­stecz­ka i do­cie­ra­ły nie­mal do przed­mieść War­sza­wy, a ca­łe to mia­sto by­ło w ru­chu, w bie­gu, w sko­ku, w ja­kimś lo­cie wszyst­kich na wszyst­kie stro­ny — gdy dud­nia­ło, jak bę­ben, od au­to­mo­bi­lów cię­ża­ro­wych, od prze­cią­ga­ją­cej ar­ty­le­rii, dźwię­cza­ło od kro­ku wojsk ma­sze­ru­ją­cych w roz­ma­ite stro­ny, Ce­za­ry po musz­trze wszedł do ka­wiar­ni miesz­czą­cej się w ogro­dzie, aże­by na­pić się szklan­kę wo­dy so­do­wej. Sto­li­ki by­ły po­zaj­mo­wa­ne. Ob­sie­dli je pa­no­wie i ob­sia­dły pa­nie, prze­waż­nie se­mic­kie­go po­cho­dze­nia. By­ła to plu­to­kra­cja mia­sta War­sza­wy, któ­ra nie po­szła śla­dem naj­grub­szych w tym za­wo­dzie, nie da­ła jak tam­ci dra­pa­ka, gdzie pieprz ro­śnie, lecz po­zo­sta­ła na miej­scu. Pa­no­wie ci nie roz­ma­wia­li już po ci­chu o tym, co się dzie­je. Mó­wi­li gło­śno, mo­że na­wet odro­bi­necz­kę za gło­śno — po pro­stu z krzy­kiem. Spie­ra­li się — już tyl­ko po­mię­dzy so­bą — o to, jak też za­cho­wy­wać się bę­dą po wkro­cze­niu do War­sza­wy owi nie zna­ni tu jesz­cze bol­sze­wi­cy. Jed­ni z tych pa­nów prze­wi­dy­wa­li, iż wszyst­ko bę­dzie do­brze, uło­ży się, da się zro­bić. Nie ta­kie rze­czy da­wa­ły się zro­bić, da się zro­bić i ta afe­ra. Dla­cze­go nie ma się dać zro­bić? Przy­po­mi­na­li ową do­sko­na­łą for­mu­łę ja­kie­goś spry­cia­rza, iż osioł ob­ła­do­wa­ny zło­tem wej­dzie do naj­bar­dziej nie­do­stęp­nej for­te­cy. In­ni wy­ra­ża­li oba­wę, iż mo­gą być nie­przy­jem­no­ści, gru­be ka­wa­ły.

— To są bar­ba­rzyń­cy! — ci­skał się pe­wien pan, gru­bas w dro­gich kor­tach, ba­wią­cy się bre­lo­ka­mi swej de­wiz­ki, le­żą­cy­mi na je­go brzu­chu — to są ło­bu­zy! — do­da­wał roz­glą­da­jąc się do­oko­ła nie bez pra­gnie­nia, aże­by Sar­ma­ci rdzen­ni, lecz ro­ba­czy­wi i ułom­ni, tu i tam tu­lą­cy się pod cie­niem su­chot­ni­czych kasz­ta­nów, wi­dzie­li, jak on się w ta­kiej chwi­li, w ta­kiej chwi­li! ci­ska.

An­ta­go­ni­sta opo­no­wał. Ła­god­nie, z fleg­mą. Na­zy­wał swe­go in­ter­lo­ku­to­ra „po pro­stu scep­ty­kiem". Twier­dził, że to są prze­sa­dy, plot­ki, a na­wet ka­lum­nie. Spór, teo­re­tycz­ny w swej isto­cie, za­ostrzał się. Pa­no­wie dys­pu­to­wa­li gło­śno, jak u sie­bie w do­mu. Zda­wa­ło się na­wet, że so­bie na­wy­my­śla­ją al­bo się na­wet po­bi­ją. Tym­cza­sem wszyst­ko się po­god­nie skoń­czy­ło.

Zgo­dzi­li się na jed­no:

— Zo­ba­czy­my...

— Zo­ba­czy­my! Dziś, ju­tro zo­ba­czy­my. Nie ży­czę pa­nu, że­byś pan na wła­snej skó­rze do­świad­czył, ja­cy to do­bro­dzie­je.

— Dzię­ku­ję za ży­cze­nie. Speł­ni się na pew­no. Wszyst­ko bę­dzie do­brze.

— Je­steś pan nie­po­praw­nym opty­mi­stą!

— Je­stem czło­wie­kiem, któ­ry pa­trzy i ro­zu­mie, co się do­oko­ła nie­go dzie­je.

— Że­byś pan so­bie tyl­ko nie po­trze­bo­wał za­kry­wać oczu!

— Po­wie­dzie­li­śmy prze­cie oba­dwaj: — zo­ba­czy­my...

— Do­brze: zo­ba­czy­my!

Ce­za­ry nie do­pił swo­jej szklan­ki. Woj­na mię­dzy Pol­ską i Ro­sją so­wiec­ką, zmie­rza­jąc do po­mniej­sze­nia tych ob­sza­rów, na któ­rych ist­nia­ła już wła­dza chło­pów i ro­bot­ni­ków, nie by­ła dla nie­go upra­gnio­na. Miał prze­cie dzia­łać w tym kie­run­ku, że­by zmniej­szyć, a na­wet zni­we­czyć już uzy­ska­ne zwy­cię­stwo ro­bot­ni­ków. Wa­hał się w so­bie, iż zdra­dza spra­wę ro­bot­ni­czą. Lecz to, co sły­szał w ka­wiar­ni, tar­gnę­ło nim jak ży­wa znie­wa­ga. Nie chciał być wi­dzem po­dob­nym do tych pa­nów. W chwi­li tej wła­śnie po­wie­dział so­bie, iż nie bę­dzie ocze­ki­wał na wy­pad­ki. Nie! Nie do­pu­ści, że­by ci dwaj „zo­ba­czy­li", iż wszyst­ko pój­dzie po ich my­śli!

Dru­gim mo­to­rem, któ­ry go po­pchnął, był po­wszech­ny en­tu­zjazm. Szli wszy­scy, wszy­scy, wszy­scy. Jak na bal, jak na za­miej­ską wy­ciecz­kę. Jesz­cze nie wi­dział w swym ży­ciu ta­kie­go zja­wi­ska jak ten en­tu­zjazm Po­la­ków.

Pew­ne­go dnia sły­szał na zbu­rzo­nym mo­ście że­la­znym nad Wi­słą mo­wy ro­bot­ni­ków i przy­wód­ców ro­bot­ni­czych wzy­wa­ją­ce do wal­ki na śmierć i ży­cie — nie z bur­żu­azją, jak za­wsze w mo­wach ro­bot­ni­czych — lecz z tym na­jeźdź­cą, któ­ry kraj nad­cho­dzi, łu­pi i za­mie­nia w ru­inę, nio­sąc czer­wo­ne sztan­da­ry. Pa­trzał, jak chłop­cy nie­do­ro­śli wy­la­ty­wa­li spod rę­ki ma­tek, i czy­tał w dzien­ni­kach opi­sy, jak po bo­ha­ter­sku gi­nę­li. Chciał zo­ba­czyć wła­sny­mi oczy­ma tę spra­wę, za któ­rą szli w po­le nad­sta­wiać pier­si męż­czyź­ni i wszyst­ka mło­dzież — szli spo­koj­nie, we­so­ło, przy hu­ku bęb­na. Chciał do­wie­dzieć się, co na­praw­dę kry­je się w sa­mym rdze­niu te­go ich en­tu­zja­zmu, ja­ka idea za­sad­ni­cza, ja­ka si­ła, ja­ka we­wnątrz skrę­co­na sprę­ży­na roz­prę­ża się i po­py­cha ich do dzie­ła. No, i co ta si­ła jest war­ta.

***

Gdy pierw­szy raz po prze­szko­le­niu na pla­cu musz­try, któ­re trwa­ło do­syć dłu­go, wy­ru­szył wresz­cie, prze­był most na Wi­śle, mi­nął Pra­gę i zna­lazł się ze swą kom­pa­nią na koń­cu przed­mie­ścia, ofi­cer pro­wa­dzą­cy ten od­dzia­łek — mło­dy mar­so­wy sa­tra­pa, jak­by po­łknął stu ge­ne­ra­łów — ka­zał sta­nąć. Na szo­sie ra­dzy­miń­skiej, któ­ra już wy­bie­ga­ła w szcze­re po­le, kłę­bił się ol­brzy­mi tu­man ku­rzu, żół­ta za­wie­ru­cha się­ga­ją­ca wy­so­ko pod nie­bo. Nie wia­do­mo by­ło, co to się tam kry­je w środ­ku tej nie­zmier­nej ku­rza­wy.

Mło­dzi żoł­nie­rze sta­li z bro­nią u no­gi. Za ni­mi gru­pa ja­kichś po­ła­ma­nych cy­wi­lów, cię­ża­ro­we au­to­mo­bi­le, chłop­skie wo­zy — wszyst­ko wstrzy­ma­ne w swym ru­chu i bie­gu, zbi­te w jed­ną ma­sę. Na­resz­cie do­strze­żo­no, że w wiel­kim py­le jest ja­kiś ośro­dek, ciem­ny rdzeń. Nie­wie­le mi­nę­ło cza­su, ali­ści uka­zał się ów rdzeń ta­jem­ni­czy. By­ła to ol­brzy­mia, wprost nie­zmier­na bol­sze­wic­ka ko­lum­na — lecz już jeń­ców. W dłu­gich do sa­mej zie­mi szy­ne­lach, cięż­kich i gru­bych, w pa­pa­chach na spo­co­nych gło­wach, bo­so prze­waż­nie lub w bu­cio­rach naj­roz­ma­it­sze­go po­cho­dze­nia brnę­li ci mło­dzi zdo­byw­cy świa­ta pod stra­żą ma­łych i nie­do­ro­słych żoł­nie­rzy pol­skich, któ­rzy tu i tam idąc z ka­ra­bi­na­mi na ra­mie­niu sro­go po­krzy­ki­wa­li na tę nie­skoń­czo­ną wa­ta­hę, szóst­ka­mi idą­cą w jarz­mo po ra­dzy­miń­skiej szo­sie. Zdu­mie­nie by­ło tak wiel­kie i po­wszech­ne, iż wszy­scy wi­dzo­wie za­mil­kli i dłu­go wpa­try­wa­li się w ten ob­raz nie­sły­cha­ny. Szli i szli zdro­że­ni jeń­cy mi­ja­jąc ma­ły od­dzia­łek, w któ­rym się mie­ścił Ce­za­ry Ba­ry­ka.

Ali­ści z ostat­nie­go przy­droż­ne­go dom­ku, z ni­skiej przed­miej­skiej sa­dy­by, wście­kle od­ma­lo­wa­nej na ko­lor nie­bie­ski, gdzie mie­ścił się szyn­czek, ostat­ni po­cie­szy­ciel dla opusz­cza­ją­cych mia­sto i pierw­szy wiel­kiej sto­li­cy na tej szo­sie zwia­stun — wy­to­czy­ła się jej­mość ni­ska a pę­ka­ta, gru­ba jak ko­mo­da. Dłu­go przy­pa­try­wa­ła się mi­ja­ją­cym szóst­kom bol­sze­wic­kich żoł­nie­rzy. Aż nie mo­gła wy­trzy­mać: pod­par­ła się w bocz­ki, wy­sko­czy­ła przed front jeń­ców i ję­ła wy­gra­żać im pię­ścia­mi. Jak opę­ta­na od dia­bła, mio­ta­jąc się tu i tam, krzy­cza­ła:

— Przy­sze­dłeś War­sza­wę zdo­by­wać, śmier­dziu­chu mo­skiew­ski, je­den z dru­gim?...

Daw­no cię tu nie wi­dzie­li, mor­do so­ba­cza? Ju­żeś na­szych zwy­cię­żył?...

Idziesz za­sia­dać w kuc­ki na zło­tej sa­li w kró­lew­skim zam­ku?...

Jeń­cy spo­glą­da­li na tę przy­krót­ką wiedź­mę z po­wa­gą, a nie bez oba­wy w oczach. Nie wie­dzie­li prze­cie, do cze­go ta­ka po­czwa­ra mo­że za­chę­cać żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi u no­gi. A nuż do rze­zi? Bab­sko mio­ta­ło się przed sze­re­giem, co­raz gło­śniej wy­wrza­sku­jąc:

— Co to za mor­dy astra­chań­skie, mo­je pań­stwo ko­cha­ne! Ja­kie to ma­ją cy­lin­der­ki mo­ro­we, cie­płe na tę po­rę! E — fran­ty! A do­pie­ro bu­ty na nich — kla­sa! Ja­ki­mi to ślep­ka­mi na nas kła­pią! A bu­zie ja­kie to po­czci­we! Każ­dy jak­by z dzba­nusz­ka wy­li­zał. A wszyst­ko, mo­je pań­stwo ko­cha­ne — z gło­du.

Przede­fi­lo­wa­ła przed ko­lum­ną jak ge­ne­rał idąc w stro­nę Ra­dzy­mi­na — zlu­stro­wa­ła sze­re­gi i zno­wu za­wrzesz­cza­ła:

— Żarł­byś je­den z dru­gim wła­sne gu­zi­ki od por­tek, że­byś je tak miał, jak nie masz, kał­mu­ku z krzy­wy­mi śle­pia­mi! Boś na­wet jesz­cze do no­sze­nia por­tek nie do­szedł. Kisz­ki ci się skrę­ca­ją, boś czte­ry dni w gę­bie nic nie miał. Do­brze ci tak, świ­nio nie­oskro­ba­na! Nie chodź w cu­dzy groch, bo to nie twój, świń­ski ry­ju, tyl­ko cu­dzy. Ro­zu­miesz mię, je­den z dru­gim?

Ostat­nie za­py­ta­nie wy­krzyk­nę­ła naj­gło­śniej, jak­by w ocze­ki­wa­niu od­po­wie­dzi. Gdy zaś nikt nie od­po­wie­dział, a sze­re­gi szły da­lej za sze­re­ga­mi, wy­ja­śni­ła ta­jem­ni­cę groź­ne­go py­ta­nia:

— Że­bym tak mia­ła z pa­rę ko­szy­ków ziem­nia­ków, jak nie mam, to­bym na­go­to­wa­ła w łu­pi­nach i da­ła wam w ko­ry­cie żreć, świ­nie wy­głod­nia­łe!... Nie mo­gę, mo­je pań­stwo ko­cha­ne, pa­trzeć na te głod­ne ry­je. No, nie mo­gę!

W isto­cie jej­mość przed­pra­ska cof­nę­ła się nie­co w tył, bo też i ku­rza­wa bi­ją­ca spod nóg jeń­ców za­wa­li­ła wszyst­ko. Czo­ło ko­lum­ny by­ło już pew­nie na mo­ście wi­śla­nym, a ko­niec jej jesz­cze nie wkro­czył na przed­mie­ście pra­skie. Na­resz­cie się prze­wa­li­li. Pył opadł. Od­dzia­łek, w któ­rym tkwił Ce­za­ry Ba­ry­ka, wy­ru­szył w dro­gę. Mia­ło się pod wie­czór. Ciem­na i chmur­na noc scho­dzi­ła na szo­sę, gdy wy­mi­ja­no ostat­nie umoc­nie­nia z dru­tu i sze­re­gi ro­wów na po­brze­żu la­sów. Sze­ro­kie błot­ne roz­le­wi­ska cią­gnę­ły się tu­taj po oby­dwu stro­nach szo­sy, za­gra­dza­jąc nie­przy­ja­cie­lo­wi dro­gę do sto­li­cy. Lecz ni­g­dzie tu już nie­przy­ja­cie­la nie by­ło. Tyl­ko po oby­dwu stro­nach bi­tej dro­gi wid­nia­ły ciem­ne do­ły, każ­dy z osło­ną skie­ro­wa­ną w stro­nę War­sza­wy. By­ły to naj­da­lej ku niej wy­su­nię­te for­pocz­ty Mo­skwy, rów­no­le­gle i sy­me­trycz­nie wy­bra­ne w ma­zo­wiec­kiej zie­mi.

Od­dzia­łek ma­sze­ru­ją­cy wy­mi­jał raz w raz kon­ni­cę i pie­cho­tę, cięż­kie au­to­mo­bi­le ze sprzę­tem wo­jen­nym, nie­skoń­czo­ne wo­zy tre­nu i fu­ry po­wra­ca­ją­ce do mia­sta z ran­ny­mi. Noc już by­ła, gdy od­dzia­łek do­się­gnął Ra­dzy­mi­na, ma­łe­go mia­sta ze zglisz­cza­mi, któ­re się jesz­cze ża­rzy­ły i dy­mi­ły, z do­ma­mi po­prze­wier­ca­ny­mi na wy­lot od po­ci­sków. Pust­ka i mil­cze­nie le­ża­ły nad za­uł­ka­mi i ulicz­ka­mi jak­by skre­ślo­ny­mi do zna­ku. Za­trzy­ma­no tu­taj od­dział na chwi­lę przed pew­nym oca­la­łym pię­tro­wym bu­dyn­kiem. Ce­za­ry ro­zej­rzał się po tym miej­scu wo­jen­nym. Nu­da znisz­cze­nia wia­ła tu wśród dy­mu i iskier. Noc po­sęp­na roz­to­czy­ła się nad tym ob­mier­z­łym zja­wi­skiem. Z bra­my do­mu pię­tro­we­go wy­szedł ofi­cer fran­cu­ski, czło­wiek star­szy, z si­wie­ją­cą ko­zią bród­ką i ob­wi­sły­mi wą­sa­mi. Twarz je­go by­ła su­ro­wa, zmar­twio­na i wy­ra­ża­ją­ca nie­opi­sa­ne zmę­cze­nie.

Ofi­cer ten wgra­mo­lił się do ko­sza mo­to­cy­klu na dwie oso­by i wład­czym ge­stem dał znak żoł­nie­rzo­wi pol­skie­mu, któ­ry speł­niał w tym we­hi­ku­le obo­wiąz­ki szo­fe­ra. Mo­to­cykl po­czął wy­da­wać ze sie­bie wrza­skli­we strza­ły, za­krę­cił się na miej­scu i po­mknął w dro­gę na pół­noc, ku Wy­szko­wu.

— Pa­trz­cie no, ko­le­dzy! — mruk­nął ktoś z od­dzia­łu — ten cho­ro­wi­ty Fran­cu­zi­na sam tak oto ze swym szo­fe­rem rznie na ca­łą bol­sze­wic­ką ar­mię.

— Wie on do­brze, że już ich nie do­pę­dzi. Ta­kie­go da­ją dę­ba!

— Mil­czeć tam w sze­re­gu! — strasz­li­wym ba­sem za­grzmiał ko­men­dant od­dzia­łu, dwu­dzie­sto­dwu­let­ni pod­po­rucz­nik.

Za chwi­lę ma­ła ko­lu­mien­ka ru­szy­ła wiel­kim kro­kiem po­śród zu­peł­nej ciem­no­ści, sła­bo roz­wid­nio­nej przez za­rze­wie Ra­dzy­mi­na. Szła pod nie­przy­ja­cie­la, o któ­rym nie by­ło jesz­cze wia­do­mo, czy w isto­cie bę­dzie już da­wał dę­ba, czy po­wtór­nie na War­sza­wę ude­rzy.

***

Ce­za­ry Ba­ry­ka nie­ma­ło się na­cho­dził w tej na­ro­do­wej woj­nie. Wy­ko­ny­wał wraz z ko­le­ga­mi z od­dzia­łu wście­kłe mar­sze i wy­pa­dy, ob­ro­ty i za­sadz­ki, to zno­wu wiał przed si­łą prze­moż­ną. Zda­rza­ło mu się iść w sam śro­dek nie­przy­ja­ciół, uczest­ni­czyć w bra­wu­ro­wym przed­się­wzię­ciu ge­ne­ra­ła Si­kor­skie­go, jak pchnię­cie ba­gne­tu roz­pru­wa­ją­cym front bol­sze­wic­ki. Zda­rza­ło mu się ma­sze­ro­wać dnia­mi i no­ca­mi, na­przód, wciąż na wschód za wro­giem ucie­ka­ją­cym. Prze­su­nę­ły mu się przed oczy­ma nie­zli­czo­ne wsie i mia­stecz­ka, la­sy i po­la. Prze­brnął roz­lew­ne rze­ki wśród łę­gów. Oj­cow­skich szkla­nych do­mów ni­g­dzie a ni­g­dzie nie by­ło. Z wol­na prze­stał o nich my­śleć. Nie my­ślał tak­że o ide­olo­gii na­jeźdź­ców ze wscho­du. Nie wi­dać jej by­ło w ru­inie, w znisz­cze­niu, tra­to­wa­niu, w śla­dach ra­bun­ków, rze­zi i gwał­tów.

Wróg śmier­tel­ny lu­dzi ubo­gich szedł przed nim wszyst­ki­mi dro­ga­mi na wschód — nisz­czy­ciel i ra­buś. Gdzie by­ły że­la­zne mo­sty, wi­sia­ły po­prze­trą­ca­ne ich gna­ty — gdzie by­ły mo­sty drew­nia­ne, ster­cza­ły osma­lo­ne pa­le. Gdzie by­ły wsie, sta­ły po­roz­wa­la­ne pust­ki. Gdzie co­kol­wiek pięk­ne­go, wznio­słe­go prze­szłość zo­sta­wi­ła po­tom­nym na tej zie­mi ubo­giej, wid­nia­ła ku­pa gru­zów. Jak­że tu by­ło do­czy­tać się w tym pi­śmie na­jeźdź­ców ze wscho­du idei gło­szo­nych przez mów­ców wie­co­wych? Nad­to sa­ma woj­na, ja­ko przed­się­wzię­cie gro­mad­ne, ja­ko dzie­ło kunsz­tow­ne a no­we i nie­zna­ne, za­ję­ła go, a ra­czej przy­tło­czy­ła. Ba­ry­ka nie my­ślał te­raz, o co wal­czy i z kim, gdzie jest i do­kąd dą­ży. Ma­sze­ro­wał we­dług roz­ka­zu, no­co­wał, jadł, spał, zry­wał się na no­gi, stał na war­cie al­bo chy­trze pod­kra­dał się pod pla­ców­ki.

Do­brze się na ogół spi­sy­wał daw­ny spor­t­smen ba­kiń­ski. Prze­ło­że­ni od­da­wa­li mu po­chwa­ły, a to­wa­rzy­sze bro­ni przy­wy­kli li­czyć na Ba­ry­kę, jak on­gi li­czo­no na Za­wi­szę. Ce­za­ry nie miał do ko­go wra­cać ani do ko­go na­pi­sać li­stu. Kil­ka­kroć po­słał kart­ki pod ad­re­sem pa­na Ga­jow­ca. Ode­brał od nie­go ser­decz­ne od­po­wie­dzi — otóż i świat ca­ły. Ale w tych mar­szach, le­ga­niach po ro­wach i zie­mian­kach by­ły obok nie­go ludz­kie du­sze — ko­le­dzy. Oka­za­ło się na­wet, że te „Po­la­ki" to są na­wet du­sze brat­nie. Każ­dy z nich miał gdzieś ja­kąś „ma­mę" al­bo ja­kie­goś „ta­tę". By­li ta­cy, co mie­li na­wet bab­cie, a pra­wie każ­dy na po­sto­ju w chwi­li, kie­dy są­dził, że go nikt nie wi­dzi, ośli­niał se­kret­nie ja­kąś fo­to­gra­fię — ach! — jej, Ka­zi al­bo Zo­si. Ce­za­ry nie miał ani jed­nej Zo­si, to­też upra­wiał wy­nio­sły cy­nizm przed­rwi­wań nie tyl­ko z sa­mych imion i spiesz­czeń, ale nad­to z ca­ło­ści sen­ty­men­tów. On to wła­śnie był żoł­nie­rzem w każ­dym ca­lu. Nie by­ło nic po­za nim. Na­przód! — i kwi­ta. W kom­pa­nii za­przy­jaź­nił się spe­cjal­nie z pew­nym mło­dzień­cem, rów­nież stu­den­tem War­szaw­skie­go Uni­wer­sy­te­tu a obec­nie tę­gim żoł­nie­rzem, imie­niem Hi­po­lit, na­zwi­skiem Wie­lo­sław­ski. W pew­nej przy­go­dzie w oko­li­cach Ły­so­wa pod Ło­si­ca­mi Ce­za­ry wy­ra­to­wał te­go Wie­lo­sław­skie­go z opre­sji. W po­tycz­ce Wie­lo­sław­ski wpadł mię­dzy bol­sze­wi­ków, zo­stał po­źga­ny ba­gne­ta­mi, po­tłu­czo­ny kol­ba­mi i po­rzu­co­ny w le­sie zwa­nym Ro­gacz. Ce­za­ry nie zna­la­zł­szy go w kom­pa­nii wró­cił się co tchu do la­su, wy­szu­kał ko­le­gę, wziął go na ra­mię i od­niósł mię­dzy swo­ich.

Wie­lo­sław­ski wnet się wy­li­zał, a nie za­po­mniał usłu­gi. Ni­g­dy on nie mó­wił o swym ro­dzie, ro­dzi­nie i sen­ty­men­tach. Był „Hi­po­lit" w sze­re­gu i ty­le. Na bo­ku tyl­ko szep­ta­no, że to gru­by pan z pa­nów, sro­gi ma­gnat, a ku­zyn ja­kichś tam jesz­cze bar­dziej pie­roń­skich Wie­lo­sław­skich. Hi­po­lit był żoł­nie­rzem jak się pa­trzy i co się zo­wie. Darł bu­ty w po­ści­gu za czer­wo­ny­mi dra­pi­chru­sta­mi, żarł ra­zo­wiec i cią­gnął z fla­chy, spał na zie­mi i po­cił się w ob­ro­tach, jak­by wca­le nie miał w ży­łach nic błę­kit­ne­go. A si­ły miał iście koń­skie, mógł o gło­dzie wy­trzy­mać peł­ny po­chód, kie­dy już wia­ra no­sem się pod­pie­ra­ła. Nie­raz z Ce­za­rym spa­li pod jed­ną de­rą i dzie­li­li się po bra­ter­sku chle­bem, so­lą, sło­ni­ną i plu­skwa­mi. To­też za­war­li przy­jaźń od ser­ca, szta­mę de gru­bis.

Mia­ło się ku je­sie­ni, gdy w sze­re­gach ro­ze­szła się ra­do­sna wieść, iż wróg z kra­ju ustą­pił i że bli­ski jest ro­zejm. Od­dział, w któ­rym słu­ży­li dwaj przy­ja­cie­le, Ba­ry­ka i Wie­lo­sław­ski, z Bia­ło­ru­si cof­nię­ty zo­stał na Ma­zow­sze i zna­lazł się w ma­łym mia­stecz­ku Że­ro­mi­nie. Oba­dwaj wo­ja­cy wda­li się tu­taj w wiel­kie spa­nie, któ­re­go wy­star­czy­ło­by na dzie­się­ciu prze­cięt­nych neu­ra­ste­ni­ków. Jeść jed­nak by­ło w tym mie­ście ską­pa­wo, to­też zmę­czo­nym ry­ce­rzom nu­dzi­ło się w tym miej­scu po­tęż­nie.

Stu­den­tów uni­wer­sy­te­tu zwal­nia­no chęt­niej niż in­nych, to­też Ba­ry­ka i Wie­lo­sław­ski zwol­ni­li się z sze­re­gów, sko­ro w nich nie by­ło już obron­nej ro­bo­ty. Wie­lo­sław­ski za­pro­po­no­wał Ba­ry­ce, że­by ten po­je­chał do nie­go na wy­po­czy­nek, do ja­ko­wejś Na­wło­ci w oko­li­cach Czę­sto­cho­wy. Ba­ry­ka przy­stał. Prze­braw­szy się w War­sza­wie w ubra­nie cy­wil­ne, do cze­go po­mógł pan Ga­jo­wiec udzie­le­niem za­licz­ki na przy­szłe pra­ce biu­ro­we — Ce­za­ry wy­ru­szył do Na­wło­ci.

***

Po przy­jeź­dzie na pod­rzęd­ną sta­cyj­kę dro­gi że­la­znej dwaj przy­ja­cie­le za­sta­li ocze­ku­ją­cą na nich czwór­kę ko­ni za­przę­żo­ną do ma­łe­go a wy­so­kie­go po­jaz­du na dwie oso­by, z sie­dze­niem z ty­łu dla woź­ni­cy. Woź­ni­ca ów, mło­dy dry­blas w li­be­rii, z wy­la­niem wi­tał się z pa­ni­czem, szczę­śli­wie z woj­ny wra­ca­ją­cym. Ten­że Ję­drek po­wró­cił rów­nież szczę­śli­wie z woj­ska, gdzie jed­nak peł­nił bar­dziej po­ko­jo­wą, a ra­czej przed­po­ko­jo­wą mi­sję or­dy­nan­sa pew­ne­go dy­gni­ta­rza, wy­so­ko po­sta­wio­ne­go cza­su tych za­mie­szek. Na dłuż­sze jed­nak wy­le­wy opo­wia­dań o przed­po­ko­jo­wych i po­lnych prze­wa­gach mi­li­tar­nych nie by­ło cza­su, gdyż wła­śnie noc za­pa­da­ła. Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski wsko­czył na przed­nie sie­dze­nie, umie­ścił go­ścia Ba­ry­kę obok sie­bie, Ję­dr­ko­wi ka­zał za­siąść w gór­nym miej­scu na ty­le, wziął wpraw­ny­mi rę­ko­ma czte­ro­kon­ne lej­ce i z wi­docz­ną roz­ko­szą wy­wi­nął dłu­gim ba­tem. Ko­nie wy­su­nę­ły się ze sta­cyj­ne­go dzie­dziń­ca jak je­den i po­mknę­ły mięk­kim go­ściń­cem. Ce­za­ry nie jeź­dził ni­g­dy ta­kim za­przę­giem. Przy­zna­wał w du­chu, a gło­śno wy­ja­wiał Hi­po­li­to­wi, iż w hi­sto­rii je­go spor­tów by­ła to przy­jem­ność — pri­ma! Gdy się kasz­ta­ny wzię­ły w sie­bie, a uzgod­ni­ły krok w mia­ro­wym sko­ro­cho­dzie, ko­la­ska praw­dzi­wie pły­nę­ła w po­lach. By­ło po desz­czach, dro­ga śli­ska i peł­na wy­bo­jów, w któ­rych jesz­cze sta­ły żół­te wo­dy, lecz ko­ła lek­kie­go po­jaz­du le­d­wie mu­ska­ły owe ka­łu­że — po­ry­wa­ne da­lej a da­lej. W pew­nym miej­scu „ja­śnie pan" rzu­cił po­za sie­bie la­ko­nicz­ne py­ta­nie:

— Go­ściń­cem czy na Le­niec?

— Prze­je­chać prze­je­dzie bez Le­niec, ale fak­tycz­nie mięt­ko.

Hi­po­lit za­wró­cił z go­ściń­ca w bocz­ne opłot­ki, w wą­ską dro­ży­nę mię­dzy chłop­ski­mi dział­ka­mi, gdzie dwie ko­le­je, roz­dzie­lo­ne wy­so­kim pa­sem przez ko­ła w cią­gu wie­lu lat wy­ora­nej ski­by, kę­dzie­rza­wym po wierz­chu od gę­stej mu­ra­wy, bie­gły w prze­strzeń, rów­no­le­głe jak dwie szy­ny. Zmur­sza­łe pło­ty z sę­ka­tych żer­dzi się­ga­ły aż do wy­so­ko­ści sie­dzeń ja­śnie pań­skich. Dro­ga ta by­ła jak­by utwo­rzo­na dla­te­go, że­by po niej mo­gła w swą dal po­my­kać czwór­ka kasz­ta­nów i lek­ki pań­ski wo­lan­cik. Gli­na wy­mie­cio­na spod ko­pyt i kół w po­sta­ci okrą­głych pa­cyn i strze­li­stych bry­zgów le­cia­ła w tył za po­jazd.

Je­sien­ny wiatr świ­stał ko­ło uszu. Roz­kosz ży­wo­ta, po­czu­cie zdro­wia i nie­spo­ży­tych sił or­ga­ni­zmu, szczę­ście za­ży­wa­nia ru­chu i pę­du, a na­de wszyst­ko cie­ka­wość mło­do­ści, cie­ka­wość tak zja­dli­wa, iż wy­su­wa­ła się na czo­ło wszyst­kie­go — co też to tam jest na koń­cu tej dróż­ki uro­czej, co bę­dzie za tam­tą oto po­lną gru­szą — zda­wa­ła się po­no­sić z koń­mi po­spo­łu. Ale za gru­szą sa­mot­ną na po­lu nie by­ło nic szcze­gól­ne­go. Pło­ty się rap­tem skoń­czy­ły i in­na wą­ska dro­ga, w ukos do po­przed­niej na­sta­wio­na, prze­ry­wa­ła po­la. Hi­po­lit strze­lił z ba­ta siar­czy­ście. Rap­tow­nie lej­co­wą pa­rę wziął k'so­bie. Skrę­ci­ły, idąc wciąż w skok, i po­cią­gnę­ły za so­bą dy­sz­lo­wą pa­rę. Sta­ło się to za rap­tow­nie. Ko­la­ska, pę­dząc po mo­krej gli­nie, szarp­nię­ta z na­gła w pół­okrąg, za­to­czy­ła się jak po lo­dzie. Tra­fiw­szy bo­kiem, li­ter­ką wa­są­ga w ostat­ni ko­łek pło­tu, nie mo­gła już wy­ko­nać swe­go szyb­kie­go bie­gu, stra­ci­ła rów­no­wa­gę i ru­nę­ła. Ko­ła jej krę­ci­ły się spa­zma­tycz­nie, pod­czas gdy po­dróż­ni wy­trą­ce­ni zo­sta­li ze swych miejsc jak z pro­cy. Hi­po­lit, moc­no trzy­ma­ją­cy swe lej­ce, legł w naj­bliż­szej mo­krej bruź­dzie. Ce­za­ry, nie ma­ją­cy żad­ne­go opar­cia, wy­padł da­le­ko, zo­rał gło­wą ze trzy lep­kie i so­wi­cie umierz­wio­ne za­go­ny i do­pie­ro w czwar­tym je­go mod­ny ka­pe­lusz spo­tkał nie­prze­by­tą za­po­rę. Nad­to woź­ni­ca Ję­druś w lo­cie ze swe­go wy­so­kie­go miej­sca na ni­ską zie­mię huk­nął go zę­ba­mi w tyl­ną część czasz­ki. Na szczę­ście ko­nie sta­nę­ły i, be­stial­sko obo­jęt­ne na los swych owso­daw­ców, po­czę­ły szczy­pać po­przez wę­dzi­dła smacz­ne przy­droż­ne szcza­wie.

Ba­ry­ka wy­gra­mo­liw­szy się z za­go­nów, któ­rych sy­me­trię i użyź­nie­nie zruj­no­wał, z roz­pa­czą oglą­dał swój ka­pe­lusz i pra­co­wał sko­ła­ta­ną po­dwój­nie czasz­ką, jak tu w ta­kiej ru­inie od­by­wać dal­szą po­dróż i jak się ob­cym lu­dziom przed­sta­wić.

— Ho—ho—ho! — ry­czał Hi­po­lit pa­trząc na współ­to­wa­rzy­sza, któ­ry raz w raz chwy­tał się za tył gło­wy, bo­le­sny od cio­su zę­ba­mi or­dy­nan­sa. Ja­koś jed­nak przy po­mo­cy te­goż wi­no­waj­cy oczy­ści­li się i wy­pro­sto­wa­li gna­ty, któ­re na szczę­ście by­ły ca­łe. Pod­nie­śli wspól­ny­mi si­ła­mi we­hi­kuł, wsie­dli i po­mknę­li dwa­kroć szyb­ciej. Hi­po­lit, jak mó­wił moc­no­zę­by Ję­druś, do­świar­czał ko­ni. Do­świar­czał ich do­ku­ment­nie, aż po­no­si­ły wó­zek, ni­czym czte­ry dia­bły, po wer­te­pach i łącz­kach za­ki­słych, po ja­kichś ro­wach czy ło­ży­skach rze­czu­łek, któ­re jed­nak, jak się oka­za­ło, by­ły nor­mal­ny­mi dro­ga­mi. Zmrok już za­pa­dał, gdy mi­ja­no ja­kiś ład­ny pa­ła­cyk.

— Le­niec... — rzekł la­ko­nicz­nie Hi­po­lit wska­zu­jąc pa­ła­cyk bi­czy­skiem.

Nie­wie­le to sło­wo po­wie­dzia­ło go­ścio­wi. Gość bar­dziej się ucie­szył spo­strze­ga­jąc, iż z tych leń­co­wa­tych wer­te­pów wo­lant­ka wy­bie­gła na piasz­czy­sty go­ści­niec i w ale­ję drzew sta­rych. By­ła już noc ciem­na. U koń­ca alei po­ły­ski­wa­ły świa­tła.

— Wi­dzisz, Cza­ruś, te świa­tła?

— Wi­dzę.

— No, bra­cie, ciesz się! Niech cię wszy­scy dia­bli! Ciesz się, mó­wię! To Na­włoć!

Ce­za­ry do­świad­czył wła­śnie pew­ne­go nie­po­ko­ju. Cze­goś się wsty­dził i, nie­zgod­nie ze swą na­tu­rą, cze­goś trwo­żył i lę­kał. Ko­nie wbie­gły na sze­ro­ki dzie­dzi­niec i sta­nę­ły przed gan­kiem. Na tym gan­ku, rzę­si­ście oświe­tlo­nym, sły­chać by­ło zmie­sza­ny gwar licz­nych gło­sów mę­skich i ko­bie­cych, któ­re wy­wo­ły­wa­ły imię:

— Hi­po­lit! Hi­pek! Hip­cio! Hi­pe­czek! Hip!

Wie­lo­sław­ski ścią­gnię­ty zo­stał ze swe­go sie­dze­nia przez licz­ne rę­ce i zna­lazł się w ich ob­ję­ciach. Ce­za­ry, po­zo­sta­wio­ny sa­me­mu so­bie, zła­ził z wol­na z sie­dze­nia. Ale o nim nie za­po­mnia­no. Wnet wstę­po­wał po sze­ro­kich i wspa­nia­łych, acz­kol­wiek dziw­nie ru­cho­mych stop­niach scho­dów na ob­szer­ny ga­nek, wi­nem dzi­kim ob­ro­śnię­ty. W świe­tle lamp i świec mi­ga­ły mu przed oczy­ma roz­ma­ite po­sta­cie: da­ma star­sza, wy­so­ka, o ru­chach za­ma­szy­stych i peł­nych wład­cze­go ma­je­sta­tu; pan­na blon­dyn­ka ze ślicz­ny­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi; mło­dy ksiądz; sta­ry pan z czar­ny­mi, ob­wi­sły­mi wą­sa­mi...

Hi­po­lit przed­sta­wił Ba­ry­kę ze­bra­nym na gan­ku. Ten kła­niał się wie­le­kroć, ca­ło­wał rę­kę da­my star­szej, jak się oka­za­ło, mat­ki Hi­po­li­ta, po­da­wał rę­kę do uści­sku mło­de­mu księ­dzu, jak się oka­za­ło, przy­rod­nie­mu bra­tu Hi­po­li­ta, mło­dej pan­nie, Ka­ro­li­nie Szar­ła­to­wi­czów­nie, je­go sio­strze cio­tecz­nej, oraz star­sze­mu pa­nu, wu­jo­wi Skal­nic­kie­mu. Wszy­scy bar­dzo przy­chyl­nie wi­ta­li „te­go" Ba­ry­kę, przy­pa­try­wa­li mu się z cie­ka­wo­ścią, jak na „wyż­sze" to­wa­rzy­stwo dość pro­win­cjo­nal­ną, a na­wet za­ścian­ko­wą. Ce­za­ry ro­bił swo­bod­ne­go i świa­tow­ca, choć wspo­mnie­nie o po­wa­la­nych in­ek­spry­ma­blach i zruj­no­wa­nym ka­pe­lu­szu sta­wa­ło mu na prze­szko­dzie w za­da­wa­niu szy­ku. Roz­mo­wa by­ła tak cha­otycz­na, że nic nie moż­na by­ło zro­zu­mieć. Ten so­bie mó­wił i tam­ten so­bie mó­wił, peł­no by­ło ra­do­ści i krzy­ku. Wszy­scy na­raz za­da­wa­li py­ta­nia i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź za­da­wa­li no­we. Nic dziw­ne­go: pod­po­ra ro­du, syn naj­star­szy wra­cał z woj­ny ca­ły i zdro­wy, tę­gi i opa­lo­ny, jak­by jeź­dził na po­lo­wa­nie w są­siedz­two. Pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na, któ­ra naj­wy­mow­niej, naj­czę­ściej i, trze­ba wy­znać, naj­krzy­kli­wiej głos za­bie­ra­ła, pa­trząc na Hi­po­li­ta, lecz ma­jąc na oku i „te­go dru­gie­go", wy­pa­li­ła:

— Nie wi­dzę, Hi­pie, że­byś zbyt zno­wu wy­raź­nie przy­po­mi­nał ste­ra­ne­go in­wa­li­dę! Ra­czej wy­pa­słeś się jesz­cze bar­dziej. Czyż mnie wzrok nie my­li? Ależ tak — uty­łeś! Tyl­ko pa­trzeć, jak so­bie za­pu­ścisz dru­gi pod­bró­dek. A mo­że to ja­ka spe­cjal­na cho­ro­ba wo­jen­na, obrzęk, pu­chli­na?

— Patrz no, Ce­za­ry, ma­ją nas tu­taj za fran­tów, któ­rzy sie­dzie­li w sa­na­to­rium, a te­raz prze­bra­li się za bo­ha­ter­skie fi­gu­ry.

— Trze­ba cier­pieć, wciąż cier­pieć, mój bo­ha­te­rze, nie tyl­ko od za­wzię­te­go wro­ga, lecz i od pa­nien... — śmiał się Ba­ry­ka.

— Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­by tu­taj kto mó­wił o „fran­tach" — za­pe­rzy­ła się pan­na Ka­ro­li­na — tyl­ko wszy­scy wra­ca­ją w tak kor­pu­lent­nych po­sta­ciach, że ta woj­na wy­glą­da mi na ja­kąś od­żyw­czą ku­ra­cję.

— Któż to „wszy­scy"? Ka­ro­li­no — kto „wszy­scy"?

— No, na przy­kład — Ję­drek.

— Sły­sza­ne rze­czy! To dziew­czę, któ­re pro­chu nie wą­cha­ło, ośmie­la się twier­dzić, że my na woj­nie czy­ści­li­śmy bu­ty w przed­po­ko­jach, jak pan Ję­drek.

— Ależ nie! Wiem, że ści­ga­łeś nie­przy­ja­ciół jak Czar­niec­ki.

— O nie­przy­ja­cio­łach, o bol­sze­wi­kach ostroż­nie! Obec­ny tu­taj mój przy­ja­ciel Ba­ry­ka jest — jak by to po­wie­dzieć? — pra­wie bol­sze­wi­kiem.

— Tak? Pan? — zdzi­wi­ła się owa pan­na Ka­ro­li­na mie­rząc go­ścia ostrym od stóp do głów spoj­rze­niem.

— Żar­ty! — mruk­nął Ba­ry­ka.

— Jesz­czem też nor­mal­ne­go bol­sze­wi­ka na oczy nie wi­dzia­ła...

— A coś ty wi­dzia­ła „na oczy", Ka­ro­li­no, dziew­czę z pa­ła­cu bia­łe­go na Ukra­inie?

— Jesz­czem wi­dzia­ła obo­rę od stro­ny two­je­go pa­ła­cu i pa­łac od stro­ny two­jej obo­ry.

— Mu­szę ci wy­tłu­ma­czyć, Ce­za­ry, że pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na, tu obec­na Ka­ro­li­na — ta­kie imię chrzest­ne — a no, trud­no! — de­fekt — utra­ci­ła do­bra swe ziem­skie na Ukra­inie, sko­ro tyl­ko bol­sze­wi­cy się na­ro­dzi­li. By­ła bo­wiem na pen­sji w War­sza­wie, uczy­ła się geo­gra­fii, al­ge­bry — tak! — i sty­li­sty­ki, kie­dy jej do­bra za­bie­ra­no. Te­raz za­ra­bia na ka­wa­łek chle­ba. Ka­ro­li­na Szar­ła­to­wi­czów­na ku­ry ma­ca w Na­wło­ci.

— Two­je ku­ry, wiel­ki ma­gna­cie!

— Jest to prze­no­śnia, wła­śnie sty­li­stycz­na — wmie­szał się do roz­mo­wy mło­dy księ­żu­lo — jest to pars pro to­to. Ka­rol­cia zaj­mu­je się nie tyl­ko ku­ra­mi...

— Ale i gę­sia­mi... — do­rzu­cił Hi­po­lit.

— O, za­raz gę­sia­mi, gę­sia­mi!... — gor­szył się mło­dy księ­żyk.

— A czyż się nie zaj­mu­je gę­sia­mi, kro­wa­mi, cie­lę­ta­mi, źre­bię­ta­mi?... Stę­sk­ni­łem się za nią, mój dro­gi po­mi­do­rze. Nie­raz — Ce­za­ry świad­kiem! — le­żąc w ro­wie za­czy­nam ma­rzyć i wy­ra­żam słow­nie ma­rze­nie we­wnętrz­ne: — na­pi­szę list do Ka­ro­li­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny, her­bu Ro­ga­la. Za­py­tam jej, czy ku­ry do­brze się nio­są?

— A szczę­ście, żeś te­go li­stu nie wy­słał, bo by­ła­bym ci od­pi­sa­ła! No!

— No! Z ta­ki­mi błę­da­mi or­to­gra­ficz­ny­mi, że pa­ła! Pa­ła z mi­nu­sem! Zresz­tą na Ukra­inie to nie ra­zi­ło. Któż by tam o pol­ską or­to­gra­fię... Bo­że dro­gi! Tam prze­cie wsio po rus­ski...

— Wi­dzę ze smut­kiem, że bra­ci­szek nie da­je pa­ni przyjść do sło­wa... — rzekł Ce­za­ry.

— Po­czci­we to z ko­ścia­mi, do­bre, jak ko­tlet z mar­chew­ką, ale mu­siał pan prze­cie, le­żąc z nim po ro­wach, za­uwa­żyć... Bied­ny, bied­ny chłop­czy­na...

— Ka­ro­li­no, nie daj się! — pod­szczu­wał ksiądz Ana­sta­zy. — Broń się, dziew­czę z bu­zią jak ma­li­na! Je­że­li go te­raz nie oszo­ło­misz, zno­wu za­pa­nu­je nad to­bą.

— Prze­ba­czam mu z gó­ry wszyst­ko. Bied­ny bo­ha­ter, in­wa­li­da, zmi­ze­ro­wa­ny w bo­jach obroń­ca swych trzód, stad­nin, obór, po­wo­zów i ba­tów...

— Ko­la­cja! Otóż i ko­la­cja! — z za­pa­łem gło­sił ksiądz Na­stek. — Pri­mum ede­re, de­in­de phi­lo­so­pha­ri. Nie­praw­daż, pa­nie po­rucz­ni­ku? — zwró­cił się do Ba­ry­ki.

— Nie­ste­ty, na­wet nie: sier­żan­cie...

— Ja­ką­że­ście tam po­nad in­ne prze­kła­da­li? — spy­tał ksiądz chwy­ta­jąc wpraw­ną dło­nią gą­sio­rek ze star­ką.

— Si­wu­chę prze­kła­da­li­śmy sta­le i nie­zmien­nie, ale te­raz prze­pij no, Na­stek, do te­go Cza­ru­sia...

— A, Cza­ruś mu na imię? Wła­śnie chcia­łem za­py­tać, bo to bez te­go nie­po­ręcz­nie.

— No, to pa­nie Cza­ruś — na­sze! Ład­ne imię, praw­da Ka­ru­sia? Po­do­ba ci się?

— Dość ład­ne imię... — uśmiech­nę­ła się pan­na Ka­ro­li­na.

— Ta­kie imię do­brze się mó­wi... — wsu­nął uwa­gę wuj­cio Mi­chaś.

— Cza­ruś — i kwi­ta! — zde­cy­do­wał ksiądz po­ły­ka­jąc od jed­ne­go za­ma­chu za­cny kie­li­szek prze­zac­nej „sta­rusz­ki".

Był to śred­nie­go wzro­stu, krę­py i za­żyw­ny księ­żu­lo. Wło­sy miał przy­strzy­żo­ne „na je­ża", twarz pu­co­ło­wa­tą, okrą­głą, po bo­kach, pod no­sem, i na bro­dzie si­ną od go­le­nia. Zdro­wie i we­se­le try­ska­ły z je­go oczu, twa­rzy i pysz­nej fi­gur­ki. Wciąż się kle­pał po ko­la­nach i udach cze­ka­jąc tyl­ko na la­da spo­sob­ność, że­by z ja­kiej­kol­wiek ra­cji par­sk­nąć śmie­chem. Za­nim prze­szła ko­lej­ka star­ki, po­mi­do­rek ude­rzył Ba­ry­kę po ko­la­nie i wy­krzyk­nął:

— Ale­ście też spu­ści­li la­nie tym Ży­dom! — Cha–cha–cha! Cóż za la­nie! Ta­kie la­nie nad la­nia­mi, że to z oku­la­ra­mi na no­sie po hi­sto­riach szu­kać! Tu ten Pił­sud­ski — szach–mach! Roz­pruł jak no­żem! Tu nasz bo­go­boj­ny Hal­ler go­ni a bi­je! Tu Si­kor­ski ło­mo­ce jak w cym­bał. Zda­rze­nie bo­że...

Wnet się se­kret­nie prze­że­gnał, przez chwi­lę trzy­mał zło­żo­ne pulch­ne rącz­ki i coś tam mru­czał pod no­sem po ła­ci­nie do­bry mo­men­cik cza­su.

— La­nie by­ło w do­brym ga­tun­ku, ale też wy­ma­ga­ło cho­dze­nia, cho­dze­nia... — wes­tchnął Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski.

— E, od­jesz się! I to za­raz, dzi­siaj. Da­waj­cież tę zu­pę! Da­waj­cie tę cie­lę­cą... A na roż­nie też aby? Mój Bo­że ko­cha­ny... Ka­ru­sia — na roż­nie aby?...

Pan­na Ka­ro­li­na uro­czy­ście przy­się­gła pod­no­sząc dwa pal­ce.

— Ale tę sa­łat­kę — to sa­ma przy­rządź...

— Już o sa­łat­kę bądź spo­koj­ny...

— Mó­wisz? — tro­skał się oj­ciec du­chow­ny.

W cza­sie te­go ca­łe­go ga­li­ma­tia­su mat­ka Hi­po­li­ta, sie­dząc w du­żym fo­te­lu, nie wy­da­wa­ła gło­su. Wo­dzi­ła oczy­ma za sy­nem i łzy szczę­śli­we, se­kret­ne, nie­po­wstrzy­ma­ne, bez prze­rwy la­ły się z jej oczu.

— Ma­mu­sia so­bie tam ci­cho–sza po­pła­ku­je — rzekł tkli­wie Hi­po­lit. „Wy so­bie tam ga­daj­cie gło­śno, co chce­cie, a ja so­bie za wszyst­kie cza­sy po­pła­czę". No, nie? Każ­dy ma swój spo­sób na ra­dość. A oto Cza­ruś Ba­ry­ka, mój ro­dzo­ny przy­ja­ciel, nie ma oj­ca ani mat­ki. Oj­ciec to mu na­wet te­raz nie­daw­no umarł. I w ja­kich wa­run­kach! A Cza­ruś ży­je. I bił się, że aż trzesz­cza­ło. I cho­dzi. I śmie­je się. I te­raz so­bie zno­wu star­ki krop­nie!

— O, wi­dzisz! Toś po­wie­dział, Hip, sło­wo — cy­mes! Pi­je­my za zdro­wie ży­cia! I to w rę­ce ma­mu­si! — wo­łał ksiądz Na­stek.

— Ja nie mo­gę pić, mój pra­ła­cie mi­ły. Wiesz. Ser­ce. I tak je­stem moc­no pi­ja­na, gdy pa­trzę na te­go pie­chu­ra... — rze­kła pa­ni Wie­lo­sław­ska roz­ta­pia­jąc się w uśmie­chu szczę­ścia i nie spusz­cza­jąc z Hi­po­li­ta oczu roz­ra­do­wa­nych.

— Et, Hi­po­wi te­raz bę­dzie do­brze w Na­wło­ci! — wes­tchnął księ­żu­lo. — Tak mi się coś wy­da­je. A wuj­cio­wi się nie wy­da­je? — spy­tał pa­na Skal­nic­kie­go.

— I mnie się to sa­mo tak wy­da­je... — wes­tchnął wuj­cio.

— Sza­no­wać go! — zde­cy­do­wa­ła gło­śno star­sza pa­ni. — Na woj­nę cho­dził, zie­mi bro­nił, bił się męż­nie, ca­ły kraj prze­mie­rzył wła­sny­mi kro­ka­mi!

— Trosz­kę i na fur­man­ce... — do­rzu­cił z ci­cha Hi­po­lit. — Ale nie­du­żo. Jak mię po­tur­bo­wa­ły te cza­py, a Ba­ry­ka obro­nił. W każ­dym ra­zie: bacz­ność!

— A pań­ska mat­ka gdzie skoń­czy­ła ży­cie? — grzecz­nie i do­bro­tli­wie spy­ta­ła Ce­za­re­go pa­ni Wie­lo­sław­ska.

— W Ba­ku, pro­szę pa­ni.

— Aż w Ba­ku!... To i pan stam­tąd, z Ba­ku?

— Tro­szecz­kę to da­lej, niż ty, męż­ny pie­chu­rze... — syk­nę­ła pan­na Ka­ro­li­na w stro­nę Hi­po­li­ta.

— Ka­ru­sia! Niech no Ma­cie­ju­nio po­sta­wi tu ten więk­szy kie­li­szek... Po ja­kie­mu to jest!... — mar­twił się do­bro­tli­wie księ­żu­lo.

Gdy za­ję­to miej­sca przy sto­le, a przy­był jesz­cze rząd­ca, pan Tu­rzyc­ki, oraz dwie cio­cie pod­sta­rza­łe, jed­na wdo­wa — Anie­la — a dru­ga sta­ra pan­na — Wik­to­ria — gwar się stał nie by­le ja­ki. Sta­ry słu­żą­cy Ma­cie­ju­nio le­d­wie mógł na­dą­żyć z od­kor­ko­wy­wa­niem. Na­wet mu źle szło z ty­mi kor­ka­mi. Mu­siał mu sam pa­nicz, „Ja­śnie–Hip­cio", po­ma­gać, co do­pro­wa­dzi­ło za du­żą sza­fą kre­den­so­wą do ta­jem­ni­cze­go zruj­no­wa­nia hie­rar­chii — po pro­stu do uści­sków ser­decz­nych Ja­śnie–Hip­cia z pra­sta­rym Ma­cie­ju­niem.

Ce­za­ry pił, co mu na­le­wa­no, i jadł, co na­kła­da­no na ta­lerz. Wszy­scy na nie­go pa­trzy­li z ra­do­ścią, nie­mal z mi­ło­ścią. Tu sta­ry Ma­cie­ju­nio — tak gru­by i na­pęcz­nia­ły w swym fracz­ku ob­ci­słym, że ro­bił wra­że­nie bez­na­dziej­nie cho­re­go na wod­ną pu­chli­nę, gdy­by nie do­sko­na­ła ce­ra czer­stwe­go ob­li­cza — na­chy­lał się z ta­kim uśmie­chem, jak­by i te­go ob­ce­go „ja­śnie pa­ni­cza" chciał uca­ło­wać jak swe­go — mru­gał ocza­mi i ro­bił mi­ny, że­by wy­brać tę sta­rą, omsza­łą fla­chę, ople­cio­ną w ta­ta­rak, któ­rą trzy­mał w swej pra­wej rę­ce. Tam dwie cio­cie, Anie­la i Wik­to­ria, jed­na przez dru­gą na­chy­la­ły się ku nie­mu i ka­za­ły opo­wia­dać so­bie o mat­ce — „wszyst­ko — wszyst­ko!" — a gdy się na do­bre roz­ga­dał i mó­wił wszyst­ko, to jed­nej, to dru­giej łzy naj­szczer­sze z oczu kap–kap–kap! Pan Ga­jo­wiec — do­brze! Ale skąd­że — u li­cha? — te dwie da­mu­le? A prze­cież by­ły to łzy praw­dzi­we, jak­by krew­nych, jak­by sióstr da­le­kich a nie­zna­nych, któ­re się nad do­lą je­go dro­giej mat­ki uża­la­ły. Tam wuj­cio Mi­chaś coś mu chce po­wie­dzieć, coś se­kret­ne­go, no­we­go, a waż­niej­sze­go po­nad wszyst­ko. Za­czy­na i nie mo­że skoń­czyć, bo mu wszy­scy prze­szka­dza­ją. Spik­nę­li się, że­by prze­szka­dzać. Więc się iry­tu­je, tar­ga wą­sy i prze­wra­ca dzi­ko oczy­ma.

Na do­bit­kę jesz­cze Woj­ciu­nio! Już od dzie­się­ciu mi­nut lo­kaj Ma­cie­ju­nio z ci­cha pro­si pa­nią dzie­dzicz­kę, no i ja­śnie pa­ni­cza, że oto Woj­ciu­nio nie mo­że wy­trzy­mać i strasz­nie bła­ga, że­by mógł spoj­rzeć na pa­ni­cza. No, więc wo­łać go w dro­dze ła­ski! Drzwi się uchy­la­ją i sta­je w nich Woj­ciu­nio, ku­charz rów­nie sta­ry, jak lo­kaj Ma­cie­ju­nio. Ku­charz jest ją­ka­łą, zna­nym na ca­ły po­wiat. Nic nie mo­że po­wie­dzieć, tyl­ko zdej­mu­je swą bia­łą czap­kę i śmie­je się sta­rym, ra­do­snym śmie­chem, przy­po­mi­na­ją­cym koń­skie rże­nie. Ma­cha do pa­nicz­ka Hip­cia bia­ły­mi rę­ka­mi, coś mu po­ka­zu­je na mi­gi. Hi­po­lit mu na mi­gi od­po­wia­da i oba chi­cho­cą ze szczę­ścia. Ku­charz za­my­ka drzwi z na­leż­nym usza­no­wa­niem, dzię­ku­jąc za ła­skę. Ale i zza drzwi sły­chać jesz­cze je­go śmiech i beł­kot ra­do­sny.

Jesz­cze obiad do swej po­ło­wy nie do­biegł, a już Ce­za­ry — „Cza­ruś" — pił bru­der­szaft na śmierć i ży­cie z księ­dzem Na­st­kiem, z wuj­ciem Mi­cha­siem, a na­wet trą­cał się kie­lisz­kiem z oby­dwie­ma pod­sta­rza­ły­mi ciot­ka­mi i mło­do­cia­ną pan­ną Ka­ru­sią. Gor­szy­ło to co­kol­wiek star­szą pa­nią, mat­kę ro­du, ale te­go wie­czo­ra wszel­ki po­rzą­dek z za­wias się wy­rwał i wszel­ka dys­tynk­cja zo­sta­ła zni­we­czo­na.

Za czar­ny­mi okna­mi roz­le­gły się jak­by strza­ły. To sta­rzy pa­rob­cy wi­ta­li mło­de­go pa­na, co z woj­ska wró­cił, strze­la­jąc mu daw­nym oby­cza­jem z ba­tów na wi­wat. Ja­śnie–Hip­cio nie­zbyt pew­ny­mi rę­ko­ma uzgar­niał w dol­nych pie­cza­rach kre­den­su na­rę­cze bu­te­lek, tak bez wy­bo­ru i tak szczo­drze, aż mu nie­któ­re zgor­szo­ny Ma­cie­ju­nio mu­siał de­li­kat­nie wy­dzie­rać — bo jak­że! — sam szcze­ro­zło­ty to­kaj jesz­cze nie­bosz­czy­ka ja­śnie pa­na — for­na­lom! Hi­po­lit wy­trzą­snął z pu­gi­la­re­su wszyst­kie wa­lo­ry, ja­kie tam miał, i, sa­piąc ob­ła­do­wa­ny wy­szedł na ga­nek. Noc by­ła je­sien­na, ciem­na. Po­nie­waż za Hi­po­li­tem wy­bie­gli in­ni, wy­szedł i Ce­za­ry. Pa­trzał w tę ciem­ną noc i w po­sta­ci sła­bo bie­le­ją­ce. Sły­szał sło­wa po­wi­ta­nia.

— E, Szy­mon, jak się masz! Tyś to, Ze­rwa? Pa­we­łek, chu­dzi­no, ta no­ga bo­li cię jesz­cze? Jó­ziu! Fra­nek! Wa­lek! By­waj, chłop­cy, tu do mnie!

Ce­za­ry przy­siadł na po­rę­czy gan­ku. Był odu­rzo­ny. Był pi­ja­ny, ale nie wi­nem. Pierw­szy to pew­nie raz od śmier­ci ro­dzi­ców miał w ser­cu ra­dość, roz­kosz by­tu, szczę­ście. By­ło mu do­brze z ty­mi ob­cy­mi ludź­mi, jak­by ich znał i ko­chał od nie­pa­mięt­nych lat. Wszyst­ko w tym do­mu by­ło do­bre dla uczuć, przy­chyl­ne i przy­tul­ne jak nie­gdyś ob­ję­cia ro­dzi­ców. Wszyst­ko tu by­ło na swo­im miej­scu, do­brze po­sta­wio­ne i ro­zum­nie strze­żo­ne, wszyst­ko po­cią­ga­ło i wa­bi­ło, ni­czym roz­grza­ny piec w zi­mie, a cień wiel­kie­go i roz­ło­ży­ste­go drze­wa w skwar let­ni. Żad­ne tu my­śli prze­ciw­ne, nie­przy­ja­zne prze­ciw­ko te­mu dwo­ro­wi nie po­win­ny by się by­ły ro­dzić. A jed­nak, gdy po­wró­cił do po­ko­ju sto­ło­we­go, żal mu ści­snął ser­ce. Świe­że po­wie­trze odu­rzy­ło go, a no­we kie­li­chy sta­re­go wi­na ude­rzy­ły do gło­wy. Za­pła­kał, gorz­ko za­pła­kał. Chwy­cił po pi­ja­ne­mu Hi­po­li­ta za szy­ję i na­mięt­nie szep­tał mu do ucha:

— Strzeż się, bra­cie! Pil­nuj się! Za tę jed­nę srebr­ną pa­pie­ro­śni­cę, za po­sia­da­nie kil­ku srebr­nych ły­żek, ci sa­mi, wierz mi, ci sa­mi, Ma­cie­ju­nio i Woj­ciu­nio, Szy­mek i Wa­lek, a na­wet ten Jó­zio — Jó­zio! — wy­wle­ką cię do ogro­du i gło­wę ci roz­wa­lą sie­kie­rą. Wierz mi! Ja wiem! Gru­be i dzi­kie soł­da­ty usta­wią cię pod mu­rem... Nie drgnie im rę­ka, gdy cię we­zmą na cel! Za jed­nę tę oto srebr­ną cu­kier­ni­cę! wierz mi, Hi­po­lit! Bła­gam cię...

— Co on chce? — py­tał ksiądz Ana­sta­zy. — Srebr­nej cu­kier­ni­cy chce? Bierz, bra­cie, Cza­ruś — bierz ją! Cho­waj do kie­sze­ni! Oby ci tyl­ko wla­zła!

Ko­ło sto­łu już by­ło luź­niej. Pa­ni Wie­lo­sław­ska po­cią­gnę­ła sy­na Hi­po­li­ta do swe­go po­ko­ju. Dwie ciot­ki wi­dząc, że hu­mo­ry są już nie­zwy­kłe, wy­su­nę­ły się z ja­dal­ni. Zo­stał na pla­cu wuj­cio Mi­chał, któ­ry te­raz do­pie­ro do­rwał się do opo­wie­ści o swym po­twor­nym kra­chu, o ła­two­wier­nie i lek­ko­myśl­nie za­war­tej spół­ce wę­glo­wej z dwo­ma Ży­da­mi, brać­mi Kmin­ka­mi... Ce­za­ry słu­chał, wzru­szał się pe­ry­pe­tia­mi pro­ce­su, po­ta­ki­wał, prze­ra­żał się, na­wet gro­ził Ży­dom Kmin­kom. Księ­żu­nio Ana­sta­zy po­cią­gał ze swe­go kie­lisz­ka — a był to je­den z tych więk­szych — otwie­rał i skła­dał pulch­ne dło­nie i nad­ra­biał mi­ną, że się hi­sto­rią wuj­cia Mi­cha­sia przej­mu­je. Po praw­dzie rad by był par­sk­nąć ży­wym śmie­chem i ude­rzyć wuj­cia po ko­la­nie al­bo i po ple­cach — a tu, jak na złość, sens opo­wie­ści był tra­gicz­ny — na­wet tra­icz­ny, jak mó­wił wuj­cio Mi­chaś. Po­mi­do­rek cze­kał te­dy cier­pli­wie koń­ca, jak na słu­gę bo­że­go i czło­wie­ka do­bre­go wy­cho­wa­nia przy­sta­ło, choć wie­dział, że ta ter­me­dia nie ma wca­le koń­ca. Skoń­czy się wzdy­cha­niem, chli­pa­niem i ucie­ra­niem wez­bra­ne­go no­sa. Cóż by dał za to, że­by kto­kol­wiek prze­rwał al­bo co­kol­wiek prze­rwa­ło ba­nia­lu­kę fa­mi­lij­ną o tych Kmin­kach z pie­kła ro­dem, któ­rą sły­szał już kil­ka­set ra­zy! Ka­ru­sia przy­szła z od­sie­czą.

— Ależ to pan mu­si być zmę­czo­ny — zmę­czo­ny! — za­pia­ła po kre­so­we­mu. — Pa­no­wie je­cha­li aż z sa­mej War­sza­wy?

— Z sa­mej War­sza­wy je­cha­li­śmy...

— Czy nie są­dzisz cza­sem, Ka­ru­siu, że czas by już był na pa­na po­rucz­ni­ka od­po­cząć przez chwi­lecz­kę do ju­tra ra­na? — py­tał wi­ka­ry Na­stuś.

— Ja tak są­dzę.

— A gdzież nasz pan Cza­ruś bę­dzie spał? We dwo­rze czy w „Arian­ce"?

— Wia­do­mo — w „Arian­ce".

— Bio­rę pa­na pod swo­ją opie­kę — zde­cy­do­wał ksiądz. — Ra­zem bę­dzie­my chra­pa­li. E, to so­bie za­chra­pie­my!

— Ma­cie­ju­nio po­szedł z Hi­po­li­tem rze­czy roz­pa­ko­wy­wać. Pie­trek na fol­war­ku... — mar­twi­ła się pan­na Ka­ro­li­na.

— Po­ra­dzę so­bie, pro­szę pa­ni!

— Nie tak to ła­two. Nie je­stem pew­na, czy tam po­sła­ne.

— Te­go już nie wiem, dziec­ko. Nie wiem. Bij mię, ka­tuj — na po­ście­lach się nie ro­zu­miem... — mru­czał ksiądz po­cią­ga­jąc no­we hau­sty.

— Nie ma co! Ja sa­ma pa­nów od­pro­wa­dzę. Zo­ba­czę.

— Zło­te sło­wa po­wie­dzia­łaś. Ten gość mu­si się wy­spać. Mu­si­my dziś chra­pać! To dar­mo. Chodź­my, po­rucz­ni­ku!

Ce­za­ry, któ­ry zgo­dził się na­wet na to, że bę­dzie w tym do­mu po­rucz­ni­kiem, zna­lazł swój zde­ze­lo­wa­ny ka­pe­lusz i wy­szedł za prze­wo­dem księ­dza i pan­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny. Ze­szli po scho­dach gan­ku i skrę­ci­li w ogród ciem­ny, za­ro­śnię­ty, szu­mią­cy w mro­ku ogro­mem je­sien­nych ga­łę­zi. Po­su­wa­li się na­przód wą­ski­mi ulicz­ka­mi, któ­re raz w raz w pół­okrąg się za­ta­cza­ły. Wkrót­ce jed­nak te pół­ko­li­ste ścież­ki zgi­nę­ły w jed­no­li­tej mu­ra­wie. Ksiądz sa­pał i wzdy­chał, a wresz­cie ustał w dro­dze. Na nie­spo­koj­ne py­ta­nia pan­ny Ka­ro­li­ny da­wał od­po­wie­dzi dziw­nie nie­chęt­ne i opry­skli­we, a wresz­cie nie da­wał żad­nych. Sły­chać by­ło tyl­ko je­go sa­pa­nie co­raz gło­śniej­sze i zło­wro­gie sza­mo­ta­nie się w mro­ku. Pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na rzu­ci­ła się ka­pła­no­wi na ra­tu­nek i rze­czy­wi­ście wy­ba­wi­ła go z opre­sji. Pod­chmie­lo­ny ksiądz Ana­sta­zy wlazł w ciem­no­ści na mło­de­go świer­ka, któ­ry mu się ca­ły wpa­ko­wał pod su­tan­nę i mię­dzy no­gi, a w spo­sób tak wy­jąt­ko­wo upo­rczy­wy, iż żad­ną mia­rą nie moż­na by­ło ani prze­sko­czyć, ani omi­nąć, ani w ogó­le prze­rwać te­go do­sia­da­nia świer­ka z je­go buj­ny­mi i sprę­ży­sty­mi ga­łęź­mi.

— Dia­bli z ty­mi świer­ka­mi! — iry­to­wał się ka­płan. — Co to za po­mysł, że­by zo­sta­wiać na dro­dze ta­kie ma­łe kocz­ko­da­ny.

— Bo kto wi­dział, że­by no­sić tak dłu­gie su­tan­ny! — mó­wi­ła ku­zyn­ka wy­do­by­wa­jąc księ­dza na wol­ność. — Księ­ża za gra­ni­cą nie cho­dzą już w ta­kich spód­ni­cach. Na­wet my, ko­bie­ty, no­si­my prze­cie krót­kie suk­nie, nie ta­kie do sa­mej zie­mi.

— Ci­cho! Co się wtrą­casz do ka­płań­skich su­kie­nek...

— Mu­szę się wtrą­cać, bo­byś był nie wy­szedł z te­go świer­ka, że­by nie ja.

— I to praw­da. Ten nik­czem­nik nie chciał wy­leźć spode mnie. Ale suk­nie ka­płań­skie to nie two­ja rzecz! Nic ci do te­go! Swo­ich pil­nuj!

Po chwi­li księ­żyk Ana­sta­zy za­czął śpie­wać na ca­ły ogród:

Ca­ro­li­ne, Ca­ro­li­ne,

Prends ton cha­pe­au fleu­ri,

Ta ro­be blan­che

De di­man­che

Et tes pe­tits so­uliers ver­nis...

— Na­stuś! Co ty po no­cy wy­śpie­wu­jesz? — za­śmia­ła się pan­na Ka­ro­li­na.

— Je­stem na urlo­pie, je­stem na wa­ka­cjach, w do­mu ro­dzin­nym, Ca­ro­li­ne...

— Cio­cia usły­szy...

— O, za­raz usły­szy! Aku­rat! Usły­szy al­bo i nie usły­szy. Noc jest tak ciem­na, że gdzie by tam kto co sły­szał. Ksiądz — to mu­si być eo ip­so — mi­zan­trop. Ja­kem był w Pa­ry­żu...

— Do­brze, do­brze, opo­wiesz, co tam by­ło w Pa­ry­żu... Ale mu­si­my iść prę­dzej. Deszcz po­kra­pu­je. Śpiesz­my się!

Szli prę­dzej za­uł­ka­mi ogro­du, w ciem­no­ści choć oko wy­kol.

Ksiądz co­raz bar­dziej po­stę­ki­wał i uskar­żał się na prze­szko­dy, a Ce­za­ry w tym miej­scu zu­peł­nie ob­cym mu­siał ucze­pić się rę­ki pan­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny, że­by zaś nie ulec lo­so­wi ple­ba­na. Rę­ka tej wiej­skiej pan­ny, choć ma­leń­ka, by­ła moc­na i mu­sku­lar­na. Ucze­piw­szy się raz — wo­jak nie po­pusz­czał jej ze swej dło­ni aż do chwi­li, gdy ca­ła trój­ka sta­nę­ła przed ja­kimś bia­łym mu­rem. Tu­taj pan­na tra­fi­ła do drzwi, nie­wi­docz­nych dla Ba­ry­ki, i otwo­rzy­ła je. We­szli do sie­ni wy­ło­żo­nej cio­so­wym ka­mie­niem, na któ­rym krok dźwię­czał do­no­śnie. Ksiądz Ana­sta­zy do­cią­gnął swe cięż­kie sto­py do drzwi pro­wa­dzą­cych z tej sie­ni na pra­wo i otwo­rzył je z ha­ła­sem znacz­nie więk­szym po­nad po­trze­bę. Ce­za­ry chciał iść za nim, ale pan­na Ka­ro­li­na go za­trzy­ma­ła, tłu­ma­cząc, że je­go po­kój jest da­lej. Ka­płan z głę­bi ciem­ne­go po­ko­ju za­wo­łał:

— Ja już sam tra­fię do łóż­ka, a ty po­każ dro­gę po­rucz­ni­ko­wi.

— Ład­nie mię wy­kie­ro­wa­łeś, opie­ku­nie... — szep­nę­ła pa­nien­ka ze śmie­chem. — A czy aby na­praw­dę tra­fisz do łóż­ka?

— Kpisz czy o dro­gę py­tasz? Do łóż­ka bym zno­wu nie tra­fił! Do­bre so­bie! Już je wi­dzę, o, już je mam. Łó­żecz­ko ko­cha­ne...

Ca­ro­li­ne, Ca­ro­li­ne,

Prends ton cha­pe­au fleu­ri...

— Do­bra­noc, ka­no­ni­ku! — za­wo­łał Ce­za­ry.

— Do­bra­noc, bry­ga­die­rze! — jęk­nął ka­płan za­pa­da­jąc gdzieś głę­bo­ko.

Pan­na Ka­ro­li­na i Ce­za­ry zo­sta­li sa­mi w pu­stej i ciem­nej sie­ni. Przez chwi­lę mło­da go­spo­dy­ni tych miejsc szu­ka­ła z po­śpie­chem świe­cy po ką­tach, z da­la się trzy­ma­jąc od go­ścia. Wresz­cie z ra­do­ścią w gło­sie oświad­czy­ła, iż zna­la­zła już świe­cę. Za­czem po­tar­ła za­pał­kę i roz­nie­ci­ła świa­tło.

— Ten dom — mó­wi­ła — jest to ja­ko­by daw­ny zbór ariań­ski, prze­ra­bia­ny wie­lo­krot­nie. Te­raz tu jest miesz­ka­nie rząd­cy, kan­ce­la­ria i po­ko­je go­ścin­ne.

Otwo­rzy­ła drzwi na pra­wo i wska­za­ła Ce­za­re­mu po­kój, wy­so­ko pod­no­sząc świe­cę.

— Zda­je się, że pan ma tu­taj wszyst­ko, co po­trze­ba. Wi­dzę po­ściel. Zresz­tą przy­ślę chłop­ca.

— Po co tam chłop­ca przy­sy­łać! Dam so­bie ra­dę. Na woj­nie na­uczo­ny je­stem ob­cho­dzić się po spar­tań­sku. Nie mam żad­nych wy­ma­gań. Ale jak­że pa­ni po­wró­ci do tam­te­go do­mu?

— Ja­koś po­wró­cę.

— O, tak nie moż­na! Ja pa­nią od­pro­wa­dzę.

— Tak! Pan mnie, bo się bo­ję, a po­tem ja pa­na, bo pan nie tra­fi.

— Już tra­fię, sko­ro mi pa­ni wska­za­ła dro­gę.

— No, więc do­brze. Trosz­kę mię pan od­pro­wa­dzi, bo po praw­dzie, to sa­mej w par­ku nie jest mi­ło.

— Wła­śnie, wła­śnie...

Ce­za­ry otwo­rzył drzwi wej­ścio­we. Deszcz już nie po­kra­py­wał, lecz siał gę­sty, ostry i na­tar­czy­wy.

— Wi­dzi pa­ni, deszcz pa­da.

— A pa­da.

— Co tu po­cząć?

— Przej­dę pręd­ko.

— Ba, pręd­ko po tym ciem­nym ogro­dzie, peł­nym ma­łych świer­ków.

— Nie ma co mar­twić się. Tu prze­cie zo­stać nie mo­gę, a u rząd­co­stwa już śpią wszy­scy na gó­rze. Chodź­my!

Ru­szy­li na­przód w ciem­ny park. Po kil­ku chwi­lach Ba­ry­ka rzekł:

— Niech się pa­ni okry­je mo­im płasz­czem. Mam płaszcz na ra­mio­nach.

— Nie. Dzię­ku­ję.

— Pro­szę się okryć.

— Dzię­ku­ję pa­nu!

— Mo­że to nie wy­pa­da, że­by pa­ni okry­wa­ła się mo­im płasz­czem?

— Bo i pew­nie. Pierw­szy raz pa­na wi­dzę w ży­ciu i już mam cho­dzić w pań­skim płasz­czu. Zresz­tą to nie po chrze­ści­jań­sku: pan by zmókł.

— A więc po­stąp­my po chrze­ści­jań­sku, z za­cho­wa­niem naj­do­sko­nal­szych prze­pi­sów to­wa­rzy­skich.

— No?

— Okryj­my się nim oby­dwo­je.

— Z pa­na, wi­dzę, za­nad­to do­bry chrze­ści­ja­nin, znaw­ca prze­pi­sów to­wa­rzy­skich i nie­co za śmia­ły wo­jow­nik.

— Wo­jow­nik mu­si być śmia­ły. Oto wi­dzi pa­ni, ja­ki je­stem śmia­ły.

Mó­wiąc te sło­wa Ce­za­ry za­rzu­cił pra­we ra­mię płasz­cza na ra­mię pan­ny Ka­ro­li­ny, a le­wym okrył swe ra­mię. Aże­by zaś jak naj­bar­dziej ją okryć, przy­cią­gnął ją moc­no do sie­bie. Pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na od­su­nę­ła się od nie­go, ale nie­zu­peł­nie, nie­zde­cy­do­wa­nie. Obej­mu­jąc ją de­li­kat­nie i o ty­le tyl­ko, że­by nie mo­kła na desz­czu, czuł, jak drża­ła na ca­łym cie­le. Głos jej drżał rów­nież, gdy mó­wi­ła:

— Nie za­wsze, pro­szę pa­na, śmia­łość po­pła­ca. Ja przy­naj­mniej nie na­da­ję się do żoł­nier­skich śmia­ło­stek.

— Do te­go stop­nia i ja się nie ośmie­lam, że­bym miał pa­ni spra­wić ja­ką przy­krość. Je­że­li zro­bi­łem, to bez­wied­nie i za to prze­pra­szam.

— Żad­nej przy­kro­ści mi pan nie zro­bił. Ale otóż i dwór! Do­bra­noc pa­nu! A czy też pan na­praw­dę tra­fi?

— Jak w dym!

— Ży­czę do­bre­go snu w ariań­skim zbo­rze...

Ce­za­ry skło­nił się przed ja­kąś ob­wi­słą gru­szą czy ja­bło­nią, któ­ra go w za­mian ob­la­ła kro­pli­stym otrzę­sem — bo pan­na Ka­ro­li­na zni­kła już w mro­ku.

***

Na­za­jutrz, wy­spaw­szy się zna­ko­mi­cie, Ce­za­ry obu­dził się bar­dzo wcze­śnie. Deszcz po­dzwa­niał w szy­by okna i wiatr zim­ny prze­ni­kał do po­ko­ju. Sły­chać by­ło w są­sied­nich izbach bo­ha­ter­skie chra­pa­nie księ­dza (nie­zna­ne) i Hi­po­li­ta (zna­jo­me do­sko­na­le). Po­kój Ce­za­re­go był nie­zmier­nie wy­so­ki, o ścia­nach bie­lo­nych wap­nem i drew­nia­nej po­wa­le. Okna i drzwi by­ły wpusz­czo­ne w gru­be mu­ry, co przy­po­mi­na­ło w rze­czy­wi­sto­ści sta­rą „ariań­ską" roz­mów­ni­cę, sa­lę zrze­szeń czy mo­dłów. Mło­dzie­niec w do­sko­na­łym uspo­so­bie­niu wstał szyb­ko, wy­mył się i wy­cze­sał wzo­ro­wo, ubrał i wy­chy­lił za drzwi swe­go po­ko­ju. Sień z ka­mien­ną po­sadz­ką by­ła jesz­cze wyż­sza niż po­kój. Scho­dy z niej pro­wa­dzi­ły na pię­tro, gdzie już cho­dzo­no w cięż­kim obu­wiu i roz­ma­wia­no. Otwarł­szy drzwi do ogro­du Ba­ry­ka zo­ba­czył park, wczo­raj w ciem­no­ści po­strze­żo­ny.

Park był bar­dzo roz­le­gły, scho­dził ze wzgór­ka, na któ­rym sta­ła „Arian­ka", w dół, do dwo­ru oto­czo­ne­go sa­dzaw­ka­mi i ba­se­na­mi wod­ny­mi. Dwór był drew­nia­ny, lecz na ka­mien­nych pod­mu­ro­wa­niach, któ­re mu­sia­ły daw­niej pod­pie­rać in­ną ja­kąś, bar­dziej wy­nio­słą bu­dow­lę. W par­ku by­ły dłu­gie ale­je gra­bo­we, wy­no­szą­ce się w po­la i da­le­kie za­ro­śla. W jed­nej ta­kiej alei sta­ły wo­kół zmur­sza­łe, drew­nia­ne ław­ki, za­sy­pa­ne zwię­dły­mi li­ść­mi i za­la­ne wo­dą desz­czo­wą. Wszyst­kie ale­je i ulicz­ki by­ły za­wle­czo­ne wil­got­ną mgłą, któ­ra dla Ce­za­re­go mia­ła ja­ko­wyś szcze­gól­ny urok. Z roz­ko­szą wa­łę­sał się w dłu­gich, gra­bo­wych na­wach, nie spo­ty­ka­jąc ży­we­go du­cha. Za­wi­jał się w swój płaszcz prze­wiew­ny i, do­świad­cza­jąc cie­pła w li­sto­pa­do­wym po­wie­trzu, cie­szył się, upa­jał, na­sy­cał swym zdro­wiem fi­zycz­nym i du­cho­wym bło­go­sta­nem. Śpie­wał pół­gło­sem sa­me­mu so­bie ra­do­sną pio­sen­kę, skan­da­licz­nie głu­pią co do tre­ści i nie­wy­bred­ną co do for­my.

Jed­na z ulic wiel­ko­drzew­nych wy­pro­wa­dzi­ła go z par­ku na fol­wark, mię­dzy sto­do­ły, ster­ty zbo­ża, obo­ry, staj­nie, ku­py na­wo­zu i fio­le­to­we gno­jów­ki. Tam od daw­na krę­ci­li się lu­dzie, z któ­rych każ­dy osob­nik wi­tał spa­ce­ru­ją­ce­go „pa­na" ukło­nem. Te to ukło­ny ze­psu­ły po­ra­nek ide­owe­mu ko­mu­ni­ście, wpę­dzi­ły go w pe­wien ro­dzaj po­pło­chu. To­też co prę­dzej od­szedł z tam­tych za­lud­nio­nych oko­lic. Tra­fił do ogro­du wa­rzyw­ne­go, a póź­niej do pta­sie­go ogroj­ca. W dru­cia­nym od­osob­nie­niu prze­cha­dza­ły się tam skrom­ne ku­ry i po­waż­nie de­fi­lo­wa­ły ko­gu­ty, raz po raz ogła­sza­jąc ab­so­lut­ną nie­po­go­dę wrza­skli­wym ko­mu­ni­ka­tem, bia­da­jąc po­kra­ki­wa­ły in­dycz­ki i roz­pusz­cza­ły tę­gie pió­ra z dzi­kim beł­ko­tem in­do­ry, na pół obłą­ka­ne z ma­nii wiel­ko­ści. Wspa­nia­ły paw sie­dział na pło­cie nie­ru­cho­my, jak­by wy­rzeź­bio­ny z brą­zu wie­lo­barw­ne­go, pe­wien uro­ku swych piór i ko­lo­rów swej szyi. Wrza­skli­we per­licz­ki nie­stru­dze­nie i kłó­tli­wie wy­krzy­ki­wa­ły ja­kieś, do­praw­dy, nie­przy­zwo­ite prze­zwi­sko. Nie­po­rząd­ne kacz­ki chłep­ta­ły stra­wę, nu­rza­jąc dzio­by, no­gi i brzu­chy w ko­ryt­ku — gę­si wy­da­wa­ły co pe­wien czas iście dul­skie i klę­pie gło­sy po­dzi­wu nad wszyst­kim i nie­ro­zu­mie­nia nic a nic na tym świe­cie. W tym spo­łe­czeń­stwie by­ło ty­le cie­ka­we­go ży­cia, że Ba­ry­ka for­mal­nie za­ga­pił się na ten so­wiet pta­si.

Po­psu­ła mu kon­tem­pla­cję sce­na naj­za­baw­niej­sza pod słoń­cem. Oto zja­wi­ła się w po­bli­żu chle­wi­ków i kur­ni­ków pan­na–pod­lo­tek, ja­kaś wy­smu­kła i wiot­ka gi­dia pen­sjo­nar­ska. Wy­szła z do­mu, w któ­rym Ba­ry­ka noc prze­pę­dził. By­ła to naj­oczy­wi­ściej przy­jezd­na — z mia­sta czy z da­le­ka — krew­na któ­re­goś z ofi­cja­li­stów, gdyż w spo­sób wiel­ko­miej­ski wszyst­kie­mu się dzi­wi­ła i co krok tra­fia­ła ku­lą w płot, py­ta­jąc o wszyst­ko prze­cho­dzą­cych na bo­sa­ka i w wy­so­kim pod­ka­sa­niu „dwo­rek" fol­warcz­nych. Tak to ob­ser­wu­jąc wszyst­ko, pan­na za­brnę­ła mię­dzy per­licz­ki, któ­rych ca­łe sta­do wy­krzy­ki­wa­ło po­pod krza­ka­mi po­rze­czek. Czym tym Afry­kan­kom za­wi­ni­ła, Ce­za­ry nie spo­strzegł. Na­gle sta­ła się rzecz nie­ocze­ki­wa­na i fe­no­me­nal­na: je­den z osob­ni­ków sta­rych, ze zgię­tą szy­ją i nie­pro­por­cjo­nal­nie ma­łą gło­wą nie­bie­ską, a więc sa­miec te­go ha­ła­śli­we­go ro­du, rzu­cił się ku roz­la­złej pan­nie z pa­zu­ra­mi i groź­nie roz­war­tym dzio­bem. Ska­kał wprost z zie­mi aż do brzu­cha onie­mia­łej dzie­wecz­ki. Ogon, za­wsze zgię­ty ku do­ło­wi, te­raz stał się jak­by no­wym szpo­nem te­go po­two­ra, nie­bie­ski na gło­wie ro­żek, w tył za­krzy­wio­ny — no­wym pa­zu­rem. Prze­raź­li­wy krzyk per­li­cy, naj­wy­raź­niej po pol­sku prze­kli­na­ją­cy — „psia­krew! psia­krew! psia­krew!" — i atak te­go sza­re­go jaj­ka z mnó­stwem pa­zu­rów, dzio­bów, ha­ków tak prze­ra­ził dzie­wo­ję, iż z wrza­skiem prze­wyż­sza­ją­cym okrzy­ki per­li­cy rzu­ci­ła się do uciecz­ki. No­gi, rę­ce, sznu­ro­wa­dła, pa­ski od swe­tra, wstąż­ki, war­ko­cze, fal­ban­ki maj­tek wie­wa­ły w po­wie­trzu, a bek roz­pacz­li­wy roz­dzie­rał je­sien­ne siel­skie po­wie­trze. Per­li­ca nie da­ła za wy­gra­ne, nie da­ła się ugła­skać tak wy­raź­ny­mi ob­ja­wa­mi ka­pi­tu­la­cji, lecz rzu­ci­ła się w po­goń za pierz­cha­ją­cym dziew­czę­ciem z krzy­kiem swo­im, na­bie­ra­ją­cym co­raz groź­niej­szych ak­cen­tów bo­jo­wych.

Prze­ra­żo­na pan­na wy­ry­wa­ła do „ariań­skiej" ofi­cy­ny, co­raz szyb­ciej bio­rąc za pas no­gi. Wresz­cie wpa­dła do wiel­kiej sie­ni od stro­ny dzie­dziń­ca. Tam na­peł­ni­ła spa­zma­tycz­ny­mi ję­ka­mi i wo­ła­niem na po­moc ja­kiejś cio­ci wy­so­kie przej­ścia i scho­dy, aż za­trza­snąw­szy za so­bą drzwi na gó­rze przy­ci­chła wresz­cie w wa­row­ni pię­tra. Per­licz­ka jed­nak i tam nie usta­ła. Go­ni­ła męż­nie swą ofia­rę do sie­ni z ka­mien­ną po­sadz­ką, wpa­dła do wnę­trza i do pod­nó­ża scho­dów i, sto­jąc w groź­nej po­sta­wie na wprost klat­ki scho­do­wej, gdzie jej sprzed oczu zni­kła miesz­czan­ka, dłu­go jesz­cze ogła­sza­ła świa­tu zwy­cię­stwo, wy­wrza­sku­jąc swo­je „psia­krew! psia­krew! psia­krew!" Pa­rob­cy, ba­by z czwo­ra­ków, dziew­czy­ny fol­warcz­ne daw­no nie mia­ły tak efek­tow­nej roz­ryw­ki. Nie­któ­rzy z chło­pów po­kła­da­li się na zie­mi ze śmie­chu, pa­trząc na tę sce­nę. Na­wet kie­dy już ku­sa per­licz­ka, sy­ta sła­wy i try­um­fu, wra­ca­ła spod „Arian­ki" do swo­jej gmi­ny, jesz­cze wiel­ko­miej­ska pan­na nie śmia­ła z do­mu no­sa wy­ściu­bić.

Zim­no je­sien­ne prze­ję­ło jed­nak ob­ser­wa­to­ra. Po­sta­no­wił pójść do dwo­ru, obej­rzeć go po dniu i — last not le­ast — coś cie­płe­go wy­pić czy też prze­ką­sić. Miał zresz­tą szcze­ry za­miar po­dzie­lić się po­ran­ny­mi wra­że­nia­mi z pan­ną Ka­ro­li­ną, a na­de wszyst­ko do­wie­dzieć się od niej, ko­go to tak za­wzię­cie zwal­cza­ła i osta­tecz­nie po­ko­na­ła Afry­kan­ka na fol­war­ku. No­sił się na­wet z my­ślą, aby spe­cjal­nie za­po­znać się z ową po­ko­na­ną „stro­ną" i po­ga­wę­dzić z nią w ogó­le o per­licz­kach. Po ci­chu ob­szedł dwór nie na­po­ty­ka­jąc ży­wej du­szy. Wszyst­kie okien­ni­ce by­ły jesz­cze po­za­my­ka­ne i ci­sza we­wnątrz pa­no­wa­ła. Dwór był ogrom­ny, z da­chem ła­ma­nym. Po­nad tym da­chem roz­po­ście­ra­ły się ko­na­ry wiel­ko­drze­wów.

Od­na­la­zł­szy wczo­raj po­zna­ne scho­dy głów­ne Ce­za­ry Ba­ry­ka wszedł do głów­nej sie­ni. Z tej sie­ni by­ły otwar­te drzwi do po­ko­ju sto­ło­we­go, gdzie po­przed­nie­go wie­czo­ra uczto­wa­no. Pu­sto tu­taj by­ło, lecz już sprząt­nię­to do cna wczo­raj­sze na­kry­cia. Ogień pa­lił się na wiel­kim ko­mi­nie z zie­lo­nych ka­fli. Wi­dok i trzask te­go ognia pod­czas przej­mu­ją­ce­go po­ran­ka spra­wiał ist­ną roz­kosz. Wiel­kie pło­ną­ce po­la­na so­sno­we czy jo­dło­we na­peł­nia­ły ob­szer­ną i dość su­ro­wą sa­lę jak gdy­by śmie­chem i gwa­rem licz­nych bie­siad­ni­ków. Ba­ry­ka ogrzał rę­ce przed ogniem, ale w po­bli­żu ogni­ska by­ło za cie­pło. To­też spo­strze­gł­szy du­żą, sta­rą so­fę w ro­gu sa­li, rzu­cił się ku niej, za­siadł w naj­dal­szym jej ką­cie i za­pa­trzyw­szy się w da­le­ki blask ognia na ko­min­ku, po­czął „my­śleć so­bie". Kon­tem­pla­cja ognia, a przy je­go bla­sku wspo­mi­na­nie i ma­rze­nie, śnie­nie, drze­ma­nie du­cho­we, my­śle­nie ob­ra­za­mi o wszyst­kim prze­ży­tym i męt­ne po­wzię­cie o nie­do­ży­tym, o wi­dzia­nym i prze­śnio­nym — sta­no­wi­ło ist­ne nu­rza­nie się w swym je­ste­stwie, oglą­da­nie swej jaź­ni.

Lecz te chwi­le zo­sta­ły za­kłó­co­ne. Ce­za­ry Ba­ry­ka do­znał prze­rwy w swych my­ślach, ni­czym Ta­de­usz So­pli­ca po przy­jeź­dzie na wieś. Tro­chę się to tyl­ko od­by­ło ina­czej. Oto gdzieś da­le­ko, w sie­niach i cze­lu­ściach do­mu da­ło się sły­szeć nu­ce­nie wczo­raj­szej pio­sen­ki księ­dza Ana­sta­ze­go — „Ca­ro­li­ne, Ca­ro­li­ne..."

Drzwi się otwar­ły i we­szła do sa­li ja­dal­nej pan­na Ka­ru­sia we wła­snej oso­bie — ale w ja­kim­że de­za­bi­lu! Oto — po pro­stu w ko­szu­li. Gdzieś tu, wi­dać, w są­siedz­twie ja­dal­ni sy­pia­ła, to­też wprost z łóż­ka przy­szła do ognia ogrzać się tro­szecz­kę. Mia­ła na no­gach bez poń­czoch wsu­nię­te mięk­kie i moc­no przy­dep­ta­ne pan­to­fle, wło­sy roz­pusz­czo­ne i — po­wiedz­my ca­łą praw­dę! — roz­ku­dła­ne, któ­re wła­śnie roz­cze­sy­wa­ła, a na so­bie je­dy­nie krót­ką ko­szu­lę, moc­no po­wy­strzy­ga­ną i ko­ron­ko­wo–przej­rzy­stą u gó­ry. Sta­nąw­szy przed wiel­kim ogniem ko­min­ka, pan­na Ka­ru­sia po­czę­ła wy­czy­niać roz­ma­ite pi­ru­ety i kry­gi — prze­chy­lać się i wy­gi­nać. Za­pew­ne w ce­lu za­grza­nia tu i tam pod­czas tak chłod­ne­go po­ran­ka, za­dzie­ra­ła i tak już krót­ką ko­szu­li­nę — al­bo zno­wu za­sła­nia­ła się nią bez­sku­tecz­nie, gdy za­nad­to w ja­kim miej­scu pa­rzy­ło. Pod­śpie­wu­jąc i ba­lan­su­jąc cze­sa­ła swe dłu­gie, po­zło­ci­ste wło­sy. Wy­ko­ny­wa­ła już to pra­wą, już le­wą no­gą lek­kie pas w stro­nę ognia, jak­by sa­ma by­ła na sce­nie, a tań­czy­ła ba­chicz­ny tan ku ucie­sze wi­dzów sie­dzą­cych ni­sko na par­te­rze, w głę­bi go­re­ją­ce­go pie­ca. Ce­za­ry był za­chwy­co­ny tym wi­do­kiem, choć nie sie­dział w par­te­rze, lecz w da­le­kiej lo­ży. Ni­g­dy nie miał przed oczy­ma kształ­tów ko­bie­cych tak har­mo­nij­nie pięk­nych i mło­dzień­czo jędr­nych. Każ­dy ruch i prze­gub cia­ła pan­ny Ka­ru­si był pe­łen nie­zwal­czo­ne­go po­wa­bu. Lecz prze­cie bru­tal­stwem by­ło zbyt dłu­gie na­pa­wa­nie się wi­do­kiem roz­ma­ma­nia mło­dej pięk­no­ści. To­też Ba­ry­ka, po dość dłu­gim zresz­tą na­my­śle, chrząk­nął i rzekł we­so­ło:

— Oba­wiam się, że wło­sy pa­ni mo­gą się za­pa­lić od ognia i wte­dy...

Nie miał cza­su na do­koń­cze­nie zda­nia za­wie­ra­ją­ce­go oba­wy tak słusz­ne, prze­wi­du­ją­ce, nie­mal oj­cow­skie — gdyż pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na wy­da­ła na­gły okrzyk — ni­czym tam­ta dzie­wo­ja ucie­ka­ją­ca przed per­licz­ką — i ru­nę­ła we drzwi z ta­kim im­pe­tem, że o ma­ły włos nie wy­rwa­ła ich z za­wias. Od­kąd te drzwi by­ły drzwia­mi, klam­ka klam­ką, a za­wia­sy za­wia­sa­mi, ni­g­dy jesz­cze nikt nie po­trak­to­wał ich w spo­sób tak wy­bu­cho­wy. Sta­re, spa­czo­ne drzwi dłu­go jesz­cze chwia­ły się na prze­ra­żo­nych ha­kach i szczę­ka­ły wy­stra­szo­ną klam­ką. Ogień na ko­mi­nie zda­wał się strze­lać i trza­skać, bu­zo­wać i hu­czeć ze śmie­chu z po­dwój­ną i po­trój­ną swą mo­cą, jak­by tam w głę­bi rze­czy­wi­ście tłum roz­ba­wio­ny okla­ski­wał przy­go­dę pan­ny Ka­ru­si.

Ce­za­ry nie wie­dział, czy ma sie­dzieć na swym miej­scu, czy, głę­bo­ko za­wsty­dziw­szy się, wstać i wyjść. Zo­stał. Po pew­nym cza­sie nad­cią­gnął Ma­cie­ju­nio w ran­nej kurt­ce, a na­wet w ma­łej cza­pecz­ce, któ­rą mu­siał wi­dy­wać na ły­si­nach ma­ître d'hôtel'ów w cza­sie po­dró­ży po Eu­ro­pie z nie­bosz­czy­kiem ja­śnie pa­nem — „Pa­nie, świeć nad je­go du­szą..."

Ma­cie­ju­nio, do­strze­gł­szy ran­ne­go go­ścia na so­fie, za­fra­so­wał się, za­mar­twił, o ma­ło nie pła­kał. Jak­że to! Jesz­cze śnia­da­nia nie ma na sto­le, a gość, ta­ki gość, pa­ni­czów naj­więk­szy przy­ja­ciel, cze­ka! Za­krząt­nął się, za­bie­gał jak fry­ga, aż pod­ska­ki­wał w po­śpie­chu. Wnet na­pę­dził do tej sa­li bo­sych po­ko­jó­wek, ja­kichś ma­łych „pod­ręcz­nych" Piotr­ków i Flor­ków. Na­kry­to stół i pio­ru­nem wnie­sio­no ko­szy­ki z chle­bem żyt­nim, z buł­ka­mi wła­sne­go wy­pie­ku, z su­chy­mi cia­stecz­ka­mi i ro­ga­li­ka­mi. Ma­cie­ju­nio wła­sno­ręcz­nie na­zno­sił sło­ików z mio­dem, kon­fi­tu­ra­mi, kon­ser­wa­mi, so­ka­mi. Tu pod­sta­wił „ma­seł­ko", tam ro­ga­li­ki. Pod si­wym przy­strzy­żo­nym wą­sem uśmie­chał się spo­glą­da­jąc na pe­wien sło­ik, któ­ry nie­znacz­nie wska­zy­wał, i coś „ośmie­lał się" szep­tać z ci­cha na je­go wiel­ką, bar­dzo wiel­ką po­chwa­łę. Ce­za­ry przy­siągł mu oczy­ma, iż od­wią­że opa­ko­wa­nie sło­ika i skosz­tu­je, a na­wet się­gnie do­ku­ment­nie do wnę­trza. Od wczo­raj­szych do­świad­czeń po­le­gał na zda­niu Ma­cie­ju­nia. Wnie­sio­no uro­czy­ście ta­cę z ka­mien­ny­mi im­bry­ka­mi. W jed­nym by­ła ka­wa, ka­wa jed­nym sło­wem — nie ja­kiś so­ba­czy er­satz nie­miec­ki — „ka­wu­sia", roz­le­wa­ją­ca aro­mat swój na dom ca­ły. W ka­mien­nych tak­że gar­nusz­kach pod­su­wa­no por­cje śmie­tan­ki. Z ko­żusz­ka­mi za­go­rza­ły­mi od ognia uśmie­cha­ły się do go­ścia te ka­mien­ne gar­nusz­ki, przy­pie­ka­ne przez ogień ze­wnętrz­ny.

Ce­za­ry, nie cze­ka­jąc na do­mow­ni­ków, za­brał się do „ka­wuń­ci", ko­żusz­ków, „śmie­ta­necz­ki", chle­ba, któ­ry pła­tał po żoł­nier­sku, do ro­ga­li­ków, któ­re chru­stał od jed­ne­go za­ma­chu — do cia­stek, mio­du, kon­fi­tur. Ma­cie­ju­nio prze­wi­jał się kie­dy nie­kie­dy obok sto­łu i po­chwa­lał oczy­ma, uśmie­chem al­bo ru­chem nie­po­strze­żo­nym za­bie­gi i czyn­no­ści go­ścia. Na py­ta­nie, czy nikt z do­mow­ni­ków jesz­cze nie wstał, sta­ry słu­ga dał od­po­wiedź, iż śpią jesz­cze wszy­scy. Pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na wsta­ła już wpraw­dzie, ale te­raz po­wró­ci­ła zno­wu do łóż­ka, a do sto­łu dziś w ogó­le nie za­sią­dzie, gdyż jest nie­zdro­wa.

— Do­praw­dy? Za­sła­bła? — tro­skał się mło­dy Ba­ry­ka.

— Ja­koś... Ból gło­wy. Fe­bra. Bo to te­raz te cią­głe zmia­ny po­go­dy. To po­go­da, to masz! zno­wu nie­po­go­da. Ni­g­dy te­go daw­niej nie mie­li­śmy w na­szych tu­taj stro­nach. By­ła po­go­da, no to po­go­da. A te­raz... Wi­dać pa­nien­ka z tej cią­głej nie­po­go­dy wpa­dła w za­pa­lącz­kę. Nie­któ­rzy mó­wią, że to woj­na wpły­wa tak na tę nie­po­go­dę. Cią­głe strza­ły z ar­mat... Ale my tu­tej­si nie mo­że­my te­go wie­dzieć.

— Mo­że być, że to i woj­na... — wes­tchnął Ce­za­ry zmia­ta­jąc naj­przed­niej­szą mar­mo­la­dę z brzo­skwi­ni.

Nie wszy­scy jed­nak by­li we śnie po­grą­że­ni, bo oto da­ło się sły­szeć we­so­łe pod­śpie­wy­wa­nie i w lwich pod­sko­kach Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski wbiegł na ga­nek. Za chwi­lę był w ja­dal­ni. Ma­cie­ju­nio i je­go pod­wład­ni za­wi­ro­wa­li w sie­niach i nie­wi­dzial­nym ku­chen­nym ośrod­ku. Wje­cha­ły za­raz no­we ta­ce, no­we bo­chen­ki na miej­sce nad­wy­rę­żo­nych przez Ba­ry­kę, no­we ko­szy­ki z ro­ga­li­ka­mi, no­we ma­sel­nicz­ki i sło­iki peł­ne kon­fi­tur.

Hi­po­lit jadł co się zo­wie. Do sma­ko­ły­ków po­da­nych żą­dał do­dat­ków w po­sta­ci „ser­we­la­tek", szy­ne­czek, ser­ków ta­kich i owa­kich. Na­sy­cił się wresz­cie, rzu­cił ser­we­tę i wstał od sto­łu.

— A gdzież to pan­na Ka­ro­li­na? Jesz­cze śpi? — py­tał Ma­cie­ju­nia.

— Wła­śnie... ja­śnie pa­nien­ka ja­koś nam dzi­siaj nie­zdro­wa.

— Le­ży?

— Ucho­waj Bo­że! Nie ob­łoż­nie, ale nam ja­koś nie­zdro­wa.

— Ro­zu­miem. A niech­że wam bę­dzie nie­zdro­wa! No, Ce­za­ry — do ko­ni! Idzież ze mną?

— Jesz­cze by też!

Wy­szli hucz­nie, buń­czucz­nie. Dzie­dzi­niec był bru­ko­wa­ny, ni­czym plac miej­ski. Staj­nie mie­ści­ły się na dru­gim je­go koń­cu. Drzwi tam by­ły otwar­te i na pro­gu staj­ni cze­kał wy­pro­sto­wa­ny i wy­pu­co­wa­ny Ję­drek w spodniach w czar­no–bia­łe krat­ki i czer­wo­nym lej­bi­ku. Hi­po­lit wpadł sko­kiem do staj­ni i wi­tał się z koń­mi. Wiel­kim gło­sem wo­łał po imie­niu na wierz­chow­ce, któ­rych miał osiem, wi­tał się z cu­go­wy­mi i „bra­ka­mi". Cho­dził od gró­dzy do gró­dzy to po­krzy­ku­jąc, to piesz­cząc się z koń­mi, jak­by z naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­mi. Miał łzy w oczach i uśmiech szczę­ścia na twa­rzy.

Krok w krok cho­dził za nim Ję­drek, sta­jen­ny. W każ­dym ru­chu, w to­nie gło­su, uśmie­chu i za­smu­ce­niu na­śla­do­wał swe­go pa­na — nie mó­wiąc już ani sło­wa o po­glą­dach, mnie­ma­niach i za­sa­dach za­rów­no sta­jen­nych, jak ogól­no­świa­to­wych. Ce­za­ry wy­wnio­sko­wał z ob­ser­wa­cji, że ów Ję­drek mie­ści się bez resz­ty w Hi­po­li­cie Wie­lo­sław­skim. Jest w nim i krą­ży ca­łą swą isto­tą we­wnątrz tam­te­go ni­czym ja­ko­waś pla­ne­ta ciem­na do­ko­ła świe­tli­ste­go słoń­ca. Na wy­pra­wie wo­jen­nej, w ob­co­wa­niu z oso­ba­mi wy­so­ko po­sta­wio­ny­mi Ję­drek na­uczył się uży­wa­nia wy­ra­zów ozdob­nych, pa­rad­nych, nie­ja­ko kra­so­mów­czych i wy­so­ko sty­lo­wych. Mó­wił, wciąż wty­ka­jąc tu i tam, a nie za­wsze we wła­ści­we miej­sce — „ewen­tu­al­nie", „na­tu­ral­nie", „fak­tycz­nie", „względ­nie" — a zwłasz­cza „ab­so­lut­nie". Te­go „ab­so­lut­nie" wprost nad­uży­wał. Nad­uży­wał rów­nież przy­słów­ka „jed­na­ko­woż", któ­ry zja­wiał się w je­go ustach ni w pięć ni w dzie­więć w zwy­kłych zda­niach oznaj­mia­ją­cych. Ję­drek mó­wił na przy­kład:

— Mu­szę to po­ka­zać: kasz­tan przy­chudł, a jed­na­ko­woż „An­giel­ka" tak­że przy­chu­dła.

— Sam to do­sko­na­le wi­dzę, ale coś ty — prze­pra­szam — ro­bił od ra­na?

— Wy­rzu­ca­łem spod cu­go­wych na­wóz, ewen­tu­al­nie gnój.

— Dla­cze­go kasz­tan przy­chudł? Koń ty­je od zgrze­bła. Wiesz ty o tym czy nie?

— Ab­so­lut­nie!

— Ale kto te­mu wi­nien, że kasz­tan przy­chudł? Ga­daj!

— Ścier­wo Na­mu­lak jeź­dził na kasz­ta­nie po pocz­tę.

— Na mo­im ko­niu po pocz­tę! Po pocz­tę! Na kasz­ta­nie! Pa­sy bę­dę darł!

— To sa­mo po­wie­dzia­łem pa­nu rząd­ce­mu. Na na­szym ko­niu, na kasz­ta­nie, po pocz­tę! Pa­sy drzeć! Na­mu­la­ko­wi za ru­sza­nie na­szych ko­ni za­raz da­łem w ku­fę, względ­nie w mor­dę, raz i dru­gi.

— Wła­śnie, wła­śnie, fi­lo­zo­fie!

— Wła­śnie! Mó­wię: dry­niu, na­szych ko­ni ła­pą swo­ją czar­ną — ni–ni! Wa­ra od na­szych ko­ni! Ab­so­lut­nie!

Ten wła­śnie wy­raz w po­sta­ci już to zu­peł­nej, już nie wy­koń­czo­nej, wciąż sy­czał w je­go war­gach. Prze­cho­dząc od ko­nia do ko­nia, przy­ja­cie­le ob­ser­wo­wa­li tu su­chość gło­wy i od­nó­ża, twar­dość ko­pyt w kształ­cie kub­ka, o ro­gu nie­złom­nym i lśnią­cym — tam de­li­kat­ność skó­ry, je­dwa­bi­stość sier­ści gład­kiej i po­ły­skli­wej. Na wi­dok przy­chod­niów ko­nie zwra­ca­ły ku nim gło­wy o wiel­kich, roz­dy­ma­ją­cych się noz­drzach, o oczach prze­dziw­nie ży­wych, na­kry­tych z lek­ka cien­ką po­wie­ką. Ży­ły ich, oczy­wi­ste pod krót­kim uwło­sie­niem, wzdy­ma­ły się i wi­dać by­ło, jak krew w nich pły­nie, za­iste, gra­jąc prze­cud­ną pieśń ży­cia. Prze­stę­py­wa­ły z no­gi na no­gę, a ru­chli­we uszy zda­wa­ły się pil­nie nad­słu­chi­wać, co ci przy­chod­nie do sie­bie mó­wią. Hi­po­lit kle­pał swych ulu­bień­ców i ulu­bie­ni­ce po wy­sta­ją­cych kłę­bach, po krzy­żach rów­nych i sze­ro­kich, po po­chy­łych ło­pat­kach i cien­kich, dłu­gich, wy­gię­tych szy­jach. Tu i tam wy­ma­wiał imię piesz­czo­tli­we i przy­tu­lał twarz do wy­sta­ją­cych ko­ści wiel­kich po­licz­ków. Ce­za­ry za­glą­dał w te oczy nie­zna­ne, peł­ne ro­zu­mu, ognia i taj­nych ma­rzeń, któ­rych ni­g­dy nie obej­mie i nie zgrun­tu­je ma­rze­nie czło­wie­ka. Słu­chał krót­kich, nie­ja­snych wes­tchnień, któ­re raz w raz z po­tęż­nych, głę­bo­kich pier­si wzno­si­ły się, mó­wiąc o tę­sk­no­cie za ja­dłem i na­po­jem, wie­ku­istym źró­dle rze­zi i mor­du wśród pod­łe­go bia­łych dwu­no­gów ro­du — czy o tę­sk­no­cie za czymś in­nym, zu­peł­nie dla dwu­no­gów nie­wia­do­mym, da­le­kim, sen­nie upra­gnio­nym. Wśród te­go ra­do­sne­go z koń­mi ob­co­wa­nia, gdy mi­łe, pod­nie­ca­ją­ce by­ło tu wszyst­ko, na­wet za­pach amo­nia­ko­wy i odór po­tu zwie­rzę­ce­go — prze­szy­ło Ce­za­re­go uczu­cie ob­co­ści i sa­mot­no­ści. Ja­ko­by prze­ka­za­ni głę­biom je­go du­szy przez oczy koń­skie z ot­chła­ni ich eg­zy­sten­cji, za­łkał w nim oj­ciec i za­łka­ła mat­ka. Myśl gorz­ka i cierp­ka, owoc wszyst­kie­go, co w swym ży­ciu wi­dział, na­su­nę­ła we­wnętrz­ne, zja­dli­we py­ta­nie:

„Kie­dyż na­dej­dzie pod­ły dzień, iż ten­że Ję­drek po­sią­dzie od­wa­gę i zdo­bę­dzie się na si­łę, że­by ja­śnie pa­na chwy­cić za gar­dło i bić w ku­fę, względ­nie w mor­dę? Czy też Ma­cie­ju­nio da ra­dę, czy po­tra­fi wy­pchnąć ja­śnie dzie­dzicz­kę za drzwi głów­ne, wła­śnie w pa­zu­ry mo­tło­chu? Czy po­tra­fi wpu­ścić bie­dę oko­licz­nych wsi, aże­by na­resz­cie zo­ba­czy­ła, co to tam jest, co się mie­ści w sa­lo­nie, w środ­ku te­go sta­re­go dwo­ru, bar­dziej nie­do­stęp­nym i bar­dziej ta­jem­ni­czym dla tłu­mu niż świę­ty ko­ściół w Na­wło­ci?"

Ce­za­ry ode­pchnął od sie­bie tę myśl wstręt­ną i na­chal­ną, któ­ra go już od wczo­raj­sze­go wie­czo­ru na­pa­sto­wa­ła. Wła­śnie Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski wy­da­wał roz­ka­zy:

— Li­nij­kę! Czy li­nij­ka oczysz­czo­na, na­sma­ro­wa­na, go­to­wa?

— Absss...

— Kasz­tan do li­nij­ki!

Zwra­ca­jąc się do Ce­za­re­go spy­tał:

— Cza­ruś, je­dziesz ze mną?

— Ja­dę.

— Jesz­cześ tak, bra­cisz­ku, nie jeź­dził na tym pa­do­le. Zo­ba­czysz! Kasz­tan do li­nij­ki!

Pio­ru­no­wy­mi sko­ka­mi i na­gły­mi ru­chy Ję­drek wy­to­czył z są­sied­niej wo­zow­ni li­nij­kę, wó­zek na wy­so­kich ko­łach, z wą­skim sie­dze­niem po­dłuż­nym, któ­ry przy­po­mi­nał swym kształ­tem chu­de­go pa­ją­ka. Wnet lśnią­ca uprząż na­rzu­co­na zo­sta­ła na kasz­ta­na i sam ten wspa­nia­ły koń zna­lazł się mię­dzy dwo­ma drąż­ka­mi za­przę­gu. Ko­ści­sty i mu­sku­lar­ny czte­ro­let­ni bie­gun wzdry­gał się pod uprzę­żą i bił ko­py­tem w ka­mie­nie po­dwór­ca. Hi­po­lit chwy­cił lej­ce z rąk Ję­dr­ka i za­pro­sił Ce­za­re­go, że­by usiadł ty­łem do nie­go, w po­sta­wie „dar­te­go or­ła". Oba­dwaj moc­no opar­li no­gi na że­la­znych prę­tach we­wnętrz­nych, oka­la­ją­cych osie, Hi­po­lit ujął bat w rę­kę i cmok­nął na kasz­ta­na. Koń po­szedł z miej­sca ostrym kłu­sem.

Z po­cząt­ku Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski je­chał sze­ro­kim go­ściń­cem, peł­nym wy­bo­jów i wą­do­łów, i na tej dro­dze nie mógł wy­pu­ścić kasz­ta­na w bieg peł­ny. Ce­za­ry sie­dząc ty­łem do ko­nia, pierw­szy raz oglą­dał kra­jo­braz wy­bie­ga­ją­cy nie­spo­dzie­wa­nie. Wi­do­ki pól wy­pa­da­ły przed je­go oczy z dwu stron ja­ko czę­ści nie łą­czą­ce się ze so­bą. By­ło to dziw­ne wra­że­nie po­dwój­nej no­wo­ści i ob­co­ści, a jed­nak peł­ne po­wa­bu. Dzień był mgli­sty, zim­ny i sen­ny. Po­la już zu­peł­nie pu­ste. Tyl­ko tam i sam, da­le­ko wid­nie­li jesz­cze lu­dzie, któ­rzy nad czymś pra­co­wa­li. Pla­my ich ru­cho­me i ciem­ne prze­su­wa­ły się po żół­tych i sza­rych po­lach, po po­wierzch­niach jak­by odar­tych ze skó­ry, do­oko­ła sa­mot­nych wo­zów. Kę­dyś da­le­ko pło­nę­ło nie­wi­dzial­ne ogni­sko i si­wy dym dłu­gą smu­gą we mgły prze­pły­wał.

— Do­bi­ja­my do szo­sy — rzekł Hi­po­lit. — Te­raz ru­szy­my. Czuj duch!

— Roz­kaz!

Hi­po­lit ujął Ce­za­re­go obie­dwie­ma rę­ka­mi pod łok­cie w ten spo­sób, że się sple­tli nie­ro­ze­rwal­nie. Li­nij­ka z na­gła za­tur­ko­ta­ła wbie­gł­szy na szo­sę ka­mie­ni­stą, ko­stro­pa­tą od spi­cza­stych krze­my­ków i gra­ni­tów. Hi­po­lit za­ciął kasz­ta­na raz, dru­gi i trze­ci. Koń rzu­cił się na­przód i po­szedł w peł­ny ga­lop.

Li­nij­ka po­czę­ła z war­czą­cym ha­ła­sem mio­tać się od ro­wu do ro­wu, od pry­zmy tłu­czo­ne­go ka­mie­nia do pry­zmy. Ten bieg wciąż jesz­cze wzma­gał się od siar­czy­stych ra­zów. Wresz­cie prze­szedł w skok sza­lo­ny, co si­ły w bie­gu­nie. Ce­za­ry już nic nie wi­dział. Ca­ły je­go wy­si­łek po­le­gał na za­cho­wa­niu rów­no­wa­gi i utrzy­ma­niu opar­cia o ple­cy Hi­po­li­ta. Ko­ła wóz­ka zda­wa­ły się nie do­ty­kać zie­mi, a za­mia­ta­ły szo­sę w pra­wo i w le­wo, co­raz czę­sto­tli­wiej fur­ko­cząc.

— Te­raz uwa­ga! Peł­ny bieg! Full pa­ce! — wrza­snął Hi­po­lit.

W isto­cie, na­stał bieg tak peł­ny, że Ba­ry­ka przy­mknął oczy. Cze­kał na ka­ta­stro­fę. Rad by był wy­do­być rę­ce spod uści­sku łok­ci Hi­po­li­ta i w peł­nym bie­gu ze­sko­czyć, lecz Wie­lo­sław­ski nie po­pusz­czał swe­go pa­sa­że­ra. Krzyk je­go, po­pę­dza­ją­cy ko­nia, stał się dzi­ki i sro­gi. Bat je­go świ­stał. Ta wa­riac­ka jaz­da trwa­ła tak dłu­go, że pa­sa­żer stra­cił wszel­ką na­dzie­ję, że­by się kie­dy­kol­wiek skoń­czyć mo­gła. Czuł za­wrót gło­wy i mdło­ści.

Za żad­ną jed­nak ce­nę nie był­by się przy­znał do te­go nie­ry­cer­skie­go sta­nu. Mil­czał męż­nie i wy­trwa­le cze­kał. Jak przez sen usły­szał w tym lo­cie ja­kieś na­wo­ły­wa­nie. Zo­ba­czył ja­kieś z bo­ku ru­cho­me pla­my, ale tak nie­ja­sno, w ta­kich gzyg­za­kach, że to nie do­tar­ło do je­go świa­do­mo­ści. Lecz oto Wie­lo­sław­ski po­czął zdzie­rać lej­ca­mi swe­go ska­ku­na. Li­nij­ka pę­dzi­ła jesz­cze, lecz już bar­dziej środ­kiem szo­sy. Hi­po­lit pu­ścił rę­ce Ce­za­re­go i z ca­łej si­ły sie­pał w tył lej­ca­mi roz­bie­ga­ne­go ko­nia. Wresz­cie prze­for­so­wał go, pu­ścił w kłus i sta­nął na miej­scu.

— Patrz, jak mię ten wa­riat urzą­dził! — za­wo­łał Hi­po­lit ze­ska­ku­jąc z li­nij­ki na zie­mię.

— Któ­ry wa­riat?

— Je­den z wa­ria­tów...

Istot­nie, ca­ły Hi­po­lit był za­bry­zga­ny bło­tem, lep­ki od stóp do głów. Twarz je­go le­d­wie by­ło wi­dać pod bry­zga­mi.

— Zda­je mi się, że na nas ktoś wo­łał — rzekł Ce­za­ry.

— Skąd?

Ro­zej­rzał się po po­lach i ro­ze­śmiał ra­do­śnie:

— A! Pa­ni Lau­ra...

— Gdzie ja­ka zno­wu Lau­ra?

— Są­siad­ka na­sza, pa­ni Lau­ra Ko­ście­niec­ka, ze swym na­rze­czo­nym. Pa­trz­że!

Ce­za­ry obej­rzał się do­oko­ła i rze­czy­wi­ście spo­strzegł „są­siad­kę". Zbli­ża­ła się mło­da da­ma sa­dząc ślicz­ny­mi, wspa­nia­ły­mi sko­ka­mi na prze­pysz­nym szpa­ku. Obok niej kłu­so­wał jeź­dziec na gnia­dym wierz­chow­cu. Da­ma je­cha­ła po mę­sku, do­sko­na­le trzy­ma­jąc się na sio­dle i świet­nie wła­da­jąc ko­niem. Gdy z po­lnej dro­gi zbli­ży­ła się do szo­sy i miej­sca po­sto­ju bo­ha­te­rów li­nij­ki, Ce­za­ry mógł oglą­dać jej ob­ci­sły strój mę­ski, lek­kie bu­ty, żół­ta­we in­ek­spry­ma­ble, krót­ki spen­ce­rek i ni­ski, okrą­gły ka­pe­lusz. Buj­ne blond wło­sy nad wy­raz pięk­ne­go ko­lo­ru, zwi­nię­te w du­ży wę­zeł w ty­le gło­wy, do­sko­na­le by­ły uję­te przez owo ni­skie na­kry­cie gło­wy. Da­ma śmia­ła się do roz­pu­ku, przy­pa­tru­jąc się z uwa­gą Hi­po­li­to­wi.

— Po­spie­sza­my pa­nu na po­moc, mi­ły są­sie­dzie! Je­cha­li­śmy wła­śnie z pa­nem Wła­dy­sła­wem mo­imi gra­ni­ca­mi — aż tu wi­dzi­my, że ko­goś na trak­cie ko­nik po­no­si — ha–ha–ha!...

— My­li się pa­ni. Ko­nik nas wca­le nie po­no­sił... — obu­rzył się Hi­po­lit.

— Do­praw­dy? Nie? A to się cie­szę. Bo już współ­czu­łam bliź­nie­mu.

— Dzię­ku­ję w każ­dym ra­zie za współ­czu­cie w swo­im imie­niu i w imie­niu me­go przy­ja­cie­la, Ce­za­re­go Ba­ry­ki.

— A! — ski­nę­ła gło­wą pa­ni w stro­nę Ba­ry­ki. — Zda­je mi się jed­nak, że mo­je współ­czu­cie ra­czej ubo­dło są­sia­da... — cią­gnę­ła zło­śli­wie, zwra­ca­jąc się zno­wu w stro­nę Hi­po­li­ta.

W ogó­le „przy­ja­cie­la Ba­ry­ki" zda­wa­ła się nie do­strze­gać, jak­by był czymś da­le­ko mniej in­te­re­su­ją­cym w tym za­przę­gu niż koń kasz­tan.

— Ależ go pan zmy­dlił! — wtrą­cił moc­nym, ba­so­wym gło­sem to­wa­rzysz pa­ni Ko­ście­niec­kiej. — Ca­ły koń w pia­nach. My­ślę, że go pan na­pa­lił. Ależ dy­cha! Kie­dyż pan po­wró­cił?

— Wczo­raj.

— Tiens! — syk­nę­ła pa­ni. — I już dziś ra­no tak for­sow­na eska­pa­da!

— Na woj­nie przy­uczo­no nas ra­no wsta­wać.

— A pan tak­że z woj­ny? — za­py­ta­ła mło­da da­ma zwra­ca­jąc się do Ce­za­re­go.

— Tak. Oczy­wi­ście. Tak jest, z woj­ny.

— Pan po­zwo­li, że się przed­sta­wię... — rzekł do Ce­za­re­go swym naj­niż­szym ba­sem to­wa­rzysz pa­ni Ko­ście­niec­kiej. — Je­stem Bar­wic­ki.

— Ba­ry­ka.

— Z usza­no­wa­niem pa­trzę na praw­dzi­wych żoł­nie­rzy... — mó­wił z oczy­ma przy­mru­żo­ny­mi chy­tra­wo. — Sam tu­taj je­dy­nie na miej­scu dzia­ła­jąc w za­kre­sie or­ga­ni­za­cji i świad­czeń, praw­dzi­wie cześć mam dla żoł­nie­rzy.

— Wia­do­mo prze­cie, że pan nie mógł iść ze wzglę­du na swą ast­mę... — wtrą­ci­ła pa­ni Ko­ście­niec­ka.

— Pan Wła­dy­sław cho­ry na ast­mę? Tak? Nic nie wie­dzia­łem... — dzi­wił się Wie­lo­sław­ski. — To wi­docz­nie pod­czas woj­ny mu­siał się pan tej ast­my na­ba­wić...

— Gdzież tam! Już daw­niej pan Wła­dy­sław miał ata­ki dusz­no­ści, a te­raz się to uwi­docz­ni­ło, gdy go le­ka­rze pod­czas su­per­re­wi­zji zba­da­li.

— Ży­czę pa­nu z ser­ca po­wro­tu do nor­mal­ne­go zdro­wia! — mó­wił Wie­lo­sław­ski z naj­szczer­szy­mi drwi­na­mi do po­tęż­ne­go jeźdź­ca, któ­ry mógł­by po­spo­łu ze swą ast­mą mu­ry for­tecz­ne ła­mać.

— Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję... — beł­kot­nął tam­ten ści­ska­jąc co prę­dzej wy­cią­gnię­tą pra­wi­cę.

— A czy pa­no­wie zda­ją so­bie z te­go spra­wę, że je­ste­ście na mo­im po­lu? — rze­kła na­gle pa­ni Ko­ście­niec­ka. — Za­je­cha­li­ście mo­je dzie­dzi­ny. „Gdy je­leń wszedł w mo­ją pusz­czę, je­leń mój". Pro­szę do mnie na śnia­da­nie.

— Pa­ni Lau­ro! W ta­kiej po­sta­ci? Pro­szę spoj­rzeć na mnie okiem uwa­gi i li­to­ści. Czy w ta­kim sta­nie za­bry­zga­nia mo­gę je­chać do Leń­ca?

— Mo­że pan je­chać! Jesz­cze się tam w Leń­cu mo­że znaj­dzie ja­ki ka­wa­łe­czek my­dła, to się pan cud­nie od­my­je, a chło­piec pa­nu ubra­nie oczy­ści.

— Ależ my je­ste­śmy wprost ze staj­ni!

— Po­wie­dzia­łam, że pro­szę na śnia­da­nie.

— Pa­ni!

Pięk­na ama­zon­ka za­wró­ci­ła swe­go szpa­ka na miej­scu i zje­cha­ła z szo­sy na bocz­ną dro­gę, bie­gną­cą w po­przek niw za­bro­no­wa­nych i osnu­tych cien­ką sie­cią ozi­min.

Za nią ru­szył jej na­rze­czo­ny. Oba­dwaj woj­sko­wi wsie­dli zno­wu na li­nij­kę i po­je­cha­li za tam­tą pa­rą. Ce­za­ry zwró­cił się te­raz twa­rzą do ko­nia i mógł wi­dzieć ama­zon­kę. Świet­nie, a na­de wszyst­ko zgrab­nie sie­dzia­ła na ko­niu.

By­ła wy­smu­kła, nie­zwy­kle kształt­na, mu­sku­lar­na i, wi­dać, moc­na — ani zbyt chu­da, ani za­nad­to tłu­sta. Oczy mia­ła iście la­zu­ro­we. Nie by­ło w niej ani cie­nia ko­kie­te­rii, prze­sa­dy, nie­szcze­ro­ści, sno­bi­zmu. By­ła na­tu­ral­na i so­lid­na w każ­dym ru­chu, sło­wie, uśmie­chu. Na­wra­ca­ła kil­ka­kroć do li­nij­ki, że­by o coś za­py­tać al­bo coś we­so­łe­go po­wie­dzieć. Wte­dy jej koń wpa­dał na wy­wal­co­wa­ną ro­lę, któ­rą jesz­cze nie­daw­no ostry, ran­ny deszcz ukle­pał — i ko­py­ta je­go po pę­ci­ny za­klę­ka­ły się w świe­że cia­sto upra­wy. Wte­dy uda, pier­si, ra­mio­na jeźdź­czy­ni har­mo­nij­nie z ru­cha­mi ko­nia uno­si­ły się, opa­da­ły i cią­gnę­ły na sio­dle. Lek­ko się prze­chy­la­ła al­bo wdzięcz­nie gię­ła do tak­tu ze sko­ka­mi wierz­chow­ca. Prze­ślicz­na jej twarz wy­ra­ża­ła czer­stwe zdro­wie, a na­dob­na pierś od­dy­cha­ła w spa­zmach ru­chu, swo­bod­nie wcią­ga­jąc i wy­da­jąc po­wie­trze, któ­re wca­le jesz­cze nie prze­szło przez płu­ca ni­czy­je.

By­ła w tej pa­ni ja­kaś ce­cha otwar­to­ści, któ­ra na­kła­nia­ła do uczuć przy­ja­znych.

Ale pięk­ność jej i oczy­wi­sta na sio­dle nie­ja­ko bry­ło­wa­tość wdzię­ku ści­ska­ła wi­do­kiem swo­im wnę­trze pa­trzą­cych mło­dzień­ców. Oczy im się ja­rzy­ły. Gdy pa­ra na­rze­czo­nych co­kol­wiek się od­da­la­ła, że­by wśród uśmie­chów szep­tać o swych spra­wach, Hi­po­lit z ci­cha uświa­da­miał Ce­za­re­go:

— Wdo­wa. Lau­ra. Pierw­szy mąż Ko­ście­niec­ki. Ja­kiś tam pi­sarz, li­te­rat, hi­sto­ryk. Umarł dwa la­ta te­mu. Ma­ją­tek miał ślicz­ny — o, ten, co go wi­dać — Le­niec. Ko­ście­niec­ki był za­wsze stru­pie­sza­ły, cho­ry, mi­zan­trop. Nie miał o czym ga­dać z ni­kim w są­siedz­twie. Przy­kry był czło­wiek. No, umarł. Te­raz się ten Bar­wic­ki roz­bi­ja o jej rę­kę. Są po sło­wie, na­wet, wi­dzę, ba­ba pod­ko­chu­je się w tym ast­ma­ty­ku.

— No, od cze­góż by by­ła Lau­ra? Ro­man­tycz­ne ma­cie imio­na w oko­li­cy.

— Et, to bo­ga­ty nu­wo­rysz. Ma ci ślicz­ny ma­ją­tek, Su­cho­łu­stek, nad­to pa­ra się prze­my­słem, han­dlu­je. Bo­gacz. Spry­ciarz pierw­szej kla­sy. Nie mo­gą się tak za­raz po­brać, jak­by on pra­gnął, bo mat­ka Ko­ście­niec­kie­go miesz­ka w Leń­cu. In­te­re­sa są po­wi­kła­ne. Ko­ście­niec­ki z pierw­szą swo­ją żo­ną miał dwo­je dzie­ci. Te dzie­ci ma­ją pre­ten­sje i pra­wo do czę­ści ma­jąt­ku. Ona sa­ma nie mo­że spła­cić ani mat­ki, ani tam­tych dzie­ci. I tak da­lej. A te­mu Bar­wic­kie­mu pach­nie tak­że i Le­niec, bo­by wszedł mię­dzy so­lid­ne to­wa­rzy­stwo... Jak się to hy­cel do niej pod­sa­dza! Wi­dzisz ty?

— Ej­że, Hi­pecz­ku, czy tyl­ko żół­ta za­zdrość przez twe ustecz­ka się nie są­czy!

— Ja? Do tej Lau­ry? Nie! Ba­ba jak ma­lo­wa­nie... To praw­da. Ale mo­gę wy­trzy­mać.

— Szcze­rze mó­wisz?

— To­bie bym, bra­cie, szcze­rze nie po­wie­dział! Wiesz, jak to ten mo­skiew­ski ofik ma­wiał w ta­kich ra­zach...

— Wiem, wiem!...

Ach, jak­że pięk­ną by­ła dróż­ka, dwu­ko­lej­ka, któ­rą je­cha­li! Nic w niej, co praw­da, nie by­ło szcze­gól­ne­go. Tu i tam, za­po­mnia­ne przez lu­dzi, nie na­ga­by­wa­ne z bra­ku cza­su — ro­sły na niej tar­ki i gło­gi na­je­żo­ne sro­gi­mi kol­ca­mi. Gło­gi mia­ły te­raz na so­bie owoc swój ró­ża­ny, o ko­lo­rze pięk­niej­szym niż naj­wdzięcz­niej­sze usta ko­bie­ce. Ro­sły pół­ko­lem, za­ga­jem, wśród ka­mie­ni, któ­re z po­la pra­sz­czu­ry pa­rob­ków te ni­wy orzą­cych wy­ora­ły i w to miej­sce sy­gnę­ły. Tak to­to po­ro­sło i krze­wi­ło się w po­lu. — A po­tem prze­strzeń bez­drzew­na w ja­snej gle­bie. Kę­dyś na ho­ry­zon­cie ale­je w Na­wło­ci — bli­żej kę­py drzew Leń­ca.

Pa­ra na­rze­czo­nych pu­ści­ła się przo­dem, da­jąc z od­da­li zna­ki wo­jow­ni­kom, że­by się po­spie­sza­li. Sa­dząc na ślicz­nych ko­niach w ja­snych ro­lach, tam­ci dwo­je sta­no­wi­li świet­ne sta­dło. Ce­za­ry mruk­nął:

— Do­bre so­bie! Za­nim przy­je­dzie­my, już bę­dzie po wszyst­kim.

— Aku­rat! Umie się ona ce­nić. Aby ona umie! Mą­dre to jak sam dia­beł.

— Po cóż by tak wy­ry­wa­li?

— Że­by nas god­nie przy­jąć. Zo­ba­czysz... Ale na wszel­ki wy­pa­dek — jaz­da! Że­by te­mu gru­ba­so­wi po­psuć szy­ki!

Po­wierzch­nia zni­ży­ła się w roz­dół, na któ­re­go dnie wśród nie­zbyt roz­le­głych łąk pły­nę­ła rzecz­ka w urwi­stych brze­gach. Da­lej, za chwiej­nym most­kiem, by­ło wzgó­rze, na któ­re­go szczy­cie wzno­sił się ów Le­niec. Wnet li­nij­ka za­tur­ko­ta­ła przed gan­kiem „pa­ła­cu". By­ła to ra­czej wil­la niż pa­łac al­bo dwór. — Pię­tro­wa, z lu­strza­ny­mi szy­ba­mi, z da­chem nie­mal pła­skim i szpi­kul­cem na szczy­cie, mo­gła stać w by­le let­ni­sku i na­le­żeć do fa­bry­kan­ta Niem­ca lub Ży­da no­wo­bo­ga­cza. Na­wet amor­ków na gór­nym gzem­sie tej wil­li, trzy­ma­ją­cych wień­ce gru­bo i szczo­drze po­ma­lo­wa­ne na olej­no, nie oszczę­dzo­no tej sar­mac­ko–bar­ba­rzyń­skiej oko­li­cy. Dwaj pa­no­wie z Na­wło­ci, od­daw­szy ko­nia ocze­ku­ją­ce­mu „czło­wie­ko­wi", we­szli po be­to­no­wych (tu i tam sro­dze nad­pęk­nię­tych) scho­dach do sie­ni, skąd wy­fra­czo­ny lo­kaj po­pro­wa­dził ich wprost do ła­zien­ki. My­li się tam, cze­sa­li, oczysz­cza­li z bło­ta i dziw­nie na­dob­ni zja­wi­li się w sa­lo­nie. Lecz mi­nę­li ten sa­lon i prze­szli do na­stęp­ne­go po­ko­ju, gdzie sta­ła du­ża sza­fa z książ­ka­mi, bar­dzo pięk­nie po­opra­wia­ny­mi w skó­rę i sa­fian. Tam sie­dział pan Bar­wic­ki z książ­ką w rę­ku. Pa­ni do­mu nie by­ło.

— Wi­dzisz... — zna­czą­co mru­gnął na Ce­za­re­go Hi­po­lit. — Wi­dzisz, jak tu pięk­nie...

— Praw­da... — uśmiech­nął się Ce­za­ry. — Mia­łeś ra­cję mó­wiąc, że tu tak pięk­nie.

Pa­ni Ko­ście­niec­ka nie­po­strze­że­nie ze­szła ze scho­dów, któ­re z ho­lu wej­ścio­we­go pro­wa­dzi­ły na pię­tro. By­ła ubra­na w skrom­ną, mod­ną suk­nię. Jej uro­da za­ja­śnia­ła te­raz ina­czej. By­ło dziw­nie, nie­mal zdu­mie­wa­ją­co pa­trzeć na nią tak od­mie­nio­ną. Wło­sy po­zba­wio­ne ka­pe­lu­sza za­lśni­ły po­zło­ci­sto, ra­mio­na w wy­cię­tej suk­ni od­sło­ni­ły się w prze­py­chu li­nii do­sko­na­łych i w nie­po­spo­li­tej ich kra­sie. Odzia­na w mięk­kie, nie­mal przej­rzy­ste sza­ty, pa­ni Lau­ra by­ła nie­po­dob­na do sie­bie sa­mej. Ude­rza­ją­co od­mien­nie przed­sta­wia­ła się jej sto­pa w la­kie­ro­wa­nym pan­to­fel­ku, ta sa­ma sto­pa, co z tak sprę­ży­stą, że­la­zną mo­cą wpie­ra­ła się w że­la­zo strze­mie­nia. Łyd­ki ob­cią­gnię­te sza­rym je­dwa­biem poń­czo­chy by­ły te­raz wy­smu­kłe jak u pod­lot­ka. Oczy tyl­ko zo­sta­ły te sa­me, szcze­re i praw­do­mów­ne. Na­to­miast usta by­ły mniej istot­ne i szcze­re, gdyż z lek­ka po­cią­gnię­te bar­wicz­ką, przy­po­mi­na­ją­cą ko­lo­rem swym bar­wę owo­cu dzi­kiej ró­ży.

Ce­za­ry sie­dział obok sza­fy bi­blio­tecz­nej i przy­pa­try­wał się opra­wom ksią­żek. Nie­któ­re z ty­tu­łów, wy­zło­co­ne na grzbie­tach, obo­jęt­nie od­cy­fro­wy­wał. Przy­po­mniał so­bie, przy­po­mniał... Sza­fa oj­cow­ska, książ­ki... Tak sa­mo sta­ły książ­ki i snu­ły się wstę­gą zło­co­ną ty­tu­ły. Przy­po­mniał so­bie roz­kład i urzą­dze­nie swe­go ro­dzin­ne­go do­mu. Wes­tchnął sam przed so­bą nad swo­ją do­lą. Ob­cy jest wszę­dzie, sam. Ja­kiś cu­dzo­zie­miec mię­dzy ro­da­ka­mi, ja­kiś zbłą­ka­ny pies bez do­mu, pa­na i po­dwó­rza. Pa­trzył na książ­ki, a my­ślał o tym, że wszyst­ko jest nie­pew­ne, do­ryw­cze, prze­mi­ja­ją­ce, pod­le­głe be­stial­skie­mu znisz­cze­niu. Gdzie są książ­ki oj­ca, gdzie dom, gdzie oj­ciec, gdzie mat­ka? Za­bi­ci są jak psy, za ja­kąś pier­wo­rod­ną wi­nę — rzu­ce­ni są do ro­wów jak psy!

Pra­ca ich ży­cia na nic się nie zda­ła. Nie wie­dzie­li, że za­ra­bia­ją na ka­rzą­cą śmierć. Ży­cie ich ca­łe by­ło ja­ko­wąś śmiesz­ną po­mył­ką, krwa­wym nie­po­ro­zu­mie­niem.

A ci tu­taj wszy­scy są tak pew­ni swe­go. Do li­cha! Nic nie wi­dzie­li, co jest, co by­wa na świe­cie, a tak są pew­ni swe­go. Cze­mu oni są ta­cy pew­ni, gdy pew­ne­go na świe­cie nie ma nic. Tak strasz­nie nic. On je­den prze­cie, Ce­za­ry Ba­ry­ka, wła­sny­mi oczy­ma zo­ba­czył, jak pew­ne­go nic nie ma...

— Pan lu­bi książ­ki? — za­py­ta­ła pa­ni Ko­ście­niec­ka sia­da­jąc na­prze­ciw­ko.

— Książ­ki? Nie bar­dzo. Lu­bię pięk­ne opra­wy.

— A sa­mych środ­ków, wnętrz mię­dzy opra­wa­mi, już nie?

— Nie bar­dzo. Zresz­tą — czy ja wiem... Te­raz nie by­ło cza­su czy­tać, a daw­niej, gdy by­ło moż­na, nie by­ło zno­wu chę­ci.

— A pan jest z któ­rych stron? Prze­pra­szam za bab­ską cie­ka­wość...

— On jest z Ba­ku... — rzekł Hi­po­lit.

— Aż z Ba­ku! — dzi­wi­ła się pa­ni Lau­ra szcze­rze i praw­dzi­wie.

— Oj­ciec mój tam miesz­kał. Mat­ka tam umar­ła.

— Ale pan tu­taj u nas zo­sta­nie? W na­szej oko­li­cy?

— Ja­kiś czas.

— Tu­taj, w tej oko­li­cy, w każ­dym ra­zie za­ba­wi pan dłu­żej. Praw­da, pa­nie Hi­po­li­cie? Bo tu ma­my plan. Ma­my plan ba­lu w Odo­la­nach. A tan­ce­rzy ani na le­kar­stwo! Pan prze­cie tań­czy?

— Ow­szem, tań­czę.

— W ta­kim ra­zie jest no­wy tan­cerz! Do­sko­na­le!

— Nie wiem, kie­dy jest ten bal. Nie wiem, czy bę­dę mógł być na nim.

— Cza­ruś! mój dro­gi, po­rzuć no ten te­mat. Nie ty w tych spra­wach de­cy­du­jesz, tyl­ko ja.

— O, to–to! — sy­cza­ła pięk­na pa­ni. — Nie pu­ścić! Nie pu­ścić!

Lo­kaj wszedł i ci­chym gło­sem po­pro­sił do sto­łu.

***

Pan­na Wan­da Okszyń­ska mia­ła skoń­czo­nych szes­na­ście lat, a jed­nak nie mo­gła prze­leźć z pią­tej do szó­stej kla­sy szko­ły pań­stwo­wej w Czę­sto­cho­wie. Skoń­czy­ło się na tym, że jej po­ra­dzo­no, aże­by so­bie po­szła na grzy­by, gdyż z jej na­uki nic nie bę­dzie.

Sta­ra­nia oj­ca, urzęd­ni­ka ban­ko­we­go, nic nie mo­gły wskó­rać, gdyż rze­czy­wi­ście Wan­dzia nie nada­wa­ła się do szó­stej kla­sy. Krót­ko mó­wiąc, nie umia­ła „na wy­rów­ki" ta­blicz­ki mno­że­nia, a wszel­kie „słów­ka" sta­le wy­fru­wa­ły z jej bied­nej gło­wy. Nie­szczę­sny oj­ciec roz­gnie­wał się na do­bre i nie chciał pa­trzeć na ob­li­cze tej do­mo­wej „ośli­cy". Mat­ka — ro­dzo­na sio­stra żo­ny rząd­cy ma­jąt­ku „hra­biów" Wie­lo­sław­skich w Na­wło­ci, pa­na Tu­rzyc­kie­go — wy­pra­wi­ła nie­po­praw­ną „ośli­cę" na wieś do sio­stry, aże­by choć przez czas pe­wien ze­szła z oczu oj­cow­skich i spod je­go cięż­kiej pię­ści. Tę to pan­nę Wan­dzię Okszyń­ską wi­dział Ce­za­ry Ba­ry­ka, gdy się sal­wo­wa­ła uciecz­ką ści­ga­na przez mści­wą per­licz­kę.

Owa pan­na Wan­da jed­no tyl­ko mia­ła na swe uspra­wie­dli­wie­nie: gra­ła na for­te­pia­nie. Nic do jej gło­wy nie przy­stę­po­wa­ło, tyl­ko ta mu­zy­ka. Mo­gła grać przez ca­ły dzień, nic nie je­dząc ani pi­jąc — mo­gła nie spać, a na­wet nie wie­dzieć, że ży­je na świe­cie, by­le­by jej tyl­ko po­zwo­lo­no bęb­nić na for­te­pia­nie. To­też i bęb­ni­ła. Ro­dzi­ce ruj­no­wa­li się na wy­na­jem pia­ni­na i na dro­gie ho­no­ra­ria dla me­trów. Ci krę­ci­li gło­wa­mi i wszy­scy, jak je­den, za­pew­nia­li: nad­zwy­czaj­na zdol­ność, za­dzi­wia­ją­ce ucho, nie­sły­cha­na pa­mięć, istot­ny ta­lent! Pan­ny Wan­dzi nie wbi­ja­ło to w am­bit. Ona gra­ła dla sa­mej mu­zy­ki. Upi­ja­ła się tą swo­ją „wyż­szą" mu­zy­ką ni­czym pi­jak go­rzał­ką. Po przy­jeź­dzie do Na­wło­ci i do miesz­ka­nia wu­jo­stwa, gdzie for­te­pia­nu nie by­ło, nie­szczę­sna „ośli­ca" cho­dzi­ła jak błęd­na owca. Po pew­nym cza­sie ciot­ka Tu­rzyc­ka za­sta­wa­ła Wan­dzię sie­dzą­cą przy sto­le i za­pa­mię­ta­le prze­bie­ra­ją­cą po nim pal­ca­mi, nie bez za­ży­wa­nia fik­cyj­ne­go pe­da­łu. Łzy la­ły się z oczu wy­gnan­ki, gdy tak so­bie wy­gry­wa­ła na kan­ce­la­ryj­nym sto­le, pod nie­obec­ność wuj­cia Tu­rzyc­kie­go.

Pan­na Ka­ro­li­na Szar­ła­to­wi­czów­na, któ­ra by­wa­ła w miesz­ka­niu rząd­co­stwa, przy­nio­sła wia­do­mość o tę­sk­no­cie Wan­dzi Okszyń­skiej za for­te­pia­nem, sze­ro­ko roz­ło­ży­ła tę wia­do­mość przed zgro­ma­dze­niem w tak zwa­nym „pa­ła­cu" i od­po­wied­nio ją oświe­tli­ła. Ksiądz Ana­sta­zy, ciot­ki Anie­la i Wik­to­ria i w ogó­le wszy­scy do­mow­ni­cy po­czę­li do­ma­gać się nie­zwłocz­ne­go do­pusz­cze­nia mu­zycz­ki do „pa­ła­co­we­go" for­te­pia­nu, któ­ry pod swym po­krow­cem za­po­mniał już po­nie­kąd, że jest ja­kimś tam mu­zycz­nym in­stru­men­tem, i przy­zwy­cza­jał się z wol­na do ro­li me­bla cen­ne­go, lecz grun­tow­nie nie­uży­tecz­ne­go. Pa­ni Wie­lo­sław­ska nie bez pew­nej opo­zy­cji ustą­pi­ła. I oto pan­na Wan­da Okszyń­ska do­rwa­ła się do for­te­pia­nu. Wol­no jej by­ło od­wa­lać swą sztu­kę pod na­stę­pu­ją­cy­mi kon­dy­cja­mi: 1) przed obia­dem; 2) gdy nie ma go­ści; 3) gdy nikt nie jest cier­pią­cy; 4) gdy nikt nie śpi; 5) gdy w ogó­le nikt nie za­pro­te­stu­je.

Hi­po­lit i Ce­za­ry po­wró­ciw­szy na swej li­nij­ce ze śnia­da­nia u pa­ni Lau­ry Ko­ście­niec­kiej, wcho­dząc na ga­nek usły­sze­li w sa­lo­nie pysz­nie od­da­ny Po­lo­nez A-dur Szo­pe­na. Ksiądz Ana­sta­zy, któ­ry już daw­no wstał i „kie­dy — kie­dy! od­pra­wił mszę świę­tą" w ko­ście­le pa­ra­fial­nym wsi wło­ściań­skiej Na­włoć Dol­na, a te­raz da­wał ba­cze­nie na przy­go­to­wa­nia do obia­du, bę­dą­ce wła­śnie w to­ku pod prze­wod­nic­twem Ma­cie­ju­nia — ob­ja­śnił przy­by­wa­ją­cych, kto gra, i roz­po­wie­dział cał­ko­wi­tą hi­sto­rię o pan­nie Wan­dzi. Za­le­cił, że­by tej osób­ce nie prze­szka­dzać, nie za­glą­dać do sa­lo­nu w ogó­le, a na­to­miast usiąść so­bie grzecz­nie w sto­ło­wym po­ko­ju i wy­pić roz­waż­nie przed obia­dem, co tam Ma­cie­ju­nio z pew­no­ścią po­dać nie omiesz­ka. Ale dwaj ry­ce­rze, któ­rzy wró­ci­li w hu­mo­rach ró­żo­wych, po­śnia­dan­ko­wych, by­li in­ne­go zda­nia. Po­sta­no­wi­li wła­śnie zo­ba­czyć mu­zy­ku­ją­cą pan­nę i za­po­znać się z nią na­tych­miast. Hi­po­lit pierw­szy otwo­rzył drzwi z sie­ni na le­wo do sa­lo­nu i po­cią­gnął za so­bą przy­ja­cie­la. Ostat­ni zo­ba­czył przed so­bą ofia­rę prze­śla­do­wań pta­sich. Sta­ła obok for­te­pia­nu, po pen­sjo­nar­sku str­wo­żo­na wej­ściem dwu mło­dych ka­wa­le­rów, z któ­rych je­den był — o roz­pa­czy! — pa­nem dzie­dzi­cem Na­wło­ci z przy­le­gło­ścia­mi. Dy­gnę­ła przed pa­nem dzie­dzi­cem i z wy­ra­zem uszczę­śli­wie­nia po­da­ła mu rę­kę, gdy on ra­czył ją za­szczy­cić po­da­niem swo­jej. Le­piej się jed­nak za­pre­zen­to­wa­ła niż w chwi­li uciecz­ki w po­przek dzie­dziń­ca. By­ła po dziew­czę­ce­mu wy­smu­kła, ale już po pa­nień­sku „sfor­mo­wa­na". Mia­ła dłu­gie no­gi i dłu­gie rę­ce, dłu­gie wło­sy w war­kocz sple­cio­ne, ale w oczach wy­raz szcze­gól­ny, głę­bo­ki i nie­sa­mo­wi­ty, jak­by nie z te­go świa­ta.

„Nie! Ona się ni­g­dy nie na­uczy ta­blicz­ki mno­że­nia!" — po­my­ślał Ce­za­ry.

Na na­tar­czy­we proś­by, że­by gry nie prze­ry­wa­ła, pan­na Wan­da sta­ła się bla­da jak kre­da. Skrę­ca­ła się na bok jak przed na­uczy­cie­lem aryt­me­ty­ki i prze­bie­ra­ła pal­ca­mi w spo­sób zna­mio­nu­ją­cy osta­tecz­ny upa­dek in­te­li­gen­cji. Ce­za­re­mu żal by­ło te­go pa­nień­stwa. Przy­po­mniał so­bie, że prze­cie to on gry­wał z mat­ką dzień w dzień na czte­ry rę­ce, a lek­cyj mu­zy­ki na­brał się co nie­mia­ra.

Za­pro­po­no­wał tej pan­ni­cy, czy­by nie chcia­ła za­grać z nim na czte­ry rę­ce Tań­ców Wę­gier­skich Lisz­ta — co jesz­cze pa­mię­tał wca­le do­brze. Zgo­dzi­ła się ski­nie­niem gło­wy, gdyż gło­su żad­ną mia­rą nie mo­gła ze sie­bie wy­do­być. Usie­dli i za­gra­li. Sko­ro zaś za­czę­li grać, ta tru­sia od­zy­ska­ła nie tyl­ko wła­dzę nad so­bą, ale ob­ję­ła ją nad tym nie­zna­jo­mym pa­nem — nie mó­wiąc już o tym, że prym trzy­ma­ła w re­cy­ta­cji utwo­ru. Twarz jej zmie­ni­ła się, oży­ła, roz­go­rza­ła i sta­ła się pięk­ną. Ile­kroć zwra­ca­ła się do to­wa­rzy­sza gry, szcze­gól­ny blask, po­łysk wyż­szej in­te­li­gen­cji, moż­na by po­wie­dzieć: ge­niusz mu­zycz­ny pło­nął w jej oczach. Ze­szli się do sa­lo­nu wszy­scy do­mo­wi i, po­roz­sia­daw­szy się wy­god­nie w róż­nych miej­scach, słu­cha­li do­brej, bra­wu­ro­wej mu­zy­ki. Prze­rwał tę bie­sia­dę przed­obied­nią Ma­cie­ju­nio ukło­na­mi i de­li­kat­ny­mi ski­nie­nia­mi, zna­mio­nu­ją­cy­mi nie­wąt­pli­wą obec­ność „wa­zy na sto­le". Pan­na Wan­da ode­rwa­ła rę­ce od kla­wi­szów, wsta­ła po­słusz­nie i ci­cha­czem, wśród śmiesz­nych dy­gów, umknę­ła z sa­lo­nu.

***

Oka­za­ło się, iż zdro­wie pan­ny Ka­ro­li­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny nie by­ło, na szczę­ście, w sta­nie tak bez­na­dziej­nym, że­by „cho­ra" nie mo­gła za­siąść przy wspól­nym obie­dzie. Nie tyl­ko za­sia­dła, ale zaj­mo­wa­ła się eks­pe­dy­cją dań w spo­sób ży­wio­ło­wy. By­ła tyl­ko w sto­sun­ku do Ce­za­re­go Ba­ry­ki nie­po­wścią­gli­wie dum­na i wy­nio­sła. Nie spo­glą­da­ła na nie­go wca­le, a je­że­li twarz jej zwró­ci­ła się w je­go stro­nę, to po­wie­ki oczu na­kry­wa­ły źre­ni­ce. By­ło to na­wet i mu­si po­zo­stać na­dal nie­do­cie­czo­ną ta­jem­ni­cą, ja­kim spo­so­bem, ma­jąc oczy tak szczel­nie za­mknię­te, do­strze­gła je­go ukłon i od­po­wie­dzia­ła nań iście mo­nar­szym ski­nie­niem gło­wy. Ce­za­ry chciał roz­wi­kłać tę nie­do­god­ną sy­tu­ację, to­też nie po­zwo­lił so­bie na­wet na naj­lżej­szy uśmiech. Opo­wia­dał we­so­ło to­wa­rzy­stwu o jeź­dzie li­nij­ką, o wi­zy­cie w Leń­cu i umyśl­nie w ka­ry­ka­tu­ral­ny spo­sób ośmie­szał sie­bie ja­dą­ce­go na szyb­ko­lot­nej li­nij­ce, aże­by wła­śnie śmiesz­ność na sie­bie skie­ro­wać i prze­rzu­cić. Wszyst­ko to nie uda­ło się. Pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na wszel­kie je­go usi­ło­wa­nia w tym kie­run­ku przyj­mo­wa­ła z no­sem tak wy­so­ko za­dar­tym i z ta­kim skrzy­wie­niem ust, jak­by istot­nie w je­go wy­wo­dach za­war­ty był ja­kiś za­pach moc­no nie­przy­jem­ny. W pew­nej chwi­li Ce­za­ry Ba­ry­ka do­znał uczu­cia głę­bo­kie­go zdu­mie­nia. Gdy bo­wiem sta­rał się naj­bar­dziej al­tru­istycz­nie w sto­sun­ku do tej pa­nien­ki ba­wić to­wa­rzy­stwo swo­im kosz­tem, ona — znaj­du­jąc się w owej chwi­li obok kre­den­so­wej sza­fy, a po­za ple­ca­mi wszyst­kich ze­bra­nych przy sto­le — wy­wie­si­ła pod ad­re­sem nar­ra­to­ra ję­zyk ogrom­nej dłu­go­ści, praw­dzi­wie do pa­sa. Ten po­le­micz­ny za­bieg, przed­się­wzię­ty przez pan­nę Ka­ro­li­nę, trwał tak nie­sły­cha­nie krót­ko, że Ce­za­ry za­dał so­bie py­ta­nie, czy przy­pad­kiem nie uległ ha­lu­cy­na­cji. Zwąt­pie­nie by­ło tym sil­niej­sze, sko­ro ton wy­rze­czeń pan­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny był zno­wu tak wy­bu­ja­ły i do­stoj­ny, jak­by się sły­sza­ło mo­wę tro­no­wą kró­lo­wej al­bo prze­mó­wie­nie ma­tu­ral­ne prze­ło­żo­nej pen­sji (z pra­wa­mi gim­na­zjal­ny­mi).

Wszyst­ko jed­nak­że szło ja­ko ta­ko, gdy­by nie nie­szczę­sne upodo­ba­nie księ­dza Ana­sta­ze­go do śpie­wu. Bio­rąc fi­li­żan­kę ka­wy i do­le­wa­jąc pe­wien ró­żo­wy do­da­tek w ma­ły kie­li­sze­czek, ka­płan za­nu­cił swe uprzy­krzo­ne:

Ca­ro­li­ne, Ca­ro­li­ne,

Prends ton cha­pe­au fleu­ri,

Ta ro­be blan­che...

Przy dźwię­ku tych wy­ra­zów — „ta ro­be blan­che..." — Ce­za­ry przez ze­mstę za wy­wie­sze­nie w je­go stro­nę tak czer­wo­ne­go ję­zy­ka, iż mógł­by był słu­żyć za cho­rą­giew bol­sze­wic­ką, uśmiech­nął się be­stial­sko. Wte­dy dzie­wo­ja ca­ła sta­ła się czer­wo­na jak dzie­sięć cho­rą­gwi bol­sze­wic­kich i ma­je­sta­tycz­nie, wol­nym a po­su­wi­stym kro­kiem wy­szła z po­ko­ju.

— Gdzież ty idziesz, Ka­ru­sia? — zmar­twił się księ­żu­lo.

— Pan­nie Ka­ro­li­nie przy­kro jest słu­chać tej pio­sen­ki... — szep­nął Ce­za­ry księ­dzu do ucha.

— Do­praw­dy? A to już ni­g­dy! Pa­ry z ust nie pusz­czę! Ale dla­cze­go? Prze­cie to jest ta­kie nie­win­ne a we­so­łe — wiesz — Cza­ruś — we­so­łe...

— Nie­win­ność nie­win­no­ścią, a jed­nak jest to przy­kre... To: Ca­ro­li­ne, Ca­ro­li­ne...

— Pój­dę ja po nią. Mu­szę ją prze­pro­sić! A to ze mnie nie­zły ku­zy­nek!...

Gdy ksiądz z pan­ną Ka­ro­li­ną po­wró­cił do sto­ło­we­go po­ko­ju, już Hi­po­lit pro­po­no­wał po obie­dzie no­wą wy­ciecz­kę, aże­by Ce­za­ry mógł prze­cież obej­rzeć oko­li­cę. Miał je­chać ksiądz, pan­na Ka­ro­li­na, Ce­za­ry, ale już nie na wa­riac­kiej li­nij­ce, tyl­ko na sta­tecz­nej brycz­ce, a sam Hi­po­lit kon­no na ulu­bio­nym gnia­dym Ury­siu. Ksiądz Ana­sta­zy był za­chwy­co­ny tym pro­jek­tem, Ce­za­ry rów­nież, a pan­na Ka­ro­li­na spu­ści­ła z wy­nio­sło­ści to­nu i ra­czy­ła uśmie­chać się z ob­łud­nym umiar­ko­wa­niem. Za­nim obiad do­biegł do osta­tecz­ne­go li­kie­ro­we­go koń­ca, już dys­po­zy­cje zo­sta­ły wy­da­ne, a w chwi­li po­wsta­nia zbio­ro­we­go od sto­łu brycz­ka za­je­cha­ła przed ga­nek. Sam Ję­drek po­wo­ził pa­rą nie­po­szla­ko­wa­nie czar­ną, wy­czysz­czo­ną, wy­pu­co­wa­ną, ubra­ną w za­przę­gi lśnią­ce i na­pusz­czo­ne tłusz­czem. Brycz­ka by­ła, wi­dać, świe­żo od­ma­lo­wa­na, gdyż każ­da jej spry­cha i wa­chlarz, li­ter­ka i na żół­to wy­la­kie­ro­wa­ny pół­ko­szek, wa­są­żek i sie­dze­nia lśni­ły od za­schnię­tej ja­skra­wej far­by. Ję­drek trzy­mał lej­ce i bat w rę­ku w ta­ki spo­sób, jak ofi­cer sza­blę na pa­ra­dzie w obec­no­ści wo­dza — nie spusz­czał oczu z oczu Hi­po­li­ta, któ­ry od szcze­gó­łu do szcze­gó­łu prze­cho­dząc lu­stro­wał wó­zek wzro­kiem nie­ubła­ga­nym. Sro­gie oko pa­na nic jed­nak nie mo­gło zna­leźć: brycz­ka i za­przęg, utrzy­ma­nie ko­ni — sło­wem, wszyst­ko — rzu­ca­ło iskry i bla­ski. To­też we wzro­ku Ję­dr­ka ma­lo­wał się zwy­cię­ski i dum­ny wy­raz:

— Abs­so­lut­nie!

Sa­mo utrzy­ma­nie ko­ni by­ło szczy­tem pie­lę­gna­cji. By­ła to bo­wiem pa­ra ka­rych wa­ła­chów, czar­nych jak naj­ciem­niej­szy ak­sa­mit. Ko­nie te sta­ły od lat w ciem­nej staj­ni z okien­kiem za­sło­nię­tym i drzwia­mi otwie­ra­ny­mi tyl­ko w no­cy. Każ­de z dwoj­ga pod­le­ga­ło cią­głe­mu oczysz­cza­niu, cu­dze­niu i szczot­ko­wa­niu. Hi­po­lit (przed woj­ną bol­sze­wic­ką) wpa­dał do staj­ni nie­spo­dzia­nie i ro­giem swej bia­łej chust­ki, owi­nię­tym na pal­cu, pró­bo­wał, czy na sier­ści ulu­bień­ców nie ma śla­dów py­łu. Ko­nie te w ciem­no­ści zdzi­cza­ły i od­wy­kły od świa­tła. Ich sierść krót­ka i lśnią­ca, czar­na jak sa­ma noc bez­gwiezd­na, przy­po­mi­na­ła po­ły­skli­wo­ścią i mięk­ko­ścią je­dwa­bi­ste fu­ter­ko kre­ta.

Chło­piec sta­jen­ny przy­pro­wa­dził dla „ja­śnie pa­ni­cza" gnia­de­go Ury­sia pod lek­kim sio­dłem i cza­pra­kiem zna­czo­nym. Mło­dy pan do­siadł Ury­sia w oczach mat­ki, cio­tek i wu­ja z gra­cją i zręcz­no­ścią nie­po­szla­ko­wa­ną. By­ło to ar­cy­dzie­ło za­ży­cia ko­nia, pierw­sze­go za­ży­cia po ty­lu mie­sią­cach mar­szów pie­chu­ra.

— Hip­ciu! Pro­szę ostroż­nie, ostroż­nie... — szep­ta­ła mat­ka, któ­ra te­raz ba­ła się bar­dziej, aże­by na oj­czy­stym dzie­dziń­cu nie zsu­nął się z sio­dła, niż przed mie­sią­cem, kie­dy nie wie­dzia­ła, czy go dzi­ki wróg w sztu­ki nie pła­ta i koń­mi po po­lach nie włó­czy.

Hi­po­lit tkli­wym spoj­rze­niem uspo­ko­ił mat­kę i cze­kał na to­wa­rzy­stwo.

Ksiądz wy­biegł pierw­szy w su­tan­nie znacz­nie krót­szej, w po­waż­nym ka­pe­lu­szu ka­płań­skim. Za nim szła pan­na Ka­ro­li­na. Dwie pierw­sze oso­by za­ję­ły miej­sce głów­ne na wóz­ku. Ce­za­ry siadł na przed­nim sie­dze­niu, obok Ję­dr­ka, ale twa­rzą nie do ko­ni, lecz do tam­tych dwu osób zwró­co­ny. Sie­dze­nia, obi­te gru­bym sza­rym suk­nem, by­ły za­wie­szo­ne na po­tęż­nych pa­sach skó­rza­nych za­cze­pio­nych o gło­wi­ce li­ter­ko­wych ha­ków. Wszy­scy sie­dli, woź­ni­ca cmo­kał kil­ka­kroć na czar­ne „kre­ty", a one tym­cza­sem nie za­mie­rza­ły wca­le ru­szyć z miej­sca. Wspi­na­ły się, bi­ły na miej­scu ko­py­ta­mi al­bo zgi­na­jąc łby ku zie­mi wy­da­wa­ły krót­kie, ury­wa­ne rże­nie, któ­re nic do­bre­go nie wró­ży. Roz­legł się ci­chy roz­kaz Hi­po­li­ta, któ­ry z ko­nia przy­glą­dał się swe­mu umi­ło­wa­ne­mu za­przę­go­wi:

— Trąć na­ręcz­ne­go!

Ję­drek pod­niósł bat dzie­wi­czo czy­sty, no­wy i nie uży­wa­ny jesz­cze w tej po­wo­jen­nej epo­ce i z lek­ka ude­rzył je­go koń­co­wym wę­zeł­kiem lśnią­cy zad na­ręcz­ne­go wa­ła­cha. Oba­dwa ko­nie, zdję­te pa­nicz­nym prze­ra­że­niem wo­bec zlek­ce­wa­że­nia ich cno­ty, sko­czy­ły rap­tem z miej­sca z ta­ką gwał­tow­no­ścią, że brycz­ka ru­nę­ła na­przód jak wy­rzu­co­na z pro­cy. Ce­za­ry, sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko księ­dza Ana­sta­ze­go, gib­nął się gwał­tow­nie i był­by ude­rzył ka­pła­na gło­wą w pier­si, gdy­by nie to, że tra­fił już w próż­nię. Oprzy­tom­niaw­szy Ba­ry­ka zo­ba­czył nad głów­nym sie­dze­niem za­miast osób czte­ry no­gi za­dar­te do gó­ry z te­go dwie no­gi czar­ne w lśnią­cych cho­le­wach i czar­nych nie­za­po­mi­naj­kach, a dwie bia­łe w cien­kich, cie­li­stych poń­czo­chach za­cho­dzą­cych aż — hen! — po­wy­żej ko­lan. Poń­czo­chy owe z bo­ku każ­dej no­gi pod­trzy­my­wa­ły gu­mo­we pa­ski się­ga­ją­ce w nie­do­cie­czo­ną ot­chłań. Ce­za­ry zro­zu­miał, że pan­nę Szar­ła­to­wi­czów­nę spo­ty­ka te­go dnia dru­gie nie­przy­zwo­icie śmiesz­ne nie­szczę­ście. Zgod­nym od­ru­chem zle­cia­ła po pro­stu wraz z księ­dzem z ba­lan­su­ją­ce­go sie­dze­nia w pu­sty tył brycz­ki. Ma­cha­li oby­dwo­je czte­re­ma czar­no­bia­ły­mi koń­czy­na­mi, nie mo­gąc się z cie­śni wy­do­być. Zgod­ny wy­buch śmie­chu osób po­zo­sta­ją­cych na gan­ku ści­gał ich w ist­nym lo­cie, któ­ry te­raz przed­się­wzię­ły czar­ne „kre­ty". Ce­za­ry z za­pa­łem rzu­cił się na po­moc pan­nie Ka­ro­li­nie i wy­dźwi­gnął ją na ru­cho­me sie­dze­nie. Po­tem wy­win­do­wał du­chow­ne­go. Pan­na by­ła zroz­pa­czo­na. Mia­ła łzy w oczach. Po­pra­wia­ła wciąż krót­ką suk­nię ob­cią­ga­jąc ją jak naj­ni­żej, nie­mal do pięt, i owi­ja­jąc nią ko­la­na.

— Mo­że pa­ni po­ży­czyć agraf­ki do za­pię­cia suk­ni pod ko­la­na­mi? — za­py­tał Ce­za­ry ze współ­czu­ciem i go­to­wo­ścią do usług.

— Dzię­ku­ję! — od­pa­li­ła z ta­ką fu­rią, jak­by mia­ła za­miar po­dzię­ko­wać pię­ścią.

— Sie­dze­nia są ru­cho­me i wsku­tek te­go nie­pew­ne. To się mo­że po­wtó­rzyć.

— Nie po­wtó­rzy się!

— Któż to mo­że wie­dzieć, czy się nie po­wtó­rzy. Strze­żo­ne­go Pan Bóg strze­że.

— Do­brześ to po­wie­dział, pa­nie Cza­ruś! — wes­tchnął ksiądz. — Ależ mnie wy­rżnę­ło w ple­cy! A cie­bie, Ka­ru­sia, wy­rżnę­ło?

— Mnie nie wy­rżnę­ło!

— Da­li­śmy, mo­je dziec­ko, nie la­da przed­sta­wie­nie z na­szych des­so­us...

— Och! Jesz­cze o tym bę­dą ga­dać! To jest prze­cie pro­stac­two!

— Mnie tam to wca­le nie wzru­sza, co tłum zo­ba­czy u mnie pod su­kien­ką. In­na rzecz z to­bą! — wzdy­chał wi­ka­ry z po­li­to­wa­niem.

— Pro­szę już raz z tym skoń­czyć, bo wy­sią­dę! — syk­nę­ła.

— Wy­siąść w tej chwi­li by­ło­by do­syć trud­no. Zno­wu byś się po­tknę­ła. Nic tu prze­cie złe­go nie po­wie­dzie­li­śmy, mo­je dziec­ko. Go­rzej by by­ło, gdy­by­śmy mil­cze­li.

— I cze­go pa­ni tak da­le­ce bo­le­je nad gim­na­stycz­ną ewo­lu­cją tak da­le­ce na­tu­ral­ną!... Nie ro­zu­miem... — wtrą­cił Ce­za­ry.

— Bo­le­ję i ko­niec! Pan tu przy­je­chał i jest pan mo­im por­te–mal­heur!

— O, to źle! Je­że­li tak jest na­praw­dę, to nie ma co! Trze­ba brać no­gi za pas!

— Wi­dzisz, wi­dzisz, Ka­ro­li­no, co ty wy­ga­du­jesz!

— Nic strasz­ne­go nie po­wie­dzia­łam.

— Za­ka­zu­ję ci mó­wić rze­czy pły­ną­ce z gu­seł ukra­iń­skich, a pa­nu, Cza­ruś, za­ka­zu­ję mó­wić o wy­jeź­dzie.

— A któż tu na­sta­je na wy­jazd pa­na Ba­ry­ki? — py­ta­ła pan­na wy­trzesz­cza­jąc swe ślicz­ne nie­bie­skie oczy.

Hi­po­lit je­chał tuż za wóz­kiem na Ury­siu i wi­dać by­ło, że się roz­ko­szu­je jaz­dą. Był uśmiech­nię­ty, roz­ma­rzo­ny. Kle­pał raz w raz rę­ką kark i kłę­by ko­nia, piesz­czo­tli­wie gła­dził je­go grzy­wę. Ce­za­ry miał cią­gle przed oczy­ma je­go twarz i prze­szło mu przez myśl za­sta­no­wie­nie, iż buń­czu­czy się na tej brycz­ce, gro­zi wy­jaz­dem, a na­praw­dę sro­gi by to był żal, gdy­by trze­ba by­ło wy­je­chać z tej Na­wło­ci. Jesz­cze jej prze­cie na­wet nie zo­ba­czył! Sam tu ja­koś zma­lał, spro­ściał, stał się nie­mal dziec­kiem... Wszyst­ko na no­wo, jak za dni mi­nio­ne­go dzie­ciń­stwa, sta­ło się tu­taj tak cie­ka­we, tak nie­wi­dzia­ne — nie­sły­cha­ne! Każ­dy pa­gó­rek al­bo wą­wo­zik, któ­ry mi­ja­no, był od ra­zu, od spoj­rze­nia ja­ki­ści swój, bliź­ni, nie­od­łącz­ny, choć jest prze­cie ob­cy i no­wy. Cie­ka­wość na­praw­dę pa­li­ła, że­by wstać w tej uro­czy­ście wy­sma­ro­wa­nej fur­man­ce i ro­zej­rzeć się do­oko­ła, zo­ba­czyć, prze­nik­nąć, co też to tam jest da­lej, za chu­dym la­san­kiem, któ­re­go brze­giem bie­gnie ko­rze­ni­sta, mo­kra dro­ga.

Nie­wie­lu mi­ja­no prze­chod­niów. Pe­wien Ży­dzi­na z brud­nym wor­kiem na ple­cach ni­sko się kła­niał pa­nu dzie­dzi­co­wi, co nie tyl­ko z woj­ska wró­cił, ale — po­wia­da­li — woj­nę wy­grał, sa­me­go Troc­kie­go po­bił na kwa­śne jabł­ko. Wnet zo­stał da­le­ko w ty­le.

Ale po­bie­gły ku nie­mu my­śli Ce­za­re­go, któ­ry go wciąż miał przed oczy­ma, gdy in­ni by­li doń ty­łem od­wró­ce­ni. Jak­że­by chciał pójść z tym Ży­decz­kiem i ga­dać o ta­jem­ni­cach je­go ży­cia, któ­rych nie znał, nie wi­dział, tak sa­mo jak nie znał, nie wi­dział tej oko­li­cy po­rznię­tej przez wiej­ską dro­gę! Ta­jem­ni­cę je­go ży­cia... O wnę­trzu wor­ka, któ­ry ów z tak strasz­ną mę­ką na ple­cach dźwi­ga. Nie­sie tam pew­no kil­ka ćwiar­tek kar­to­fli dla ku­py swych dzie­ci cze­ka­ją­cych z głod­nym utę­sk­nie­niem. Zna­my to, zna­my... Zna­my utę­sk­nie­nie gło­do­we! Nie­sie tam mo­że dwa du­że boch­ny kwa­śne­go, żyt­nie­go chle­ba, któ­ry tak dia­bel­nie sma­ku­je, gdy żo­łą­dek jest pu­sty i kisz­ki pu­ste. Zna­my to, zna­my... Nie­sie tam mo­że kra­dzio­ne ja­ko­weś rze­czy... Nie­sie tam mo­że kra­dzio­ne chłop­skie bu­ty, któ­re wy­da­je na dzie­sią­tą wieś, że­by ich już do koń­ca świa­ta wła­ści­ciel nie po­znał. Któż je­go wie? Kto zba­da ma­chi­na­cje wiej­skie­go Ży­da? Tak jest czy owak, dźwi­ga na so­bie cię­żar, a dźwi­ga­jąc go peł­za po bło­cie i pia­sku, szar­ga się i flań­ta po dro­gach pra­sta­rych zie­mi. Szar­ga się po zie­mi i dźwi­ga na so­bie cię­ża­ry w tej sa­mej chwi­li, gdy w sa­mo­lo­cie szy­bu­ją­cym z War­sza­wy do Pa­ry­ża, środ­kiem ob­ło­ków i nad ob­ło­ka­mi, wy­twor­na da­ma po­dró­żu­ją­ca, dla skró­ce­nia so­bie nud­ne­go cza­su mię­dzy sta­cja­mi po­wietrz­ny­mi War­sza­wa–Pra­ga cze­ska śpi smacz­nie, uło­żyw­szy się na dnie lot­nej ka­bi­ny. O nę­dzo, nę­dzo bied­ne­go brud­ne­go Ży­da, któż cię wy­sło­wi!

Brycz­ka wy­mi­nę­ła dwóch sta­rych chło­pów, któ­rzy szli na bo­sa­ka z ko­szy­ka­mi ręcz­ny­mi w rę­ku. No­gi ich cia­pa­ły po zim­nych ka­łu­żach i mie­si­ły bło­to zgęst­nia­łe. Ga­da­li. Ga­da­li za­wzię­cie, gło­śno, z wrza­skiem. Brycz­ka pę­dzą­ca nie­wiel­kie na nich zro­bi­ła wra­że­nie. Za­le­d­wie na krót­ką chwi­lecz­kę prze­rwa­li roz­mo­wę. Ach, jak­że­by to by­ło cie­ka­we — nie! — ja­kież by to by­ło szczę­ście wy­sko­czyć z tej lśnią­cej, iskrzą­cej się wo­lant­ki, zdjąć bu­ty, cia­pać no­ga­mi po bło­cie, wdać się w roz­mo­wę z tam­ty­mi dwo­ma, ra­dzić po głu­pie­mu nad wy­dźwi­gnię­ciem się z utra­pie­nia, urą­gać na wój­ta, na pi­sa­rza, na pa­nów, na układ świa­ta — po­msto­wać i wy­krzy­ki­wać!... Iść z tam­ty­mi dwo­ma dro­gą peł­ną zno­ju i prze­szkód, zię­bią­cą no­gi, ko­la­na, sta­wy aż do pu­ste­go brzu­cha i utru­dza­ją­cą ko­ści ze­sta­rza­łe! Ce­za­ry wo­łał w du­szy do wie­ko­wych chło­pów, któ­rzy zo­sta­wa­li da­le­ko — da­le­ko na ko­rze­ni­stej dro­dze:

„Ej, wy, lu­dzie! Słu­chaj­cie! Ja idę tam ra­zem z wa­mi!"

W rze­czy­wi­sto­ści nie szedł, lecz wy­god­nie, roz­kosz­nie, szyb­ko je­chał, mknął przez pa­stwi­ska, przy­la­ski, środ­kiem pól i w opłot­kach pro­wa­dzą­cych do wio­sek.

W pew­nym miej­scu Ję­drek skrę­cił rap­tow­nie i po­jazd po­niósł się jak wi­cher mięk­ką dro­gą po­nad roz­le­gły­mi łą­ka­mi. Nie­bo by­ło po­god­ne, lecz już bla­de, śnia­do­ścią prze­ję­te, je­sien­ne. Ni­kły błę­kit prze­rzy­na­ły barw­ne chmur­ki pę­dzo­ne przez rzeź­wy wiatr. Uczu­cie szczę­ścia, mło­do­ści, zdro­wia prze­ni­ka­ło wszyst­kich w jed­na­kim nie­mal stop­niu. Każ­da z osób coś swo­je­go wła­sne­go pod­śpie­wy­wa­ła. Zda­wa­ło się, że i ko­niom szczę­ście ży­ły roz­sa­dza. Lecz oto nie­spo­dzie­wa­nie sta­nę­ły. Ce­za­ry obej­rzał się i zo­ba­czył, że sto­ją przed ja­kąś bra­mą.

— Bra­ma! — za­wrza­snął Ję­drek ta­kim gło­sem, że od je­go brzmie­nia po­win­ny się by­ły na­tych­miast sa­me otwo­rzyć obie wie­rze­je tej sta­rej i sfa­ty­go­wa­nej straż­ni­cy fol­war­ku.

Tym­cza­sem nad­biegł chło­pak z ko­no­pia­stą grzy­wą, dy­szą­cy tak, że tchu nie mógł zła­pać, i po­smar­ku­ją­cy z prze­ra­że­nia no­sem si­nym i kro­sto­wa­tym. Ko­nie wbie­gły na dzie­dzi­niec bez­droż­ny, za­ro­śnię­ty więd­ną­cy­mi chwa­sta­mi i jesz­cze pach­ną­cy od ich ostat­nie­go od­de­chu. Zno­wu wó­zek za­trzy­mał się obok czte­rech sta­rych lip, tak sta­rych, że się je ko­cha­ło od pierw­sze­go spoj­rze­nia. Za ty­mi li­pa­mi stał dwo­rek pra­daw­ny, z da­chem czar­nym, moc­no po­wy­gi­na­nym i scho­dzą­cym na ścia­ny mo­drze­wio­we nie­mal do sa­mej zie­mi. Do­ko­ła sta­ły za­bu­do­wa­nia fol­warcz­ne no­we, z mu­ro­wa­ny­mi słu­pa­mi, po­rząd­ne i so­lid­ne. Hi­po­lit ze­sko­czył z ko­nia, ksiądz Ana­sta­zy wy­lazł z brycz­ki i oba­dwaj skie­ro­wa­li się ku dwor­ko­wi. Na ich spo­tka­nie wy­szedł je­go­mość opa­lo­ny na ko­lor ra­zo­we­go chle­ba, wą­sa­ty, przy­sad­ko­wa­ty, ty­po­wy pan oku­mon. Ce­za­ry za­py­tał pan­ny Ka­ro­li­ny, czy tak­że wy­sią­dzie i wej­dzie do te­go do­mu.

— Nie — od­po­wie­dzia­ła nie­zde­cy­do­wa­nie. — Tu jest ład­ny staw. Pój­dę nad staw.

— Czy ja mo­gę pójść z pa­nią?

— Je­że­li pan so­bie ży­czy...

Mi­nę­li pło­ty ple­cio­ne z jo­dło­wych ga­łę­zi, któ­re opa­sy­wa­ły ogro­dy do­ko­ła dwo­ru, i z gór­ki ze­szli nad staw. Stał ci­chy, roz­le­gły, czy­sty, pod nie­bem je­sien­nym, uro­czy w swych si­to­wiach, ta­ta­ra­kach i pał­kach. Da­le­ko, na dru­gim koń­cu wod­ne­go roz­le­wi­ska, wpły­wa­ła doń rze­ka, sze­ro­ka w swym uj­ściu. Tuż za­raz by­ły pa­rzy­ste po­gród­ki z sze­ro­kich ba­lów, pro­wa­dzą­ce po­ziom wod­ny na pod­się­wod­ne młyń­skie ko­ło. Mo­stek z okrą­gla­ków nad ty­mi po­gród­ka­mi uła­twiał przej­ście z dro­gi wjaz­do­wej na gro­blę za­ro­słą wy­so­ką tra­wą.

Sko­ro pan­na Ka­ro­li­na i Ce­za­ry mi­nę­li ten mo­stek, ude­rzył ich po­wo­nie­nie za­pach zwię­dłej ol­szy­ny i za­pach wod­nych ziół ro­sną­cych po­za gro­blą w wil­got­nych wą­do­łach. Sta­nę­li na naj­wyż­szym miej­scu gro­bli i przy­pa­try­wa­li się sta­wo­wi. Był pięk­ny w swej bar­wie, roz­le­gło­ści, ci­szy. Urok za­po­mnie­nia, od­osob­nie­nia, by­tu po­za świa­tem, sa­mot­no­ści po­za wszyst­kim uśmie­chał się do przy­by­szów z tej wdzięcz­nej na wej­rze­nie, sa­mo­swo­jej wo­dy. W nie­ru­cho­mej ta­fli jej od­bi­ja­ły się wy­so­kie ol­chy ocie­nia­ją­ce młyn i dwie ru­cho­me po­sta­ci — Ka­ro­li­ny i Ce­za­re­go. W za­krę­cie rzecz­nym, sze­ro­kim ra­mie­niem ucho­dzą­cym mię­dzy żół­te si­to­wia, dwie dzi­kie kacz­ki–krzy­żów­ki bez­tr­woż­nie prze­pły­wa­ły. Ce­za­ry zo­stał wprost ude­rzo­ny przez wra­że­nie, że już to miej­sce zna, już je wi­dział nie­gdyś — że już tu był. Co wię­cej — dziw­nie nie­sa­mo­wi­ty żal ści­skał mu ser­ce na wi­dok sen­no­władz­twa tej wo­dy — jak­by za tym miej­scem tę­sk­nił la­ta­mi. „Ja­kim­że spo­so­bem to być mo­że? — za­da­wał so­bie py­ta­nie. — By­łoż to nie­gdyś we śnie, już tak daw­no prze­spa­nym, że zgi­nął do cna w pa­mię­ci?" I oto wte­dy prze­pły­nę­ło przez je­go ser­ce dzi­wacz­ne a przej­mu­ją­ce bo­le­ścią sło­wo: „se­ku­ła".

— Ach — wes­tchnął z głę­bi — praw­da... Przy­po­mi­nam so­bie... Toż to za ta­kim oto sta­wem, za wła­sną ja­kąś „se­ku­łą" mo­ja mat­ka prze­pła­ka­ła swo­je ży­cie.

Z po­dwój­ną za­chłan­no­ścią ob­jął oczy­ma tę tu­tej­szą „se­ku­łę" i nie mógł na­sy­cić się jej wi­do­kiem. Pa­trzył na chmur­ki wie­lo­barw­ne — czer­wo­ne, zwia­stu­ją­ce wiatr, i fio­le­to­we, nio­są­ce no­we desz­cze je­sie­ni — jak prze­pły­wa­ły nad czy­stą ta­flą. Za­bar­wia­ła się wte­dy aż do sa­me­go dna, sta­wa­ła się głę­bo­ka, prze­pa­ści­sta, nie­do­się­gnio­na, peł­na ta­jem­nic i otchli­ste­go ży­cia tam w głę­bi. Gdy chmu­ry po­że­glo­wa­ły nad po­la, zno­wu je­sien­ny ko­lor nie­ba spły­wał na czy­stą po­wierzch­nię. Młyn czar­ny tur­ko­tał i w je­go po­bli­żu nie moż­na by­ło roz­ma­wiać. Pan­na i Ce­za­ry po­szli wzdłuż gro­bli, pro­wa­dząc w głę­bi­nie wod­nej od­bi­cia swo­je, do­sko­na­łe i wier­ne aż do śmiesz­no­ści.

— Był ta­ki staw u nas, na Ukra­inie... — rze­kła pan­na Ka­ro­li­na.

— Do­praw­dy? Bo zno­wu ja wi­dzę w tym sta­wie ulu­bio­ne miej­sce mo­jej mat­ki. Ta­kie mu­sia­ło być to jej miej­sce ulu­bio­ne.

— Każ­dy ma swo­je miej­sce ulu­bio­ne w dzie­ciń­stwie. To jest oj­czy­zna du­szy.

— Ja nie mam.

— Pa­nu się po­do­ba tu­taj, w Pol­sce?

— Do­syć, choć tu­taj nie ma ni­g­dzie nic „god­ne­go wi­dze­nia".

— Nie ma, rze­czy­wi­ście nie ma. Tu, wie pan, nie ma roz­ma­chu, prze­stwo­ru.

— Źle tu pa­ni?

— Nie po­win­no mi być źle. Jest mi ra­czej do­brze. Ale by­łam je­dy­nacz­ką w bo­ga­tym do­mu, prze­zna­czo­ną i wy­cho­wa­ną do zbyt­ków, a te­raz mu­szę ob­słu­gi­wać cu­dzy zby­tek.

— Prze­cież nie cu­dzy.

— Tak — nie cu­dzy.

— Pa­ni ma bliż­szą ro­dzi­nę?

— Tych oto tu­taj, krew­nych me­go oj­ca.

— Ale naj­bliż­sza ro­dzi­na?

— Naj­bliż­sza zgi­nę­ła od bol­sze­wi­ków.

— Jak to? Wszy­scy?

— Mat­ka umar­ła w War­sza­wie z wy­czer­pa­nia sił, w cięż­kiej bie­dzie. Oj­ciec szczę­śliw­szy, bo za­raz po wyj­ściu z wię­zie­nia w Ki­jo­wie.

— A pod wzglę­dem ma­te­rial­nym? Prze­pra­szam pa­nią, że o to się py­tam.

— Nic! Chot' sza­rom po­ka­ti. Ma­ma, wy­rzu­co­na z na­sze­go do­mu, sie­dzia­ła za ta­kim wła­śnie sta­wem, któ­ry od­dzie­lał nasz ma­ją­tek od wsi chłop­skiej — przez ca­ły rok. Sie­dzia­ła nie­szczę­sna w chłop­skiej cha­cie. Wy­szła sa­ma jed­na, w jed­nej suk­ni. Obok niej tyl­ko prze­cud­ny nasz pu­del — Ga­ga. Ja by­łam w War­sza­wie, ja bu­ja­łam so­bie po świe­cie... Ga­ga nie mógł wy­trzy­mać ży­cia w tej cha­łu­pie, nie zniósł nę­dzy, gdy go ko­pa­li no­ga­mi i w zi­mie wy­pę­dza­li na za­wie­ję. — Zdechł. Dał nam wzór, że po­win­ni­śmy tak sa­mo umie­rać, gdy nas znie­wa­ża­ją pod­łe ty­ra­ny. Ma­ma prze­do­sta­ła się do War­sza­wy. Umar­ła. Je­stem sa­ma.

— Te­raz ja zno­wu je­stem pa­ni por­te–mal­heur, ostat­ni po­wiew bol­sze­wi­zmu.

— To strasz­ne! — za­śmia­ła się roz­czer­wie­nio­na aż po sa­mo czo­ło.

— Dość już o tym! Pa­ni jest nie­na­tu­ral­na, peł­na pru­de­rii.

— Jesz­czem się, wi­dać, nie oswo­iła ze wszyst­ki­mi praw­dzi­wo­ścia­mi na świe­cie, choć był już czas i nie bra­kło oko­licz­no­ści po te­mu.

— Czy wie pa­ni, że i ja je­stem po­nie­kąd „ofia­rą" bol­sze­wi­ków?

— Pan? Tak? Nie przy­pusz­cza­łam. To cie­ka­we!

Ce­za­ry pod wpły­wem nie­spo­dzie­wa­ne­go im­pul­su szcze­ro­ści za­czął opo­wia­dać o swej mat­ce i oj­cu, o uciecz­ce z Ba­ku i wę­drów­ce przez Ro­sję, o śmier­ci oj­ca i przy­by­ciu do gra­nic Pol­ski. By­ło dla nie­go sa­me­go cu­dacz­ne i nie­do­rzecz­ne owo wy­wnę­trza­nie się przed nie­zna­jo­mą oso­bą, a jed­nak opo­wia­dał wszyst­ko z bez­względ­ną szcze­ro­ścią. Mó­wił o szcze­gó­łach, któ­re w tej chwi­li do­pie­ro przy­po­mniał so­bie i zo­ba­czył z nad­zwy­czaj­ną oczy­wi­sto­ścią. Ni­g­dy przed ni­kim do­tąd swych spraw oso­bi­stych i uczuć ro­dzin­nych nie wy­do­by­wał na wierzch. To, co mó­wił z Ga­jow­cem o mat­ce, mat­ki się tyl­ko ty­czy­ło i mia­ło pew­ną swo­istą uczu­cio­wą pod­nie­tę. Nie zwie­rzał się ni­g­dy szcze­rzej na­wet Hi­po­li­to­wi Wie­lo­sław­skie­mu. Te­raz spra­wia­ła mu istot­ną przy­jem­ność ja­kąś du­cho­wą ulgę cał­ko­wi­ta opo­wieść o swo­im mi­nio­nym ży­ciu. Pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na słu­cha­ła go w ta­ki spo­sób, że to wła­śnie pod­nie­ca­ło go do wy­wnę­trzeń. Słu­cha­ła go uważ­nie i pil­nie, su­ro­wo i chmur­nie. Cza­sa­mi wy­ra­zy twar­de, prze­waż­nie ro­syj­skie, chrzę­ścia­ły w jej zę­bach, gdy opo­wia­dał o bie­dach i śmier­ci oj­ca. Sie­dli na dru­gim koń­cu gro­bli, gdzie ta gro­bla w wy­so­kie po­la wra­sta­ła. Mie­li pod so­bą od­bi­cia swych po­sta­ci. Na prze­ciw­le­głym brze­gu wzno­sił się bia­ły dwo­rek osło­nio­ny wień­cem ga­łę­zi lip pra­sta­rych i od­zwier­cia­dle­nie swe naj­do­sko­nal­sze znaj­do­wał w czy­stej wod­nej po­wierzch­ni.

— I cóż? Żal pa­ni pu­dla Ga­ga czy Ga­gi? — za­py­tał mło­dzie­niec po dłu­gim mil­cze­niu, gdy już skoń­czył opo­wia­da­nie o so­bie.

— Czy mi żal? Nie wiem.

— Nie wie pa­ni?

— Czu­ję w każ­dym ra­zie to sa­mo, co on, gdy go chło­py wy­rzu­ca­ły w za­wie­ję. Mnie tak sa­mo wy­rzu­co­no na dwór z me­go do­mu.

— Cóż ro­bić! Ta­ki los.

— Los! Rze­czy­wi­ście! Do­la, że­by się uro­dzić ko­bie­tą i nie móc przy­naj­mniej po­mścić się na wro­gach! Do­la, że­by drżeć o sie­bie, o swą ko­bie­cość wo­bec tych, któ­rzy mie­li pra­wo po­zba­wić mię wszyst­kie­go ma­te­rial­ne­go do­bra — ach! — i ro­dzi­ców. To jest pra­wo! To jest spra­wie­dli­wość! Pies Ga­ga lep­szy miał ko­niec niż mo­ja mat­ka! Pan na­wet nie do­my­śla się, co to za szczę­ście być męż­czy­zną! Nie drżeć o swo­ją ca­łość, być po­zba­wio­ną tej głu­po­ty, tej trwo­gi, tej wiecz­nej tro­ski! Ach, móc ude­rzyć, ude­rzyć w łeb ostrym mie­czem lub ostrym szty­le­tem!

— Ja­ka to pa­ni mści­wa!

— Je­stem mści­wa. Gdy­by pan wie­dział, z ja­kim uczu­ciem czy­ta­łam ga­ze­ty, że tu idą, tu przy­by­wa­ją wy­rzu­cać nas zno­wu z do­mów i mor­do­wać, roz­strze­li­wać, jak roz­strze­li­wa­li w Płoc­kiem za to, że się jest szlach­ci­cem.

— Nie tyl­ko za to, lecz za to tak­że, że się by­ło ty­ra­nem, zdzier­cą, ka­tem pa­rob­ków...

— A gdy­by pan wie­dział, z ja­kim uczu­ciem czy­ta­łam ga­ze­ty, wie­ści, że bi­je­cie, bi­je­cie na mia­zgę, że ich po pol­sku ści­na­cie z ra­mie­nia!

Ze­rwa­ła się z miej­sca i na­chy­li­ła nad Ce­za­rym.

— Cze­mu­że­ście nie po­szli da­lej, da­lej, da­lej? — py­ta­ła wpi­ja­jąc się weń oczy­ma.

— Aż do Ura­lu? Da­lej — aż do Kra­sno­jar­ska?

— Nie do Ura­lu i do Kra­sno­jar­ska, lecz do Mo­skwy! Do Mo­skwy! — po­wtó­rzy­ła, wszyst­ko miesz­cząc w tym sło­wie.

— Ja się po­li­ty­ką nie zaj­mu­ję, zwłasz­cza tu, nad tym sta­wem, to­też nie wiem, cze­mu nie po­pchnię­to nas aż do Mo­skwy.

— Du­cha w was nie by­ło!

— Du­cha w nas nie by­ło, że­by in­tro­mi­to­wać z po­wro­tem pu­dla Ga­gę do pa­ła­cu na Ukra­inie, gdzie już pew­nie jest te­raz wiej­ska szko­ła.

— Że­by ode­brać zra­bo­wa­ne!

— Pro­szę pa­ni. To, co tam zo­sta­ło zra­bo­wa­ne, to już amen! Nad tym trze­ba krzy­żyk po­sta­wić. Trze­ba po­sta­wić krzy­żyk al­bo i ca­ły du­ży krzyż nad ca­łym tam­tej­szym dzie­łem i świa­tem. Tym krzy­żem po­bło­go­sła­wić. Od­pu­ścić wi­nę. Niech tam ten pol­ski krzyż sta­nie nad po­peł­nio­ny­mi zbrod­nia­mi. Tam jest zie­mia ru­ska i lud ru­ski. Ma­my tu, Po­la­cy, zie­mię pol­ską i lud pol­ski. Ma­my wol­ność. O tym, że­by się tam z po­wro­tem pchać, na­wet nie na­le­ży ma­rzyć, nie tyl­ko my­śleć.

— Ni­g­dy pa­nu nie za­po­mnę te­go słó­wecz­ka o pu­dlu!

— Za­po­mni pa­ni! Już je­ste­śmy przy­ja­ciół­mi, a bę­dzie­my jesz­cze szczer­szy­mi i jesz­cze więk­szy­mi.

— Skąd­że to ta­ka pew­ność? Dzień je­den nie upły­nął od przy­jaz­du pa­na do ta stro­na, aż ci już ta­ka pew­ność sie­bie!

— Al­boż to nie bę­dzie pa­ni le­piej mieć tu­taj — i w ogó­le na świe­cie — do­bre­go so­jusz­ni­ka?

— By­ło­by do­brze — od­po­wie­dzia­ła ca­ła w pą­sach — mieć ta­kie­go so­jusz­ni­ka. Ale czy to moż­na wie­rzyć? Męż­czyź­nie?

— „Nie wierz męż­czyź­nie ja­ko psu, gdyż czy to cy­wil­ny, czy­li woj­sko­wy, za­wsze to pies łań­cu­cho­wy"... Ja zaś je­stem po­dwój­ny pies, bo to już cy­wil­ny a jesz­cze woj­sko­wy.

— Zo­ba­czy­my... — rze­kła śmie­jąc się po­przez swe za­wsty­dze­nie.

— W każ­dym ra­zie, na po­czą­tek — szta­ma! — mó­wił wy­cią­ga­jąc rę­kę.

— Szta­ma! — rze­kła ser­decz­nie, po­da­jąc mu swo­ją.

— Ale — ale! Pro­szę pa­ni, jak się to miej­sce na­zy­wa?

— Dziw­ną to ma na­zwę. Zo­wie się Chło­dek.

— Pa­trz­cie! Chło­dek. Mi­ły Chłod­ku! Jak­że­bym chciał do­stać tu po­sa­dę!

— Po­sa­dę? — To już nie wiem ja­ką...

— A prze­cież jest tu młyn. Więc mu­si być i mły­narz. Po­sa­dę mły­nar­czy­ka.

— Och, jest i Toł­stoj w mi­nia­tu­rze!... „Po­sa­dę mły­nar­czy­ka"... — szy­dzi­ła.

Te­raz Ce­za­ry za­czer­wie­nił się po sa­me uszy. Usi­ło­wał po­pra­wić swą sy­tu­ację, za­pew­nia­jąc:

— Ja­ki tam Toł­stoj! No, więc nie mły­nar­czy­ka. Do­brze! To pi­sar­czy­ka pro­wen­to­we­go przy rząd­cy.

— Nie ma tu rząd­cy, tyl­ko eko­nom Gru­bo­szew­ski, któ­ry wszyst­ko, co trze­ba, pi­sze sam, jak ku­ra pa­zu­rem, i we­dług sta­tu­tów bar­dzo daw­nych.

— Przy Gru­bo­szew­skim eko­no­mie... Niech bę­dzie przy eko­no­mie. Wi­dzi pa­ni, ja­ki je­stem zgod­ny: do ra­ny mię przy­ło­żyć.

— A cze­muż to tak ko­niecz­nie tu­taj?

— Je­że­li ma­ma pa­ni mo­gła przez rok miesz­kać w chłop­skiej cha­łu­pie, to cze­muż bym ja, zdro­we i sil­ne chło­pię, nie mógł po­miesz­kać, ot, na tam­tej gór­ce, w tym dwo­recz­ku? O Bo­że!

— Cóż by pan tu­taj ro­bił? Agi­to­wać?

— Żad­nych agi­ta­cji! Gdy przyj­dzie po­ra, to oni sa­mi się za­agi­tu­ją naj­le­piej. Cóż to za cier­pli­wy lud! Lecz przyj­dzie chwi­la, że ro­zum w ten lud wej­dzie. Ro­zum się pchać bę­dzie drzwia­mi i okna­mi do tych chat i le­go­wisk. Nie mo­ja to spra­wa agi­ta­cja. Oj­ciec mi agi­ta­cji za­ka­zał pew­ny­mi le­gen­da­mi.

— Więc co?

— Lu­dzi bym tu chciał po­znać. Wła­sny­mi oczy­ma zo­ba­czyć wszyst­ko. Tych pro­stych. Chło­pów, Ży­dów, ro­bot­ni­ków, rze­mieśl­ni­ków, ry­ba­ków, pra­co­wi­tych i urwi­poł­ciów, do­brych i złych, mą­drych i głup­ta­sów. Chcia­ło­by mi się ga­dać o ich ży­ciu. Na­żyć się z ni­mi!

— Dziw­ny gust!

— Mo­że i dziw­ny, ale — co ro­bić! Ta­ka na­tu­ra. Był­bym do­brym pi­sar­czy­kiem, da­ję pa­ni sło­wo. Ca­ły dzień bym ro­bił, co ka­żą. A wie­czor­kiem, po za­cho­dzie słoń­ca, gdy już wszel­kie ro­bo­ty bę­dą skoń­czo­ne, chciał­bym so­bie tu­taj sia­dy­wać al­bo tam pod li­pa­mi, pa­trzeć na tę wo­dę sze­ro­ką — sze­ro­ką, gdy ją księ­życ oświe­ci al­bo gwiaz­dy uka­żą — na tę „se­ku­łę" — i tak so­bie tu­taj w sa­mot­no­ści — mat­kę wspo­mi­nać... Mat­kę wspo­mi­nać... — za­śpie­wał z ci­cha sa­me­mu so­bie, jak­by słu­chacz­ki obok nie­go wca­le nie by­ło.

Z gło­wą pod­par­tą na rę­kach pa­trzył na wo­dę. Pan­na Ka­ro­li­na przy­glą­da­ła mu się spod oka z bacz­ną uwa­gą.

Wła­śnie ksiądz Ana­sta­zy i Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski uka­za­li się na gro­bli i zdą­ża­li ku tam­tym dwoj­gu, za­to­pio­nym w mil­cze­niu.

***

Do ob­ję­cia przez Ce­za­re­go Ba­ry­kę po­sa­dy pi­sa­rza pro­wen­to­we­go w eko­no­mii no­szą­cej w pań­stwie na­włoc­kim za­wo­ła­nie: Chło­dek — nie do­szło. Na­wet nie z ra­cji ja­kiejś mod­nej „re­duk­cji", lecz z wi­ny sa­me­go pe­ten­ta. Cof­nął swą kan­dy­da­tu­rę. Kie­dy po raz pierw­szy zgło­sił się z tym pro­jek­tem do Hi­po­li­ta Wie­lo­sław­skie­go, tam­ten na pe­wien czas za­nie­mó­wił, a na­wet nie­po­wab­nie osłu­piał. Po pew­nym do­pie­ro cza­sie po­czął za­da­wać py­ta­nia:

— Pi­sa­rza? Pro­wen­to­we­go? Pi­sa­rza? Na Chłod­ku! Ty! Stu­dent uni­wer­sy­te­tu? Me­dyk? Po co? Na co? Cui bo­no?

Ce­za­ry tłu­ma­czył, iż przy­je­chał do do­mu przy­ja­cie­la na pa­rę dni, a tak mu się tu­taj po­do­ba, że rad by po­być przez czas pe­wien. Nie mo­że prze­cie być re­zy­den­tem, „pan­ną re­spek­to­wą", trzy­mać się pań­skiej klam­ki ba­rasz­ku­jąc i próż­nu­jąc. Nę­ci go — mó­wił — ży­cie ludz­kie, ży­cie pro­ste. Chciał­by je po­znać w spo­sób bez­po­śred­ni, istot­ny, nie z dru­giej rę­ki, nie ze stop­nia ka­re­ty ani ze strze­mie­nia ma­gnac­kich ru­ma­ków. Chciał­by mó­wić z tu­tej­szy­mi ludź­mi z ust do ust. Ale nie tyl­ko mó­wić. Chciał­by pra­co­wać ra­mię w ra­mię, sko­ro tu jest, gdyż nie moż­na mó­wić ze spra­co­wa­nym, nie pra­cu­jąc z nim ra­mię w ra­mię.

Hi­po­lit ro­zu­miał ostat­nie ra­cje i przy­zna­wał im naj­zu­peł­niej­szą słusz­ność. Ale nie ro­zu­miał te­go po­my­słu miesz­ka­nia na Chłod­ku. By­ło to śmiesz­ne, ja­kieś ro­syj­skie, do ni­cze­go nie­po­dob­ne. U nas — tłu­ma­czył — tak nie moż­na, bo to na­si lu­dzie za­raz wy­śmie­ją. W tym jest ja­kaś toł­sto­jow­ska czy ja­kaś tam po­za, me­to­da, bla­ga — bo w toł­sto­jow­skich wy­rze­cze­niach się by­ło bar­dzo wie­le bla­gi. U nas mo­żesz ro­bić wszyst­ko, co ci się żyw­nie po­do­ba, ale pod jed­nym wa­run­kiem: nie mo­żesz się ośmie­szać. Gdy­byś ty coś ta­kie­go zro­bił, ja bym stał się śmiesz­ny w mo­jej pa­ra­fii... Po­wiedz no, Cza­ruś: — pi­sarz pro­wen­to­wy na Chłod­ku jest mo­im ser­decz­nym przy­ja­cie­lem... Do dia­bła! to pach­nie ka­ba­re­tem... W tym jest nie­praw­da. My, Po­la­cy, je­ste­śmy ra­są sta­rą, któ­ra nie zno­si już ro­syj­skich pró­bek, ich nie­praw­dy, ich od­kryć i bla­gi. Toł­sto­jów — tyl­ko w du­chu i w praw­dzie — wy­da­li­śmy w szes­na­stym wie­ku. Przy­znaj że, bra­cisz­ku, że nie był­byś praw­dzi­wym pi­sa­rzem pro­wen­to­wym, któ­ry na swój skrom­ny ka­wa­łe­czek chle­ba uczci­wie i z tru­dem za­ra­bia, tyl­ko pa­ni­czem z mia­sta, któ­ry się za­ba­wia, ba­ła­mu­ci się ko­mu­ni­stycz­nie, prze­bie­ra się za pi­sa­rza fol­warcz­ne­go, a w nie­dzie­lę ba­wi się zno­wu za pan brat z dzieć­mi dzie­dzicz­ki, prze­bie­ra się za pa­ni­cza... Nad­to — zaj­mo­wał­byś miej­sce rze­czy­wi­ste­mu pi­sa­rzo­wi, któ­ry go mo­że w tej chwi­li łak­nie i pra­gnie, nie ma­jąc z cze­go żyć. W tym jest śmiesz­ność, Cza­ruś...

Ce­za­ry mu­siał przy­znać, że jest sens w tych wy­wo­dach. Uległ te­mu sen­so­wi, te­mu, trze­ba to na­zwać po imie­niu, sno­bi­zmo­wi pa­ra­fial­ne­mu, i już swej kan­dy­da­tu­ry nie wy­su­wał. Zresz­tą nie miał ani chwi­li wol­nej, któ­rą mógł­by po­świę­cić na swą pro­wen­to­wą fa­na­be­rię. Obia­dy, ko­la­cje, śnia­da­nia i pod­wie­czor­ki trwa­ły nie­mal przez dzień ca­ły. Wsta­wa­no do­syć póź­no. A le­d­wie spo­ży­to śnia­da­nie i da­no fol­gę dys­ku­sji, któ­ra się wy­ło­ni­ła z przy­god­ne­go te­ma­tu, już­ci Ma­cie­ju­nio wcho­dzi cich­cem ze swy­mi spra­wa­mi i stół, do­pie­ro co sprząt­nię­ty, za­ście­la czy­stym ob­ru­sem. Zna­czy­ło to, że spo­łecz­ność na­włoc­ka zmie­rza ku obia­do­wi. Ja­kaś wy­ciecz­ka kon­na al­bo na wóz­ku, ja­kaś kró­ciut­ka eska­pa­da — po­wrót — i już­ci gro­mią z ra­cji spóź­nie­nia się na obiad. — Obiad. — Czar­na ka­wa z odro­bin­ką po­ma­rań­czo­wą te­go wy­spiar­skie­go Cu­ra­çao, pa­pie­ro­sy... — Sprzą­ta­ją. — To­wa­rzy­stwo za­czy­na roz­dzie­lać się, zmniej­szać i zdą­żać w kie­run­ku po­obied­nich drze­mek, ali­ści Ma­cie­ju­nio chrzą­ka i po­le­ca chłop­cu na­kryć stół. Ka­wuń­cia bia­ła, her­ba­ta — sło­wem fi­ve o'clock tea z ty­mi chleb­ka­mi, żyt­nim i pszen­nym, z owym ma­seł­kiem nie­opi­sa­nym a świe­żym, z ty­mi cia­stecz­ka­mi su­chy­mi, któ­rych sła­wa sze­ro­ko ro­ze­szła się by­ła po­za gra­ni­ce pań­stwa na­włoc­kie­go, a sta­no­wi­ła nie­wąt­pli­wą spécia­li­té de la ma­ison. Po ka­wie ja­kaś prze­jażdż­ka, wy­pad do są­sied­nie­go mia­stecz­ka Ostro­pu­stu al­bo tro­chę mu­zy­ki w sa­lo­nie, od­kąd zja­wi­ła się pan­na Wan­dzia Okszyń­ska, nie­co tań­ca, sko­ro ktoś z są­siedz­twa na­go­dził się na od­wie­czerz. I oto Ma­cie­ju­nio znów się krzą­ta i po­brzę­ku­je. Ma się ku ko­la­cji. Ma­cie­ju­nio mru­ga i szep­ce cie­ka­wym, wta­jem­ni­cza naj­cich­szym szep­tem księ­dza Ana­sta­ze­go: — ba­ra­nin­ka — al­bo — kur­cząt­ka — ro­żen. Po ko­la­cji ja­kaś par­tia sza­chów z księ­dzem Ana­sta­zym, ja­kaś par­tyj­ka win­ta (dwie cio­cie, ma­ma, ksiądz — al­bo — ma­ma, ksiądz, Hi­po­lit, Ce­za­ry) — go­dzi­na je­de­na­sta, pół do dwu­na­stej... Smut­no by­ło­by iść spać bez ja­kie­goś wzmoc­nie­nia, bez le­ciut­kie­go, przed­sen­ne­go po­sił­ku. Ma­cie­ju­nio, drep­cząc po­śpiesz­nie, przy­no­si do­mo­we ser­ki owcze, ob­ce, ostre, zie­lo­ne — jabł­ka nie­opi­sa­nej do­bro­ci, je­sien­ne de­li­cje — ja­kieś tam ma­lu­sień­kie kie­li­szecz­ki, z czymś tam ciem­no­wi­śnio­wym... Sło­wem, krót­ki i skrom­ny „pod­ku­rek" przed śród­noc­nym pia­niem ko­gu­ta.

Po ta­kim spę­dze­niu dnia tu­dzież wie­czo­ra nie­jed­no­krot­nie po­ra­nek je­sien­ny daw­no mi­nął, a w dol­nych apar­ta­men­tach „ariań­skie­go" gma­chu pa­no­wa­ła jesz­cze głu­cha mar­two­ta. Drzwi wej­ścio­we od stro­ny ogro­du by­ły za­mknię­te, okien­ni­ce po­za­wie­ra­ne, a z we­wnątrz do­cho­dzi­ło do ogro­du echo chra­pa­nia żoł­nier­sko–księ­że­go. Ksiądz Ana­sta­zy prym trzy­mał w tej bier­nej spra­wie. Daw­no cze­kał przed do­mem sta­ro­wi­na z ko­ścio­ła w Na­wło­ci Dol­nej, aże­by „do­bro­dzie­ja" prze­pro­wa­dzić ścież­ka­mi po­lny­mi na ran­ną mszę, daw­no cze­kał Ję­drek z osio­dła­nym Ury­siem, daw­no się za­mar­twiał Ma­cie­ju­nio, iż przed­nie gar­nusz­ki sty­gną, a ko­żusz­ki na śmie­tan­ce za­nad­to się przy­pie­ka­ją. Chra­pa­nie pod prze­wo­dem ka­płań­skim wzno­si­ło się pod wy­so­kie su­fi­ty i wstrzą­sa­ło sta­ry­mi ścia­na­mi.

W ta­kich wy­pad­kach pan­na Ka­ro­li­na wa­ży­ła się na rze­czy osta­tecz­ne. Zbie­ra­ła w ogro­dzie ka­mie­nie, gła­zy na­rzu­to­we, ba­ra­nie łby i ko­pu­la­ste czu­by z epo­ki oli­go­ce­nu, mio­ce­nu i plio­ce­nu, zno­si­ła te for­ma­cje w po­bli­że sie­dli­ska znacz­nie póź­niej­sze­go, a prze­cie bar­dziej od tam­tych do­szczęt­nie wy­ga­słe­go aria­ni­zmu, i wa­li­ła ty­mi pra­daw­ny­mi trze­cio­rzę­da­mi w za­mknię­te na klucz dźwi­rza. Każ­de ude­rze­nie wie­lo­fun­to­we­go mi­ne­ra­łu ol­brzy­mim echem roz­bi­ja­ło się o ścia­ny i su­fit wiel­kiej i wy­so­kiej sie­ni. Uśpio­nym ry­ce­rzom zda­wa­ło się, że to wła­śnie za­czę­to sil­ne przy­go­to­wa­nie ar­ty­le­ryj­skie, usku­tecz­nia­ne ogniem bęb­nią­cym ja­kiejś ca­łej dzia­ło­bit­ni, i że wnet na­stą­pi czo­ło­we ude­rze­nie nie­przy­ja­cie­la. Ksiądz Ana­sta­zy zry­wał się i pa­dał zno­wu, aże­by jesz­cze dwa, trzy ra­zy wy­dać chrap­nię­cie za­iste nie tyl­ko nie chrze­ści­jań­skie, nie świec­kie, ale zgo­ła ja­ko­weś bel­ze­bu­bie. Sko­ro jed­nak szturm ka­mien­ny nie usta­wał, a zło­śli­wa dzie­wi­ca mio­ta­ła w za­mczy­ste drzwi co­raz no­we po­ci­ski, bu­dzi­li się wszy­scy trzej i z roz­ko­szą oglą­da­li nad so­bą bia­łe su­fi­ty, któ­re ani my­śla­ły wa­lić się na ich ro­ze­spa­ne gło­wy. Kę­dyś w po­bli­żu szpa­ry okien­nej bzy­ka smut­no ostat­nia, zło­śli­wa, je­sien­na mu­cha, któ­rą cie­pło we­wnętrz­ne utrzy­ma­ło przy ży­ciu. Żoł­nie­rze na­bie­ra­li prze­ko­na­nia, że to nie jest rów strze­lec­ki, nie woj­na, lecz po­kój, i to po­kój upra­gnio­ny, do­bro­tli­wy, z wy­so­kim, bie­lo­nym su­fi­tem...

— Ej­że — za­raz bę­dzie śnia­da­nie! A ja­ka też to po­go­da? Czy pa­da? Czym­że by to wy­paść po śnia­da­niu: kon­no czy dwu­ko­łów­ką?... Ksiądz Ana­sta­zy bił się w pier­si i w ję­zy­ku ła­ciń­skim wy­pra­szał dla sie­bie prze­ba­cze­nie za tak fa­tal­ne, ha­nieb­ne za­nie­dba­nie się w służ­bie bo­żej. Mył się jed­ną rę­ką, cze­sał dru­gą, w lot na­kła­dał na opak swe dłu­go­po­łe efek­ty, by­le­by jak naj­prę­dzej wy­mknąć się z do­mu i rwać na prze­łaj po­la­mi ku na­włoc­kie­mu ko­ścio­ło­wi nie cze­ka­jąc na­wet na sta­rusz­ka ko­ściel­ne­go.

Ce­za­ry Ba­ry­ka mię­dzy jed­nym a dru­gim je­dze­niem da­wał nie­raz upust swej ma­nii tak zwa­ne­go po­zna­wa­nia ży­cia w je­go praw­dzie i isto­cie. Wy­my­kał się do sto­dół i uczest­ni­czył w wiel­kiej ak­cji omło­tu zbo­ża przy mło­car­niach kie­ra­to­wych — sie­dział w spi­chle­rzu al­bo w staj­niach i obo­rach — przy za­sy­py­wa­niu kop­ców kar­to­fla­nych tu­dzież przy szat­ko­wa­niu ka­pu­sty. Wiel­kie sto­do­ły by­ły w tym cza­sie na prze­strzał otwar­te. Tur­ko­ta­ły ma­szy­ny po­ru­sza­ne przez ko­nie w kie­ra­cie — wiatr dął w zgo­ni­ny i ple­wy, nie­cąc wie­czy­stą ku­rza­wę. Nie­zmier­ne ma­sy sło­my po omło­cie prze­wa­la­ły się w prze­strzeń. Krzy­cze­li po­ga­nia­cze ko­ni i gło­śno ga­da­li pra­cow­ni­cy usi­łu­jąc prze­ga­dać huk ma­szy­ny. Wszyst­kie jed­nak hu­ki, zgrzy­ty i krzy­ki zwy­cię­ża­ła wiecz­nie we­so­ła pio­sen­ka dziew­cząt od­gar­nia­ją­cych sło­mę.

Był to zresz­tą czas, kie­dy ca­łe dys­tyn­go­wa­ne to­wa­rzy­stwo z „pa­ła­cu" wraz z peł­ny­mi tak­tu ciot­ka­mi i sa­mą pa­nią Wie­lo­sław­ską wdra­py­wa­ło się na strych dwo­ru w ce­lu se­gre­go­wa­nia ja­błek. Na tym stry­chu by­ły spe­cjal­ne prze­gro­dy, ro­dzaj są­sie­ków, z daw­na wy­le­pio­nych gli­ną i za­sy­pa­nych siecz­ką. Zno­szo­no tam ma­sy ja­błek, gdy doj­rza­ły w roz­le­głych ogro­dach le­żą­cych po obu­dwu stro­nach dro­gi wjaz­do­wej. By­ły to jabł­ka roz­ma­itych ga­tun­ków, ale sam owoc naj­przed­niej­szy do­sko­na­ło­ści nie­gdyś szcze­pio­nych. Na tym stry­chu roz­le­głym i do­syć wy­so­kim, su­chym i prze­wiew­nym by­ło cie­pło roz­kosz­ne i praw­dzi­wie aniel­ski za­pach doj­rza­łych ja­błek. To­wa­rzy­stwo za­bie­ra­ło się ni­by to do se­gre­go­wa­nia owo­cu, umiesz­cza­nia co naj­przed­niej­szych oka­zów we wła­ści­wych prze­gro­dach, lecz w grun­cie rze­czy to­wa­rzy­stwo zaj­mo­wa­ło się zja­da­niem co naj­przed­niej­szych oka­zów w ilo­ści za­praw­dę nad­mier­nej. Ksiądz, Hi­po­lit, Ce­za­ry, wuj­cio, na­wet wiot­kie i wy­wię­dłe cio­cie, na­wet sa­ma pa­ni Wie­lo­sław­ska, sło­wem wszy­scy, pro­wa­dzi­li na tej gór­ce jak­by pew­ne­go ro­dza­ju ku­ra­cję ja­błecz­ną. Nad­to, usa­do­wie­ni na tej gór­ce, tra­ci­li nie­ja­ko swą sko­ru­pę, w któ­rej uro­czy­ście po­ru­sza­li się i cha­dza­li w po­ko­ju ba­wial­nym i sto­ło­wym. Tam, w gór­nej stre­fie — bi­li się jabł­ka­mi, go­ni­li się i do­ka­zy­wa­li jak dzie­ci, a ra­czej jak sta­do szczu­rów na pod­da­szu.

W tych to za­ba­wach stry­cho­wych, go­ni­twach i sko­kach po­przez peł­ne są­sie­ki i gó­ry ja­błek zda­rza­ło się Ce­za­re­mu do­pa­dać pan­ny Ka­ro­li­ny, chwy­tać ją i trzy­mać w ob­ję­ciach. Raz na­wet zda­rzy­ło mu się trzy­mać ją znacz­nie dłu­żej, niż na­ka­zy­wa­ły oko­licz­no­ści i pra­wo zwy­cię­stwa — tu­dzież zda­rzy­ło mu się do­tknąć w prze­lo­cie usta­mi jej po­licz­ka, ró­żo­we­go i świe­że­go jak jabł­ko naj­kra­śniej­sze i naj­won­niej­sze. Po tym ostat­nim wy­pad­ku na­sta­ły kwa­sy, dą­sy, pa­ro­go­dzin­ne: „sta­now­czo nie roz­ma­wiam z pa­nem" — lecz na­de­szło rów­nież i uła­ska­wie­nie z za­strze­że­niem naj­moc­niej­sze­go usi­ło­wa­nia po­pra­wy.

Wszyst­kie te za­trud­nie­nia i, je­że­li je tak na­zy­wać moż­na, za­ję­cia cza­su, któ­re Ce­za­re­go za­sko­czy­ły w Na­wło­ci, by­ły ni­czym w po­rów­na­niu z pra­cą, ja­ką mu na­rzu­ci­ła pa­ni Ko­ście­niec­ka. Jak już wia­do­mo, wdo­wa–na­rze­czo­na z Leń­ca or­ga­ni­zo­wa­ła wiel­ki pik­nik dla ze­bra­nia fun­du­szu na rzecz kup­na pro­tez dla „ka­dłub­ków" bez rąk i nóg, ofiar woj­ny. Pik­nik miał się od­być w sa­lo­nach naj­ob­szer­niej­sze­go w oko­li­cy pa­ła­cu, w Odo­la­nach, na­le­żą­cych do star­sze­go pa­na Sto­rza­na, któ­ry sam po­wa­lo­ny przez pa­ra­liż, chciał choć w ten spo­sób przy­słu­żyć się „bra­ciom ka­dłub­kom". Od­da­wał do dys­po­zy­cji swe apar­ta­men­ty, ze sto­ra­mi wiecz­nie za­pusz­czo­ny­mi i mo­la­mi la­ta­ją­cy­mi we­wnątrz sa­mo­wład­nie. Po­nie­waż bez­wład­ny pan Sto­rzan, sta­ry ka­wa­ler, ży­ją­cy na ła­sce pie­lę­gnia­rek i służ­by, ni­czym, rzecz pro­sta, za­jąć się nie mógł, więc pa­ni Ko­ście­niec­ka go­spo­da­ro­wa­ła w odo­lań­skich sa­lo­nach jak sza­ra gą­ska, przy­go­to­wu­jąc wszyst­ko do nie­by­wa­łej za­ba­wy. Po­ru­szy­ła ca­łą oko­li­cę, zmo­bi­li­zo­wa­ła wszyst­ko, co ży­ło, mia­ło no­gi i fra­ki, wła­da­ła mło­dzie­żą jak dyk­ta­tor, ła­ska­wy dla po­słusz­nych a nie­ubła­ga­ny dla opie­sza­łych. Po­nie­waż miał to być pik­nik, za­ba­wa skład­ko­wa, po­nie­waż mia­ło być na niej mnó­stwo osób, na­le­ża­ło przy­go­to­wać za­pa­sy wszel­kie­go ro­dza­ju. To­też pa­ni Ko­ście­niec­ka ob­jeż­dża­ła pa­ła­ce, dwo­ry i dwor­ki, wy­cią­ga­jąc co naj­god­niej­sze wę­dli­ny i ogo­ła­ca­jąc piw­ni­ce. Pie­czo­no, sma­żo­no, go­to­wa­no w ca­łym po­wie­cie pod ko­men­dą ślicz­nej wdo­wy z Leń­ca.

Oczy­wi­sta, że go­spo­dy­ni ge­ne­ral­na mu­sia­ła mieć po­moc­ni­ków. Głów­nym pod­ręcz­nym był na­rze­czo­ny, pan Bar­wic­ki. Lecz by­ły rów­nież po­ma­gie­ry dru­go­rzęd­ne, mię­dzy in­ny­mi Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski i Ce­za­ry Ba­ry­ka. Ostat­ni wpadł w pa­zur­ki wdo­wy–na­rze­czo­nej i mu­siał tań­czyć, jak mu za­gra­ła. Lecz ten kan­dy­dat na tan­ce­rza miał pe­wien de­fekt or­ga­nicz­ny, nie do prze­ba­cze­nia w tych oko­licz­no­ściach: nie po­sia­dał fra­ka. Wie­lo­sław­ski wie­dział o tym bra­ku, to­też pew­ne­go pięk­ne­go po­po­łu­dnia, po sil­nym przy­go­to­wa­niu ar­ty­le­ryj­skim uści­sków i bęb­nią­cym ogniu naj­cel­niej­szych i naj­cięż­szych ar­gu­men­tów, Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski wy­ko­nał atak ge­ne­ral­ny: pro­sił przy­ja­cie­la nie­mal na klęcz­kach o przy­ję­cie od nie­go no­we­go fra­ka z przy­le­gło­ścia­mi, ja­ko sym­bo­lu, pa­miąt­ki i zna­ku bra­ter­stwa. Po­wo­łał się na wspól­ne ło­że w ro­wach, wspól­ne wszy ja­ko też i plu­skwy, na wspól­ny chleb ze wspól­ną sło­ni­ną — po­wo­łał się na las Ro­gacz pod Pat­ko­wem Pru­skim — na­wet pła­kał rzew­ny­mi łza­mi ten wy­so­ki chłop i moż­ny szlach­cic. Ce­za­ry bo­lał dość dłu­go nad swym osta­tecz­nym upad­kiem mo­ral­nym, aż wresz­cie mach­nął na sie­bie rę­ką — przy­stał. Po­je­cha­li oba­dwaj w skok do Czę­sto­cho­wy, ob­sta­lo­wa­li frak u tam­tej­sze­go mi­strza Po­ola, któ­ry ubie­rał Hi­po­li­ta — i go­to­wy frak z ka­mi­zel­ką naj­ostat­niej­szej mo­dy tu­dzież naj­mod­niej­szy­mi et­ca­ete­ra­mi na­de­sła­ny zo­stał do Na­wło­ci przez „umyśl­ne­go" w sło­necz­ny je­sien­ny po­ra­nek.

Ce­za­re­go nie by­ło pod­ów­czas w do­mu, gdyż gdzieś tam bu­jał. Gdy zaś przy­szedł do swe­go po­ko­ju przed obia­dem, uj­rzał na sto­le frak i in­ne czę­ści ba­lo­we­go ko­stiu­mu, a nad­to ko­szu­lę już swo­ją, ale wy­pra­so­wa­ną w ta­ki spo­sób, że to by­ło ist­ne ar­cy­dzie­ło. Nad­to — koł­nie­rze, man­kie­ty tu­dzież bia­ły kra­wat, któ­re­go jesz­cze nie ob­sta­lo­wy­wał w mie­ście. Kra­wat­ka by­ła cud­na, naj­mod­niej­sze­go ro­dza­ju a nie skle­po­we­go po­cho­dze­nia. Kie­dy zaś Ba­ry­ka wsz­czął in­da­ga­cję u służ­by, kto — u ka­du­ka! — bo­bru­je po je­go po­ko­ju i zo­sta­wia w nim roz­ma­ite czę­ści ubra­nia, oka­za­ło się, że to pan­na Ka­ro­li­na wszyst­ko przy­nio­sła, uło­ży­ła na sto­le i że ona wła­śnie zaj­mu­je się na ogół nad­zo­rem nad pral­nią dwor­ską. Ce­za­ry ła­mał zno­wu rę­ce nad swym osta­tecz­nym upad­kiem, nad swym dzia­do­stwem tu­dzież no­sze­niem cu­dzych fra­ków i kra­wa­tów, lecz mi­mo wszyst­ko był wzru­szo­ny pa­mię­cią o nim i po­sta­no­wił przy pierw­szej oka­zji po­dzię­ko­wać pa­nien­ce.

Na spo­sob­ność zło­że­nia po­dzię­ki za tak cud­ne wy­pra­so­wa­nie gor­su, koł­nie­rzy i man­kie­tów nie cze­kał dłu­go. Te­goż dnia po po­łu­dniu przy­mie­rzał wła­śnie frak w swo­im po­ko­ju i nie bez uczu­cia roz­ko­szy kry­go­wał się przed lu­strem, przy­bie­ra­jąc co naj­ozdob­niej­sze po­zy, gdy po­sły­szał, że pan­na Ka­ro­li­na ze śpie­wem scho­dzi z pię­tra, z miesz­ka­nia rząd­co­stwa, pań­stwa Tu­rzyc­kich. Co prę­dzej uchy­lił drzwi i uka­zał się przed dzie­wo­ją we fra­ku. Za­krzyk­nę­ła z za­chwy­tu i oglą­da­ła go ze wszyst­kich stron, znaj­du­jąc, że jest pięk­ny jak mo­del sa­lo­now­ca w „Die Da­me". Ce­za­ry nie do­wie­rzał i po­pro­sił, że­by we­szła do je­go po­ko­ju, gdyż ma jej coś cie­ka­we­go po­wie­dzieć. Oglą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny prze­kro­czy­ła na pal­cach je­go pro­gi. Lecz za­le­d­wie drzwi się za­mknę­ły, Ce­za­ry groź­nym ge­stem wska­zał na bie­li­znę le­żą­cą na sto­le i za­py­tał: — kto śmiał zaj­mo­wać się je­go koł­nie­rzy­ka­mi? — Z trwo­gą, z lę­kiem przy­zna­ła się do wi­ny. I tu wła­śnie na­stą­pił na­tych­mia­sto­wy wy­miar ka­ry. Ce­za­ry po­chwy­cił ją w ob­ję­cia i prze­tań­czył z nią przed lu­strem kil­ka­krot­nie fi­gu­rę shim­my. Pan­na Ka­ro­li­na szep­ta­ła z ci­cha, że ktoś mo­że usły­szeć, jak tam ha­ła­su­ją — ktoś mo­że wejść i wte­dy bę­dzie zgu­bio­na. Zo­ba­czą, że by­ła sam na sam z nim, w je­go po­ko­ju... Och!... Nic to wszyst­ko nie po­mo­gło. Tań­czy­li, wpraw­dzie na pal­cach, po ci­chut­ku, lecz do upa­dłe­go.

Gdy zaś wciąż i na­tręt­nie la­bi­dzi­ła o tej swo­jej zgu­bie, stra­co­nej re­pu­ta­cji i, o ma­ły włos, cno­cie — za­mknął jej ga­da­tli­we usta tak dłu­gim po­ca­łun­kiem, że­by ją wła­śnie uchro­nić od ga­da­nia, pod­słu­cha­nia roz­mo­wy i — „ewen­tu­al­nie" — zgu­by. Wte­dy na do­bre za­mil­kła. Za­mil­kła na dłu­gą, za­po­mnia­łą chwi­lę, kie­dy w pier­siach ser­ca z nie­na­sy­co­nej roz­ko­szy usta­ją, a świat kę­dyś w prze­strzeń ucie­ka. Lecz pan­na Ka­ro­li­na ock­nę­ła się z upo­je­nia. Sil­ny­mi łok­cia­mi wpar­ła się w pier­si te­go na­trę­ta i ode­rwa­ła go od swo­ich ust. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi mó­wi­ła szep­tem:

— Niech mnie pan nie gu­bi! Niech mnie pan nie ro­bi nic złe­go!

— Złe­go? A czy to by­ło złe?

— Bar­dzo pa­na pro­szę... Z głę­bi ser­ca... Niech mię pan nie gu­bi!

— Ach, z tym „gu­bi"! Gu­bi...

Jed­nak­że opa­mię­tał się i wy­pu­ścił ją ze swych ra­mion.

— Niech­że pa­ni idzie, skąp­cze obrzy­dli­wy... Ale przed­tem... Jesz­cze raz... O, tu­taj przy sa­mych drzwiach...

Ka­ru­sia nie mo­gła się oprzeć. Że­by ją tyl­ko pu­ścił... Jej uśmiech stał się bez­rad­nie ra­do­sny, a usta sa­me dro­gę do ust zna­la­zły. Mi­nę­ła dłu­ga chwi­la te­go po­że­gna­nia na pół­go­dzin­ne roz­sta­nie. Wresz­cie wy­rwa­ła się, ski­nę­ła gło­wą i ci­chut­ko ode­mknę­ła drzwi. Wy­szła. Ce­za­ry sły­szał, jak otwar­ła wej­ścio­we i wy­pa­dła do ogro­du. Czuł w ca­łym cie­le szczę­ście, jak­by po­ca­łu­nek od­da­ny ustom przez usta krą­żył te­raz we wszyst­kich je­go ży­łach i ża­rzył się w szpi­ku ko­ści.

Wyj­rzał przez okno. Nie by­ło ni­ko­go. To­też po­my­ślał:

„Och, se­kut­ni­ca! Ni­ko­go tu nie ma. Moż­na by­ło ca­ło­wać się jesz­cze choć­by i pół go­dzi­ny. Te­raz nie­pręd­ko ta­ka spo­sob­ność się zda­rzy".

Tym­cza­sem my­lił się gru­bo. Był ktoś, co pil­nie śle­dził tę schadz­kę przy­god­ną i wi­dział do­brze po­ca­łun­ki. By­ła to mło­do­cia­na mu­zycz­ka, pan­na Wan­da Okszyń­ska. Gdy Ka­ro­li­na wy­szła z miesz­ka­nia jej wu­jo­stwa, pia­nist­ka chył­kiem wy­su­nę­ła się za nią na scho­dy, by­naj­mniej nie w ce­lu szpie­go­wa­nia, lecz dla ulże­nia swe­mu ser­cu.

Acz­kol­wiek pan­na Wan­dzia nie po­sia­da­ła jesz­cze na swą nie­po­dziel­ną wła­sność ta­blicz­ki mno­że­nia, zwłasz­cza na wy­ryw­ki — to jed­nak za­zna­ła już skut­ków ude­rze­nia strzał Ku­pi­dy­na. Sko­ro tyl­ko uj­rza­ła Ce­za­re­go Ba­ry­kę, ude­rzo­na zo­sta­ła wyż wzmian­ko­wa­ną strza­łą. Nie­my a wstrzą­sa­ją­cy dreszcz dał jej znać: — ten! Gdy zaś Ce­za­ry usiadł przy niej i grał na czte­ry rę­ce, sza­lo­na mi­łość — ist­ny wul­kan — wy­bu­chła w ser­cu pan­ny Wan­dzi. Wy­pę­dzo­na ze szko­ły i z ro­dzin­ne­go do­mu, nie wie­dzia­ła wca­le, iż to wła­śnie na­zy­wa się wśród roz­ma­itych „sta­rych" lu­dzi — mi­łość. Pan­na Wan­dzia po pro­stu za­cho­ro­wa­ła du­cho­wo. Jej stan by­ła to nie­ustan­na tę­sk­no­ta do­cho­dzą­ca aż do zu­peł­nej nie­przy­tom­no­ści władz umy­sło­wych. Mło­da pa­nien­ka ży­ła w ja­kimś błę­kit­nym tu­ma­nie. Oso­ba Ce­za­re­go za­tra­ca­ła się i nie­mal roz­pły­wa­ła w ła­god­nej, po­włó­czy­stej chmu­rze. Ta stro­na świę­ta, gdzie on się ob­ra­cał, po­sia­da­ła swój za­pach fioł­ko­wy czy ró­ża­ny — i szcze­gól­niej­szą me­lo­dię swo­ją, któ­rej jed­nak nie moż­na by­ło po­chwy­cić ani wy­grać. Gdy go nie by­ło, gdy do­kądś po­je­chał al­bo po­szedł, świat sta­wał się pu­sty, ja­ło­wy, głu­chy, pło­ny, ob­mier­z­ły, pe­łen ciem­no­ści i nu­dy. Nie by­ło si­ły, któ­ra mo­gła­by od­wró­cić my­śli i uczu­cia pan­ny Wan­dy w in­nym kie­run­ku. Nie by­ło za­ka­zu, któ­ry był­by w sta­nie od­mie­nić al­bo znieść jej utę­sk­nie­nie. Ba­ła się rze­czy­wi­ste­go wi­do­ku swej ide­al­nej wi­zji aż do sta­nu za­lęk­nie­nia, a każ­da chwi­la obec­no­ści Ce­za­re­go, roz­mo­wy z nim — sta­wa­ła się no­wym im­pul­sem do ma­rze­nia o nim, ma­rze­nia nie­ustan­ne­go, we dnie i w no­cy. Głos je­go, z da­le­ka za­sły­sza­ny, brzmiał w jej uchu jak­by me­lo­dia oso­bli­wa.

Pró­bo­wa­ła nie­raz prze­ło­żyć, prze­tłu­ma­czyć na mu­zy­kę brzmie­nie je­go gło­su ra­do­sne al­bo po­sęp­ne i nie­raz gra­ła coś sa­mej so­bie, cze­go nikt nie mógł zro­zu­mieć. Sły­sza­ła go w roz­ma­itych utwo­rach mu­zycz­nych, któ­re od­twa­rza­ła, al­bo za­tra­ca­ła go w mu­zy­ce i mu­sia­ła od­szu­ki­wać. Wo­ła­ły na nią wów­czas prze­dziw­ne gło­sy mu­zycz­ne, pro­wa­dzi­ły ją na nie­do­się­głe wy­ży­ny i tam gdzieś, na wy­so­ko­ściach, przej­mo­wa­ły ser­ce głę­bo­kim wzru­sze­niem. Ude­rze­nie w ma­te­rial­ny kla­wisz otwie­ra­ło jak­by błam wiel­ki w błę­kit­nej chmu­rze. Wpły­wa­ła w za­świat i nio­sły ją ob­ję­cia ob­ło­ków ście­ra­jąc z jej twa­rzy sa­mot­nych łez po­to­ki.

Pan­na Wan­da strze­gła swej ta­jem­ni­cy jak oka w gło­wie. Od daw­na wie­dzia­ła, że mu­si umrzeć z tej nie­zro­zu­mia­łej cho­ro­by, któ­rą się za­ra­zi­ła na wi­dok te­go ob­ce­go pa­na. Wie­dzia­ła, że umrze przez te­go pa­na, a ma­rze­nia jej za­wie­ra­ły tyl­ko ty­le, że­by on kie­dyś — kie­dyś przy­szedł na jej mo­gi­łę i usiadł przy wzgór­ku ziem­nym — na chwi­lę! Wzru­sza­ła się do ostat­nich gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści ner­wów tą sce­ną, iż ona le­ży w zie­mi, okrop­nie ze­szpe­co­na, a on sie­dzi przy jej gro­bie. Księ­życ świe­ci. Noc głę­bo­ka. Sło­wik śpie­wa w nad­grob­nych bzach. Zle­wa­ła po­to­ka­mi naj­szczer­szych, naj­praw­dziw­szych łez swo­ją świe­żo ukle­pa­ną mo­gi­łę.

Gdy Ce­za­ry był u sie­bie na do­le, pod­śpie­wy­wał al­bo śmiał się roz­ma­wia­jąc z księ­dzem Ana­sta­zym czy Hi­po­li­tem, pan­na Wan­da zstę­po­wa­ła ci­cha­czem ze scho­dów pro­wa­dzą­cych z pię­tra do sie­ni i, wtu­lo­na w głę­bo­ką fra­mu­gę sta­re­go ariań­skie­go mu­ru, słu­cha­ła w upo­je­niu. Zło­te gra­du­sy bo­skiej mu­zy­ki, wzlo­ty nie­biań­skie i upad­ki do ot­chła­ni ro­dzi­ły się wte­dy i kształ­to­wa­ły w jej du­szy. Nie­raz słu­cha­ła w upo­je­niu, gdy po­chra­py­wał, raz gru­bo, dru­gi raz cien­ko. Ży­cie w miesz­ka­niu rząd­co­stwa Tu­rzyc­kich, kon­cen­tru­ją­ce się w kie­run­ku kuch­ni, gdzie do­bro­tli­wa ciot­ka to­czy­ła wia­do­me spo­ry i dys­ku­sje ze słu­żą­cą, pod nie­obec­ność za­cne­go wuj­ka, któ­ry go­ściem był w do­mu — zo­sta­wia­ło pan­nie Wan­dzie ogrom cza­su do kształ­to­wa­nia uczuć. Nikt nie zwra­cał na nią uwa­gi, gdy się tam wy­my­ka­ła na dzie­dzi­niec al­bo na scho­dy i wy­sta­wa­ła w sie­ni. Nikt jej nie mógł prze­szko­dzić, gdy ca­ło­wa­ła z upo­je­niem klam­kę drzwi pro­wa­dzą­cych do po­ko­ju Ce­za­re­go al­bo gdy przy­tu­lo­na do tych drzwi pod­czas je­go nie­obec­no­ści za­mie­ra­ła ze szczę­ścia za­ra­zem i z roz­pa­czy.

I te­go dnia, gdy pan­na Ka­ro­li­na Szar­ła­to­wi­czów­na ma­ło­wie­le, tro­szecz­kę się wy­ca­ło­wa­ła z Ce­za­rym, Wan­da Okszyń­ska su­nę­ła ze scho­dów jak upiór, jak strzy­ga noc­na, aże­by się od­dać swej se­kret­nej ma­nii. Mu­zycz­ka spo­strze­gła i sły­sza­ła ze swej na scho­dach fra­mu­gi, jak pan­na Ka­ro­li­na z „nim" roz­ma­wia­ła, jak we­szła do tam­te­go po­ko­ju... Po­pchnię­ta przez nie­zwal­czo­ne uczu­cia pan­na Wan­da ci­szej i spryt­niej od naj­zgrab­niej­sze­go ko­ta pod­su­nę­ła się pod drzwi po­ko­ju Ce­za­re­go i przez dziu­rę od klu­cza wi­dzia­ła tań­ce, wi­dzia­ła po­ca­łun­ki. Och, ja­kie strasz­ne pło­mie­nie wy­bu­chły, zgo­rza­ły i zga­sły w jej pier­siach! Zda­wa­ło jej się, że nie wy­trzy­ma, że za­cznie wa­lić pię­ścia­mi w te drzwi, krzy­czeć wnie­bo­gło­sy, rwać pa­sma wło­sów i le­cieć w prze­strzeń... Lecz nie zro­bi­ła nic ta­kie­go. Ostrze­żo­na przez taj­ne im­pul­sy in­stynk­tu, usko­czy­ła do swej wnę­ki na scho­dach, wtar­gnę­ła we współ­czu­ją­ce jej mu­ry i wi­dzia­ła, jak pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na opusz­cza­ła po­kój Ba­ry­ki. Ro­zum jej ustał wte­dy, za­ćmił się od czar­ne­go tu­ma­na, a tyl­ko wi­chry i szu­my uczuć prze­cią­ga­ły po­przez je­ste­stwo.

Kie­dyś tam, kie­dyś po­wlo­kła się na gó­rę, jak­by każ­da jej sto­pa sto cet­na­rów wa­ży­ła. Za­sia­dła nad książ­ką. Te­raz do­ro­zu­mia­ła się, dla­cze­go to Ce­za­ry ni­g­dy na nią nie pa­trzy, ni­g­dy z nią nie roz­ma­wia jak z in­ny­mi oso­ba­mi, a je­śli spoj­rzy przy­pad­kiem, to się za­raz zło­śli­wie uśmie­cha. Pan­na Wan­da po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła ca­łu­ją­cych się lu­dzi, lecz zro­zu­mia­ła dziw­nie do­kład­nie, co to zna­czy. Trze­baż nie­szczę­ścia, że zo­ba­czy­ła to na przy­kła­dzie tak źle wy­bra­nym! Ten wi­dok ci­snął w nią jak­by oszcze­pem dia­bła i utkwił w pier­siach jak grot o trzech wę­głach, któ­re­go już z pier­si nic wy­drzeć nie zdo­ła. Za­ci­ska­ła oczy, za­mie­ra­ła, ko­na­ła od te­go wi­do­ku. Pa­ko­wa­ła so­bie ca­łą chust­kę w usta, że­by nie skom­leć i nie szcze­kać, gdy się to wi­do­wi­sko wciąż i wciąż przed jej oczy­ma roz­twie­ra­ło.

***

Ter­min pik­ni­ku nad­cią­gał z chy­żo­ścią, a nie wszyst­ko jesz­cze by­ło go­to­we. Raz w raz wpa­dał do Na­wło­ci po­sła­niec od pa­ni Lau­ry Ko­ście­niec­kiej z roz­ka­za­mi: je­chać tam, przy­wieźć to al­bo gnać kon­no na zła­ma­nie kar­ku do mia­sta po pew­ne nie­odzow­ne spra­wun­ki. Gnał już to Hi­po­lit, już Ce­za­ry, a nie­raz oba­dwaj jed­no­cze­śnie.

Pew­ne­go je­sien­ne­go po­po­łu­dnia Ba­ry­ka od­wiózł był pu­dła cu­kier­ków do Odo­lan na po­le­ce­nie pa­ni Ko­ście­niec­kiej i nie mógł po­wró­cić do Na­wło­ci z ra­cji ulew­ne­go desz­czu. Ko­nie, któ­re go od­sta­wi­ły z „to­wa­rem" do pa­ła­cu w Odo­la­nach, ode­szły w pik­ni­ko­wym rów­nież in­te­re­sie do są­sied­nie­go dwo­ru. Ce­za­ry cze­kał na po­wrót tych ko­ni. Cho­ry pan Sto­rzan te­go dnia miał się go­rzej i nie był wi­dzial­ny, a pie­lę­gniar­ka–go­spo­dy­ni do­trzy­my­wa­ła to­wa­rzy­stwa mło­dzień­co­wi tyl­ko do pew­ne­go cza­su. Obo­wiąz­ki „po­wo­ła­ły ją" do ło­ża cho­re­go pa­na Sto­rza­na. Ce­za­ry po­zo­stał sam w sa­lo­nie smut­nym i ciem­nym jak dom przed­po­grze­bo­wy. Obej­rzał już był wszyst­kie ob­ra­zy i szty­chy wi­szą­ce na ścia­nach, prze­rzu­cił al­bu­my z ry­sun­ka­mi roz­ma­itych mi­nio­nych mi­strzów — pod­śpie­wy­wał, spa­ce­ro­wał po dy­wa­nie wiel­kim jak skwer i pu­szy­stym jak traw­nik skwe­ru. Wiatr bił i tłukł w okna. By­ło mrocz­no, nie­mal ciem­no, choć jesz­cze dzień zwi­sał nad zie­mią. Ko­nie nie nad­cho­dzi­ły. Mło­dy czło­wiek nu­dził się nie na żar­ty. Nie wy­pa­da­ło spać, choć sen ogar­niał. Nie wy­pa­da­ło iść do in­nych po­ko­jów, a sa­lon ob­mierzł już do osta­tecz­no­ści. „Jed­na­ko­woż" Ce­za­ry za­ry­zy­ko­wał. Wszedł do są­sied­nie­go ga­bi­ne­ci­ku, a na­stęp­nie uchy­lił drzwi do sa­li ba­lo­wej. By­ła ogrom­na, świe­żo wy­wo­sko­wa­na i ozdo­bio­na lam­pio­na­mi w ko­lo­ro­wych („ba­jecz­nie") ba­ti­kach. Cie­kaw­ski mi­nął i tę sa­lę i otwarł drzwi do ma­łe­go po­ko­ju z we­ran­dą, wy­cho­dzą­cą na ogród. Wy­szedł i na tę we­ran­dę, któ­rą ostat­ni deszcz za­lał szczo­drze — i po pa­ru be­to­no­wych stop­niach ze­szedł do ogro­du. Ale deszcz trze­pał do­sko­na­le, więc cof­nął się do do­mu i po­przez wszyst­kie te wspa­nia­ło­ści wró­cił do pierw­sze­go sa­lo­nu. Za­bie­rał się wła­śnie do jak naj­wy­god­niej­sze­go uło­że­nia się w fo­te­lu i nie od­trą­cał już na­wet my­śli o se­kret­nej drzem­ce, gdy roz­legł się tur­kot. Na­resz­cie! Ko­nie wró­ci­ły.

„Po­ja­dę!" — my­ślał Ce­za­ry za­bie­ra­jąc swe rze­czy.

Tym­cza­sem w sze­ro­kim i wspa­nia­łym we­sty­bu­lu o mar­mu­ro­wej po­sadz­ce i lu­strza­nych ścia­nach dał się sły­szeć głos pa­ni Lau­ry Ko­ście­niec­kiej. Po chwi­li drzwi się otwar­ły i ona sa­ma uka­za­ła się w ca­łej swej prze­pięk­no­ści.

— Pan jesz­cze tu­taj?! — krzyk­nę­ła ze zdu­mie­niem. — My­śla­łam, że pan już daw­no wró­cił do Na­wło­ci...

— Nie, na utra­pie­nie pa­ni. Ko­nie, któ­re mię tu przy­wio­zły, od­je­cha­ły do Su­cho­łust­ka. Mia­ły po mnie wró­cić. Nie wra­ca­ją.

— Skan­dal! Cze­muż pan nie za­żą­dał ko­ni stąd, z Odo­lan? Woj­sko­wy i nie umie re­kwi­ro­wać...

— Nie chcia­łem czy­nić wła­śnie skan­da­lu. Nie prze­pa­dam za me­to­da­mi wo­jo­wa­nia i re­kwi­zy­cji. Li­czy­łem na to, że ko­nie z Su­cho­łust­ka la­da chwi­la mo­gą na­dejść. Wo­la­łem cier­pli­wie po­cze­kać. I oto, jak pa­ni wi­dzi, los mię za me cno­ty szczo­drze na­gro­dził.

— Nie spo­strze­gam, że­by pa­na los czym wy­na­gro­dził. Ale cóż pan tu­taj ro­bił z ty­mi swy­mi cno­ta­mi? Sam je­den w tym ogrom­nym szpi­ta­lu?

— Nu­dzi­łem się. Słu­cha­łem, jak deszcz pa­da.

— Bied­ny wię­zień! No, nie ma co! Od­wio­zę pa­na do Na­wło­ci.

— Bę­dę bar­dzo wdzięcz­ny, a jak szczę­śli­wy, te­go na­wet nie pró­bu­ję wy­ra­zić.

— Chwi­lecz­kę... Tro­chę od­pocz­nę. Do­brze?

— Ach, pa­ni... Pa­ni Lau­ro...

Ślicz­na pa­ni Ko­ście­niec­ka zrzu­ci­ła z ra­mion płaszcz, po­pra­wi­ła wło­sy przed lu­strem i usia­dła w fo­te­lu. Gdy zaś Ce­za­ry w lo­cie chwy­tał płaszcz z jej ra­mion, owio­nął go prze­ni­kli­wy za­pach świet­nej, moc­nej per­fu­my. Gdy usiadł na­prze­ciw­ko wdo­wy–na­rze­czo­nej, ten za­pach, tak, zda­wa­ło się, ni­kły, owi­nął się do­oko­ła je­go zmy­słów ni­czym ar­kan nie­wi­dzial­ny. Wi­docz­ną za to pod­nie­tę sta­no­wił kształt no­gi wy­su­wa­ją­cy się spod krót­kiej suk­ni. Ce­za­ry przy­po­mniał so­bie te sto­py i no­gi w gru­bych poń­czo­chach, wpar­te w spie­nio­ne bo­ki ru­ma­ka — no­gi kształt­ne a sprę­ży­ste jak ze sta­li. Przy­mknął oczy i dra­pież­nym uśmiesz­kiem po­kry­wał swe praw­dzi­we uczu­cia.

— Co za szko­da — mó­wi­ła pięk­na pa­ni — że nie by­łam te­raz w do­mu. Już by ko­nie daw­no by­ły po pa­na przy­szły. Wra­cam z ob­jaz­du. Co za ty­py! Pa­nie, co za ty­py! Zo­ba­czy pan zresz­tą na wła­sne oczy. Bę­dzie­my się ba­wić, ba­wić!

— Pa­ni cze­ka nie­cier­pli­wie na ten pik­nik?

— Jesz­cze by też!

— Bę­dzie pa­ni du­żo tań­czyć?

— Och, bę­dę!

Pa­ni Ko­ście­niec­ka szcze­gól­nym ru­chem prze­cią­gnę­ła się w ra­mio­nach. Ce­za­ry pa­trzył na nią spod oka i ner­wo­we po­zie­wa­nie prze­cią­ga­ło rów­nież ca­łe je­go cia­ło.

— A pan bę­dzie du­żo tań­czył?

— Bę­dę! Z pa­nią.

— Ze mną? Mój na­rze­czo­ny jest nie­sły­cha­nie za­zdro­sny.

— Na­rze­czo­ny... — wy­ce­dził Ce­za­ry. — On bę­dzie nie­sły­cha­nie za­zdro­sny, a ja bę­dę z pa­nią cią­gle tań­czył. Prze­cie to pa­ni za­pro­si­ła mię na ten pik­nik.

— Pan so­bie, wi­dać, wy­obra­ża, że on jest tak oto teo­re­tycz­nie za­zdro­sny...

— Mo­że być teo­re­tycz­nie i prak­tycz­nie, a ja bę­dę z pa­nią tań­czył do upa­dłe­go. Prze­cie ta je­go za­zdrość mu­si się o coś za­cze­pić... Niech­że wie, o co ma być za­zdro­sny!

— Zo­ba­czy­my, jak to tam bę­dzie na tym pik­ni­ku. A te­raz trze­ba już je­chać... — rze­kła pa­ni Lau­ra wsta­jąc ze swe­go miej­sca.

Ce­za­ry po­dał jej płaszcz, któ­re­go nie zdą­ży­ła za­piąć na gu­zi­ki. Wy­szli z tej sa­li do przed­sion­ka, że­gna­ni przez sta­re­go ka­mer­dy­ne­ra, któ­ry tłu­ma­czył swe­go chle­bo­daw­cę i pro­sił o prze­ba­cze­nie, iż pan je­go nie mo­że przy­jąć „ja­śnie pa­ni". Pa­ni Lau­ra ski­nę­ła gło­wą i mi­nę­ła drzwi otwar­te przez lo­ka­ja. Przed ty­mi drzwia­mi pod dasz­kiem pod­jaz­do­wym sta­ła sław­na ka­re­ta, lśnią­ca z wierz­chu i bie­le­ją­ca we­wnątrz od atła­su, zwa­na w oko­li­cy „ka­re­tą mi­ło­sną" Ko­ście­niec­kie­go dla żo­ny. Deszcz nie­co na­cichł, lecz mżył wciąż jesz­cze sie­cią ob­fi­tych i gę­stych kro­pe­lek.

Pa­ni Lau­ra otwo­rzy­ła sa­ma drzwicz­ki ka­re­ty i jak ptak wio­nę­ła do bie­le­ją­ce­go wnę­trza. Już mrok za­pa­dał i sta­ry fur­man za­pa­lił był świe­ce w la­tar­niach obok ko­zła. Ce­za­ry, za­pro­szo­ny uprzej­mym ge­stem pa­ni Ko­ście­niec­kiej, wsu­nął się do ka­re­ty. Ma­ła, mięk­ka dłoń po­mo­gła mu pod­nieść się na sto­pień. Bez wa­ha­nia, bez zwło­ki przy­warł usta­mi do tej rę­ki. A sko­ro drzwicz­ki za­trza­snął i sko­ro tyl­ko ko­nie sko­czy­ły z miej­sca, wpa­da­jąc w zu­peł­ny mrok w wiel­kiej alei li­po­wej — pchnię­ty przez nie­strzy­ma­ną po­tę­gę sza­łu Ce­za­ry ogar­nął cud­ną ko­bie­tę ra­mio­na­mi, przy­warł do jej ust pło­ną­cy­mi usta­mi i na­rzu­cił się jej z ca­łą po­tę­gą fu­rii. Nie wy­da­ła okrzy­ku, nie wes­tchnę­ła, gdy ją bez­opor­ną i po­słusz­ną za­gar­nął w po­sia­da­nie.

Ko­nie gna­ły sze­ro­ką, piasz­czy­stą dro­gą alei. Świa­tła la­tar­ni rzu­ca­ły na­głe strza­ły po­pło­chu mię­dzy wiel­kie pnie lip i to­po­li. Ka­re­ta na wy­bo­jach ko­ły­sa­ła się to tam, to sam, jak ła­god­na ko­leb­ka. Czar­ne jej pu­dło i lu­strza­ne okna, za­sło­nię­te fi­ran­ka­mi, rzu­ca­ły ta­jem­ni­cze lśnie­nia i prze­ci­na­ły noc je­sien­ną, któ­ra szyb­ko ze­szła na mo­kre łą­ki i zwię­dłe po­la. W tej dzi­kiej nie­spo­dzian­ce roz­ko­szy, w nie­bez­pie­czeń­stwie, w lo­cie po­śród pól, w ko­ły­sa­niu i drże­niu by­ła ot­chłań ra­do­ści oboj­ga przy­god­nych ko­chan­ków. Osza­le­li do cna od na­głej pa­sji, ma­rzy­li o roz­ko­szy swej, do­świad­cza­jąc jej w peł­ni. Po­ca­łun­ki ich i piesz­czo­ty by­ły bez­den­ne jak ta noc, peł­ne po­tę­gi nie­wy­czer­pa­nej jak fu­ga ko­ni nio­są­cych się w prze­strzeń.

Od Odo­lan do Na­wło­ci li­czo­no oko­ło pię­ciu wiorst dro­gi. Z alei odo­lań­skich ka­re­ta wy­pa­dła w szcze­re po­la. Lecz jak­że pręd­ko, jak na­gle dał się zno­wu sły­szeć huk drzew alei na­włoc­kiej! Ce­za­ry klę­cząc jesz­cze, ca­ło­wał rę­ce Lau­ry. Ca­ły je­go obłęd mi­ło­sny prze­pły­nął w py­ta­nie:

— Czy na­rze­czo­ny?...

— Ci­cho! — wy­rzu­ci­ła z pier­si nie mo­gąc jesz­cze tchu po­chwy­cić.

— Czy na­rze­czo­ny?...

— Ni­g­dy! Ni­g­dy! Prze­nig­dy! Przy­się­gam na wszyst­ko, co mam świę­te­go...

— Dla­cze­góż pa­ni wy­cho­dzi za mąż za te­go czło­wie­ka?! Ach, praw­da... Pa­ni go ko­cha...

— Ci­cho, ci­cho!

— Dla­cze­go pa­ni wy­cho­dzi za mąż za te­go czło­wie­ka?

— Wszyst­ko to pa­nu wy­tłu­ma­czę. Opo­wiem. Pa­nie! To już Na­włoć...

Ka­re­ta za­to­czy­ła pół­ko­le w okrąg ga­zo­nu przed dwo­rem i sta­nę­ła. Ce­za­ry dwor­nie uca­ło­wał rę­kę pa­ni Lau­ry i skło­nił się przed nią ni­sko — ni­sko. Nie chcia­ła wy­siąść i z ni­kim się wi­dzieć. Drzwicz­ki za­trza­snę­ły się i zno­wu gło­śno za­chrzę­ściał żwir dro­gi bie­gną­cej do­oko­ła ga­zo­nu. Wnet czar­na ka­re­ta znik­nę­ła w ciem­nej cze­lu­ści sze­re­gu drzew pra­sta­rych, jak na­mięt­ne, nie do wia­ry, sen­ne przy­wi­dze­nie.

***

Na kil­ka dni przed ter­mi­nem za­ba­wy w Odo­la­nach pa­ni Lau­ra Ko­ście­niec­ka wpa­dła do Na­wło­ci „jak po ogień" — dla za­ła­twie­nia pew­nej bar­dzo na­glą­cej spra­wy ba­lo­wej. Wśród in­nych po­le­ceń, któ­re wy­da­ła Hi­po­li­to­wi i Ce­za­re­mu, by­ło jed­no spe­cjal­nie prze­zna­czo­ne dla ucha ostat­nie­go. Ba­ry­ka wy­słu­chał pil­nie te­go zle­ce­nia i od­po­wie­dział nie­mym ukło­nem. Ach — od­po­wie­dział jesz­cze uśmie­chem nie­do­strze­gal­nym, a przej­mu­ją­cym oby­dwo­je roz­ma­wia­ją­cych dresz­czem do szpi­ku ko­ści.

Te­goż wie­czo­ra po ko­la­cji Ce­za­ry wcze­śnie udał się na spo­czy­nek mó­wiąc, iż cier­pi na ból gło­wy. Nim ksiądz Ana­sta­zy i Hi­po­lit przy­szli do do­mu kan­ce­la­ryj­ne­go, gdzie mie­ści­ły się po­ko­je go­ścin­ne, już w oknie Ba­ry­ki by­ło ciem­no. Wi­docz­nie spał. Nie chcąc mu prze­szka­dzać w po­ko­na­niu mi­gre­ny przez po­sil­ny sen, oba­dwaj ci­cho się spra­wo­wa­li. Cho­dzi­li na pa­lusz­kach i wstrzy­my­wa­li się od chrzą­ka­nia.

Lecz Ce­za­ry nie był tak zno­wu bar­dzo cier­pią­cy. Po ciem­ku, za­nim tam­ci przy­szli, wy­mknął się ze swe­go po­ko­ju, mi­nął park i przez je­go ale­ję, wy­cho­dzą­cą w stro­nę Leń­ca, wy­szedł na po­lną dro­gę. Do ma­jąt­ku pa­ni Ko­ście­niec­kiej by­ło ze czte­ry wior­sty go­ściń­cem i szo­są, lecz na pro­sta­ki, dro­gą po­lną, by­ło da­le­ko bli­żej. Ce­za­ry miał przed oczy­ma da­le­kie świa­tła w tym dwo­rze sto­ją­cym na wzgó­rzu. Noc by­ła ciem­na, chłod­na, praw­dzi­wie je­sien­na, zie­ją­ca już wi­chrem zi­mo­wym. Lecz wę­drow­co­wi by­ło go­rą­co. Szedł szyb­ko, ci­cho, bez­sze­lest­nie. Przy­cza­jał się i upo­dab­niał do tej no­cy jak lis al­bo wilk cza­tu­ją­cy na zdo­bycz. Brze­giem la­su, któ­re­go je­den róg do­się­gał tej bocz­nej dro­gi, do­tarł do łąk ota­cza­ją­cych staw i sa­dzaw­ki w do­le po­pod Leń­cem. Nie śmiał kro­czyć dro­gą wjaz­do­wą, więc mu­siał zde­cy­do­wać się na okrą­że­nie sta­wu i marsz po gro­bli, któ­rą za dnia wi­dział był je­dy­nie z da­le­ka. Myśl, że mo­że być w tych miej­scach po­chwy­co­ny przez ja­kichś stró­żów, po­lo­wych czy mły­na­rzy, prze­wi­nę­ła się przez je­go gło­wę, lecz nie wstrzy­ma­ła go ani na chwi­lę. Wo­da sta­wu i sa­dza­wek, roz­cią­gnio­nych jed­na za dru­gą co­raz da­lej w ciem­ną głąb no­cy, sła­bo w gru­bym mro­ku po­lśnie­wa­ła. Ba­ry­ka nie opu­ścił dro­ży­ny, któ­rą kro­czył — i tra­fił dzię­ki jej prze­wod­nic­twu na gro­blę. Szyb­ko ją prze­biegł, mi­nął upust, gdzie ucho­dzą­ca wo­da z ci­cha a dziw­nie przej­mu­ją­co w tym ob­cym miej­scu i głę­bo­kim mro­ku szem­ra­ła. Za upu­stem i po­za gro­blą te­ren pod­no­sił się ku gó­rze. Dro­ży­na piasz­czy­sta do­tar­ła pod par­kan ogro­do­wy, ob­ro­śnię­ty kol­cza­sty­mi krza­ka­mi.

„Te­raz — z ko­lei — psy..." — po­my­ślał awan­tur­nik.

Lecz ta nie­zno­śna myśl nie po­wstrzy­ma­ła go rów­nież. Zna­lazł w par­ka­nie z za­ostrzo­nych de­sek ja­kieś miej­sce nie­co „ła­skaw­sze", czy­li po pro­stu bar­dziej nad­gni­łe — za­cze­pił się rę­ką o gór­ną część li­stwy i lwim su­sem prze­sa­dził ów par­kan. Wpadł w krza­ki kol­cza­stych ma­lin czy agre­stów i ze szko­dą swe­go odzie­nia wy­plą­tał się z nich na ścież­kę sze­ro­ką i ubi­tą. Myśl je­go pra­co­wa­ła nad tym, czy sto­py nie zo­sta­wia­ją zbyt wy­raź­nych śla­dów. To­też szedł ścież­ką, pod­no­szą­cą się w gó­rę, na pa­lusz­kach. By­ło mu go­rą­co — wy­raź­nie i po pro­stu mó­wiąc — ze stra­chu. Z nie­ma­łą ulgą tra­fił ko­la­na­mi na ław­kę ogro­do­wą. Usiadł i na­słu­chi­wał. Psów nie by­ło sły­chać w po­bli­żu. Przez dziw­ny, nie­mal obłą­ka­ny lot my­śli, a ra­czej na sku­tek pę­dzą­ce­go ko­ro­wo­du im­pul­sów czu­cia ule­gał złu­dze­niu, iż jest w Ba­ku pod­czas tu­rec­kie­go ob­lę­że­nia. Coś mu za­gra­ża. Coś czai się w tym mro­ku nie­mym, stę­ża­łym, ska­mie­nia­łym. Coś czy­ha. Po­przez ga­łę­zie już ogo­ło­co­ne z li­ści wi­dać by­ło oświe­tlo­ne okna w pa­ła­cy­ku pa­ni Ko­ście­niec­kiej.

Ce­za­ry od­two­rzył w so­bie wspo­mnie­nie cza­ru­ją­ce­go, peł­ne­go dia­bel­skiej roz­ko­szy z nią ob­co­wa­nia i po­rwał się z ław­ki. Pę­dem pra­wie do­biegł do te­go ro­gu wil­li, któ­ry mu był w taj­nej roz­mo­wie wska­za­ny. Tra­fił tam na kil­ka schod­ków be­to­no­wych pro­wa­dzą­cych do drzwi. Wie­dział, że drzwi nie bę­dą za­mknię­te. Uchy­lił je w isto­cie, na­ci­snąw­szy klam­kę, le­ciut­ko, jak tyl­ko moż­na naj­ci­szej. Ustą­pi­ły po­wo­li i ci­cho. Te drzwi, otwar­te na ogród i po­la, by­ły pierw­szym sprzy­mie­rzeń­cem. Ach, z ja­kąż to roz­kosz­ną du­mą wszedł do ciem­nej sie­ni! Wy­cią­gnąw­szy we dwie stro­ny rę­ce do­ty­kał ścian. W jed­nej z tych ścian przez otwór są­czy­ło się świa­tło. Do­my­ślił się, że tam są drzwi. Przy­ło­żył wnet oko do dziu­ry od klu­cza i ro­zej­rzał się po pu­stym po­ko­ju. By­ła to ta bi­blio­te­ka, gdzie już go­ścił na­za­jutrz po przy­jeź­dzie w te stro­ny. Stał dłu­go przed ty­mi drzwia­mi na­my­śla­jąc się, czy wejść te­raz. Je­że­li słu­żą­cy wle­zie do te­go wid­ne­go po­ko­ju, że­by zga­sić świa­tło, co wte­dy? A mo­że to jest prze­wi­dzia­ne i słu­żą­cy nie wej­dzie do te­go po­ko­ju? Mo­że prze­cie i przez tę sień ktoś z do­mow­ni­ków prze­cho­dzić...

Li­cząc na śle­py traf i na szczę­ście mi­ło­sne na­ci­snął klam­kę, któ­rą już zna­lazł i trzy­mał w rę­ce. Ci­cho wszedł do oświe­tlo­ne­go po­ko­ju. Jed­nym su­sem prze­sko­czył ten ca­ły sa­lo­nik aż do sze­ro­kiej oto­ma­ny sto­ją­cej w naj­ciem­niej­szym je­go ką­cie. Tam roz­ło­żył się wy­god­nie. Wziął w rę­kę książ­kę, któ­ra obok le­ża­ła, i w miej­scu, na któ­rym tom był roz­ło­żo­ny, za­czął czy­tać. Nie­zu­peł­nie, co praw­da, ro­zu­miał, co czy­ta, lecz jeź­dził wzro­kiem po wier­szach z gó­ry na dół stro­ni­cy do­syć dłu­go. Był te­raz zu­peł­nie spo­koj­ny: przy­szedł do pa­ni Ko­ście­niec­kiej w pil­nym in­te­re­sie ba­lo­wym, nie cier­pią­cym zwło­ki. Spo­koj­nie cze­kał. Gdzieś da­le­ko, na pię­trze, sły­chać by­ło roz­mo­wę. — Śmiech. — Śmiech był ko­bie­cy. Ale i mę­ski. Dwie ko­bie­ty i męż­czy­zna.

— Bar­wic­ki... — wy­krztu­sił do sie­bie pra­wie gło­śno — Bar­wic­ki jest tu­taj... — uwia­do­mił sie­bie sa­me­go.

Stra­cił wszel­ki ani­musz. Nie ze stra­chu, lecz z nie­na­wi­ści. W pierw­szej chwi­li po­wziął za­miar, że­by wstać, wyjść, jak przy­szedł, i dmuch­nąć do Na­wło­ci. Za­klął nie­ład­nie, po ba­kiń­sku, po por­to­we­mu. Wa­hał się. Ale wy­god­na po­zy­cja na so­fie, moż­ność wy­le­zie­nia z ja­kim ta­kim ho­no­rem z tej nie­wy­god­nej, na po­ły zło­dziej­skiej sy­tu­acji — po­wstrzy­ma­ła go. Czy­tał pę­ka­jąc ze zło­ści, wście­ka­jąc się i wi­jąc jak lis zła­pa­ny w że­la­za, jak wilk we wny­ku. Zda­wa­ło mu się, że sie­dzi już w tym miej­scu go­dzi­nę cza­su, je­że­li nie wię­cej. Prze­czy­tał już z dzie­sięć stro­nic dru­ku nie ro­zu­mie­jąc ani jed­ne­go zda­nia. Zmie­niał po­zę na co­raz wy­god­niej­szą, co­raz mniej tchórz­li­wą i co­raz bar­dziej ozdob­ną, swo­bod­ną, wdzięcz­ną. Ach, z ja­kąż przy­jem­no­ścią prze­szedł­by się był po tym po­ko­ju, tam i z po­wro­tem.

Na­gle po­sły­szał, że drzwi na gó­rę otwie­ra­ją się, scho­dy trzesz­czą i kil­ka osób scho­dzi na dół. Sły­chać by­ło śmiech pa­ni Lau­ry, głos jej na­rze­czo­ne­go i jesz­cze ja­kiejś oso­by. Obec­ność ostat­niej naj­bar­dziej za­nie­po­ko­iła Ba­ry­kę. Do li­cha! Któż to jest ta­ki?

Tym­cza­sem trzy oso­by zstą­piw­szy do ho­lu, we­so­ło roz­ma­wia­ły. Pan Bar­wic­ki że­gnał się z na­rze­czo­ną pro­sząc ją usil­nie, że­by się za­raz po­ło­ży­ła — że­by na­za­jutrz nie mę­czy­ła się tak jak dni po­przed­nich, gdyż bę­dzie na ba­lu źle wy­glą­dać. Trze­cia oso­ba za­pew­nia­ła go, że „Lo­la" za­raz się po­ło­ży. Ce­za­ry do­my­ślił się, że to mó­wi mat­ka pierw­sze­go mę­ża Lau­ry, sta­ra pa­ni Ko­ście­niec­ka. Sie­dział sku­lo­ny na swej ka­na­pie i prze­cho­dził ist­ne tor­tu­ry głu­pie­go nie­po­ko­ju. A nuż ten Bar­wic­ki bę­dzie w tym sa­lo­ni­ku cze­goś szu­kał... A nuż ta star­sza jej­mość... W isto­cie kro­ki czy­jeś zbli­ży­ły się do drzwi bi­blio­te­ki. We­szła pa­ni Lau­ra. Uśmiech­nę­ła się ra­do­śnie zo­ba­czyw­szy taj­ne­go go­ścia. Rze­kła gło­śno:

— Pa­lą tu za­wsze lam­pę bez po­trze­by!

Szyb­ko przy­su­nę­ła się do sto­łu i zdmuch­nę­ła lam­pę. Bar­wic­ki zbli­żył się rów­nież do drzwi bi­blio­te­ki. Na­stą­pi­ły po­że­gnal­ne szep­ty i kontr­szep­ty. Wresz­cie na­rze­czo­ny wy­szedł do przed­po­ko­ju i na ga­nek. Wnet dał się sły­szeć tur­kot od­jeż­dża­ją­ce­go po­jaz­du. Pa­ni Lau­ra wró­ci­ła do ho­lu i rze­kła do swej świe­kry:

— Och, spać, spać! Strasz­nie je­stem zmę­czo­na.

— Kła­dziesz się za­raz?

— Za­raz! Za­mknę tyl­ko drzwi od sion­ki. Do­bra­noc, ma­mo!

Ce­za­ry usły­szał mu­śnię­cie po­ca­łun­ku i sze­lest lek­kich kro­ków. Pa­ni Lau­ra prze­szła przez bi­blio­te­kę i z ha­ła­sem za­mknę­ła drzwi, przez któ­re wdarł się był do te­go po­ko­ju. Przez chwi­lę na­słu­chi­wa­ła od­gło­sów stą­pa­nia star­szej pa­ni po scho­dach pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Póź­niej zbli­ży­ła się do Ba­ry­ki i zna­la­zła w ciem­no­ści je­go rę­kę. Ści­snę­ła je­go dłoń w swej roz­pa­lo­nej dło­ni i po­cią­gnę­ła go za so­bą. Dmuch­nę­ła po dro­dze w szkło lam­py sto­ją­cej w ho­lu i po­pro­wa­dzi­ła ko­chan­ka na pię­tro, nie­mal po pię­tach swej świe­kry. Stą­pa­li oby­dwo­je tak umie­jęt­nie, sto­pa jed­no­cze­śnie obok sto­py, iż tyl­ko jed­no skrzyp­nię­cie każ­de­go stop­nia da­wa­ło się sły­szeć.

Na gó­rze Ce­za­ry, pchnię­ty przez Lau­rę, wpadł we drzwi jej sy­pial­ni. Był to po­kój du­ży i ślicz­ny, ja­skra­wo oświe­tlo­ny przez ja­sną lam­pę sto­ją­cą na pa­ra­pe­cie okna. Roz­le­gły dy­wan, mięk­ki i pu­szy­sty, za­ście­lał więk­szą część te­go po­ko­ju. Sta­ły tu wy­twor­ne me­ble, wi­sia­ło du­żo ob­ra­zów. W ni­szy, do po­ło­wy za­sło­nię­tej pięk­ną ko­ta­rą, wi­dać by­ło ma­ho­nio­we łóż­ko, nie ro­ze­bra­ne jesz­cze i na­kry­te ka­pą.

— Czy pan nie ma kasz­lu? — za­py­ta­ła ci­cho.

— Nie.

— To niech pan tu wej­dzie.

Ce­za­ry wszedł do są­sied­nie­go po­ko­iku, gdzie sta­ło biur­ko z przy­bo­ra­mi do pi­sa­nia, a przed nim bu­ja­ją­cy się fo­tel. Ba­ry­ka usiadł w fo­te­lu i usły­szał z prze­ra­że­niem, że pięk­na pa­ni z kimś roz­ma­wia. Ser­ce bi­ło mu te­raz nie na żar­ty. Lecz na­ci­chło, gdy po­jął, że to po­ko­jów­ka roz­bie­ra łóż­ko swej pa­ni. Wkrót­ce ta po­ko­jów­ka szep­nąw­szy su­cho: do­bra­noc — za­mknę­ła drzwi za so­bą. Pa­ni Lau­ra prze­krę­ci­ła klucz w tych­że drzwiach i otwo­rzy­ła wresz­cie skryt­kę swe­go go­ścia.

Ce­za­ry wy­cią­gnął rę­ce po zdo­bycz, owoc tak wiel­kie­go mę­stwa i stra­chu.

Lecz zdo­bycz od­su­nę­ła je­go rę­ce z szep­tem:

— Cza­sem Bar­wic­ki wra­ca z dro­gi...

— Co ta­kie­go? Po co?

— Z nie­utu­lo­nej tę­sk­no­ty do „swe­go anio­ła".

— Czyż­by śmiał i dzi­siaj?

— Raz tu­taj wró­cił z dro­gi i sie­dział jesz­cze dwie go­dzi­ny.

— Głu­piec!

— Głu­piec, nie głu­piec... Umó­wi­li­śmy się, że gdy od­je­dzie, ja za­wsze bę­dę sie­dzia­ła w oknie do­pó­ty, do­pó­ki la­tar­nie je­go wo­lan­ta bę­dzie w po­lach wi­dać. Tak o to pro­sił! Tak bła­gał! Jest to po­trzeb­ne dla je­go spo­ko­ju, dla ci­szy je­go na­rze­czeń­skich, przed­ślub­nych snów. Na znak czu­wa­nia, my­śle­nia o nim, ma­rze­nia na ja­wie i tę­sk­no­ty za fik­sa­tu­arem je­go wą­sów, pod­krę­cam i przy­ga­szam świa­tło lam­py, gdy on od­jeż­dża i zdą­ża przez po­la do szo­sy. Ta­kie są na­sze sy­gna­ły mi­ło­sne. A te­raz — co pan ze mnie zro­bił?

— Te­raz — niech go wszy­scy dia­bli pro­wa­dzą!

— Mu­szę pod­krę­cać i przy­ga­szać świa­tło, bo go­tów tu jesz­cze wró­cić.

— No, to ja bę­dę po­krę­cał ten knot. Już ja mu to faj­nie od­sta­wię!

— To strasz­ne, pa­nie! To per­fi­dia! A dla­cze­góż nie ja?

— Pa­ni prze­szka­dza­ją suk­nie... Suk­nie!

W rze­czy sa­mej Ce­za­ry, sta­nąw­szy przy sze­ro­kim, skle­pio­nym u gó­ry, wiel­ko­szy­bym oknie, zo­ba­czył w głę­bi no­cy dwa krę­gi świa­tła la­tar­ni, po­su­wa­ją­ce się w po­przek ciem­nej, nie­prze­bi­tej ot­chła­ni. Przy­krę­cał z pre­cy­zją świa­tło lam­py na oknie, a po pew­nym cza­sie wy­do­był zno­wu tak wiel­kie, że aż ko­peć wy­buch­nął ze szkla­ne­go cy­lin­dra. Po chwi­li za­czął wy­cią­gnię­ty knot wkrę­cać do środ­ka re­zer­wu­aru, wsku­tek cze­go świa­tło omdle­wa­ją­co zmniej­sza­ło się, ni­czym spa­zma­tycz­na mi­ło­sna eks­ta­za. Do­pro­wa­dziw­szy pło­mień lam­py nie­mal do zu­peł­ne­go za­ni­ku Ce­za­ry jął pod­no­sić go zno­wu do ze­ni­tu. Czy­nił to do­tąd, do­pó­ki dwa świetl­ne ko­ła ma­le­ją­ce w no­cy nie zni­kły zu­peł­nie... Wte­dy dwa ob­na­żo­ne ra­mio­na uję­ły je­go kę­dzie­rza­wą gło­wę i od­wró­ci­ły ją od okna. Śmiech ra­do­ści za­brzmiał. Ce­za­ry sto­czył się z pod­wyż­sze­nia przy oknie w ob­ję­cia czy­ste­go szczę­ścia.

***

Wiel­ki dzień skład­ko­wej za­ba­wy nad­szedł wresz­cie. Ca­ła oko­li­ca dwor­ska po­pa­dła w stan ist­nych drga­wek. Fry­zje­rzy z Czę­sto­cho­wy, a na­wet z mia­ste­czek oko­licz­nych on­du­lo­wa­li, fry­zo­wa­li i cze­sa­li pa­nie — jeż­dżąc cu­ga­mi po­spiesz­ny­mi od dwo­ru do dwo­ru. Jesz­cze przy­pra­so­wy­wa­no, zmie­nia­no, wy­kań­cza­no na ostat­nią chwi­lę.

W Na­wło­ci, jak się oka­za­ło, Ma­cie­ju­nio był nie tyl­ko mi­strzem ce­re­mo­nii, ale i fry­zje­rem nie la­da! Wpraw­dzie je­go pod tym wzglę­dem po­ję­cia i za­sa­dy pach­nia­ły co­kol­wie­czek epo­ką mło­do­ści Bi­smarc­ka, nie­mniej jed­nak krę­cił że­laz­kiem, pró­bu­jąc je­go si­ły na war­gach, na­der zgrab­nie. Naj­pierw zo­stał przy­pie­czo­ny, oczy­wi­sta, „Ja­śnie–Hip­cio", póź­niej „gość", wresz­cie wbrew ob­łud­nym pro­te­stom ksiądz Na­stek — aże­by ni­ko­go nie gor­szyć — czut'–czut', jak de­kla­ro­wał Ma­cie­ju­nio. Dwaj pierw­si by­li w no­wych fra­kach, le­żą­cych jak ulał na ich wal­nych i szy­kow­nych żoł­nier­skich fi­gu­rach. Ksiądz Na­stek miał na so­bie ja­kąś lśnią­cą spód­nicz­kę, na to wdzia­ny pe­wien ro­dzaj żu­pa­ni­ka z sa­je­ty dro­go­cen­nej, po­ły­skli­wej i de­li­kat­nej, o je­dwab­nych gu­zicz­kach — roz­pię­te­go z przo­du i zwią­za­ne­go pod szy­ją je­dwab­nym sznur­kiem z ta­ki­miż ku­ta­si­ka­mi. Na no­gi ksiądz Na­stek wdział po­ły­skli­we la­kie­ry ze sta­lo­wy­mi sprzącz­ka­mi — a na łyd­ki — do li­cha! — zu­peł­nie dam­skie poń­czo­chy, się­ga­ją­ce aż do dia­bel­nie wy­so­ko wznie­sio­nych ta­jem­nic je­go do­cze­snej po­wło­ki.

Gdy Ce­za­ry Ba­ry­ka przed wy­jaz­dem obej­rzał się ze wszyst­kich stron w du­żym lu­strze, mu­siał przy­znać, że wy­glą­da cwa­nie. Przy­pa­try­wał się so­bie sa­me­mu jak­by fi­gu­rze nie­zna­jo­mej. Był naj­zu­peł­niej nie­po­dob­ny do dra­ba ku­dła­te­go i ob­dar­te­go, któ­ry bo­so kon­wo­jo­wał tru­py na wzgó­rza pod mia­stem Ba­ku, ani do po­dróż­ni­ka pod ko­żu­cha­mi na dro­dze z Char­ko­wa do pol­skich gra­nic. Nie tyl­ko po­do­bał się sa­me­mu so­bie, ale na­wet bu­dził we wła­snym wnę­trzu ja­kieś im­pul­sy gwał­tow­ne dla od­bi­cia w lu­strze nie­zrów­na­ne­go ele­gan­ta i bar­czy­ste­go mło­ko­sa z pod­fry­zo­wa­ną czu­pry­ną.

Gdy wszy­scy trzej, „trzej uwo­dzi­cie­le", ze­szli się w po­ko­ju Ce­za­re­go na chwi­lę przed wy­jaz­dem, Hi­po­lit na wi­dok księ­dza Ana­sta­ze­go wy­buch­nął spa­zma­tycz­nym śmie­chem.

— Cze­go się śmie­jesz, Hi­pek? — py­tał ka­płan, nie bez pew­ne­go w gło­sie po­pło­chu.

— Jak­że się tu nie śmiać! Coś ty na sie­bie, kle­cho, na­wdzie­wał?

— Jak to, co? Suk­nia.

— „Suk­nia"? Nie suk­nia, tyl­ko su­kien­ka, a wła­ści­wie spód­nicz­ka, a pod nią „hal­ka". Po­wi­nie­neś był z przo­du przy­szyć so­bie ja­ką fal­ban­kę dla ozdo­by. Je­że­li moż­na ta­kie chwa­ści­ki pod bro­dą, to moż­na i fal­ban­kę u do­łu.

— Nie bądź no zbyt­nio zło­śli­wy!

— Co mó­wisz? Al­bo zdejm te wszyst­kie księ­że ko­kie­te­rie i wdziej frak, al­bo noś i na ba­lu ka­po­tę do zie­mi, jak in­ni księ­ża.

— Nie bądź no, Hi­pek, zbyt ra­dy­kal­ny! Nie uro­dzi­łeś się i nie wy­glą­dasz na Wol­te­ra.

— Już jest — Wol­te­ra! Kto ośmie­li się kpić z ich ko­kie­te­ryj­nych chwa­ści­ków, któ­ry­mi de­pra­wu­ją ser­ca zie­mia­nek, ten już jest po­plecz­ni­kiem Wol­te­ra.

Spór się prze­rwał, gdyż za­tur­ko­ta­ły głu­cho ko­ła po­jaz­du z dru­giej stro­ny „Arian­ki". Trzej, na­rzu­ciw­szy pal­to­ty, a szy­je oto­czyw­szy sza­la­mi, wsko­czy­li na sie­dze­nia. Ja­ki­miż to sło­wy wy­ra­zić cię, szczę­ście zdro­wej mło­do­ści, gdy się dia­bel­nie tę­gi­mi koń­mi je­dzie na bal zie­miań­ski w Pol­sce! Chłod­na noc i wil­got­ne jej po­dmu­chy owie­wa­ły roz­ma­rzo­ne gło­wy. Sil­ne pod­nie­ce­nie, tę­ga erup­cja nie­zwal­czo­nej si­ły zda­wa­ła się po­no­sić chy­żej niż par­ska­ją­ce ko­nie ku da­le­kim — da­le­kim świa­tłom mię­dzy ogo­ło­co­ny­mi już drze­wa­mi. Lek­kie, we­so­łe, a nie­ko­niecz­nie przy­stoj­ne pio­sen­ki sfru­wa­ły z warg mło­dych pa­ni­czów.

— Na­stuś, bra­cisz­ku, ty masz za­miar dzi­siaj tań­czyć? — py­tał Hi­po­lit.

— Tań­czyć? To bę­dzie za­le­ża­ło...

— Bę­dzie za­le­ża­ło. A czy wam wol­no jest tań­czyć? Z ko­bie­ta­mi?

— Słu­chaj no — zo­bacz le­piej, czy masz w kie­sze­ni chust­kę do no­sa.

Ksiądz mó­wił te sło­wa to­nem men­tor­skim, jak­by gło­sił ja­kąś za­sa­dę mo­ral­ną.

Gdy po przy­jeź­dzie do Odo­lan dwaj to­wa­rzy­sze wy­pra­wy roz­pierz­chli się po­rwa­ni przez zna­jo­mych ze swej sfe­ry, Ba­ry­ka wszedł do sa­li ba­lo­wej i zna­lazł się w ko­le lśnią­cym i barw­nym, stro­pił się i o ma­ło nie cof­nął. Prze­ko­nał się, że są sy­tu­acje le­żą­ce gdzieś wy­żej czy z bo­ku od ca­łej edu­ka­cji i zdo­by­tej pew­no­ści sie­bie. Do ta­kich na­le­ża­ło za­cho­wa­nie do­sko­na­łe i swo­bod­ne w peł­nym sa­lo­nie. Ce­za­ry usi­ło­wał gi­nąć w tłu­mie mło­dych lu­dzi. Ale ni­ko­go tu­taj nie znał, to­też z ni­kim nie mógł za­wią­zać swo­bod­nej roz­mo­wy. Prze­ci­skał się, plą­tał, „pę­tał się" mię­dzy swo­bod­nie roz­ma­wia­ją­cy­mi, po­trą­cał, prze­pra­szał, wła­ził na la­kier­ki...

By­ło to z daw­na umó­wio­ne w pa­ra­gra­fach or­ga­ni­za­cyj­nych te­go pik­ni­ku, iż nie bę­dzie się anon­so­wać przy­by­wa­ją­cych ani z za­sa­dy pre­zen­to­wać wszyst­kich wszyst­kim. By­ło umó­wio­ne w punk­tach nie­pi­sa­nych te­goż sta­tu­tu, iż głów­nym i za­sad­ni­czym dą­że­niem jest ob­dzie­ra­nie wsze­la­kiej gru­bej i wiel­kiej wła­sno­ści z wa­lo­rów na rzecz wy­żej po­wo­ła­nych „ka­dłub­ków", a ob­dzie­rać wszel­ki­mi zna­ny­mi tu­dzież nie­zna­ny­mi spo­so­ba­mi ka­ro­ty. Nikt te­dy na ni­ko­go nie zwra­cał uwa­gi. Ba­wio­no się to­wa­rzy­stwa­mi, oko­li­ca­mi, moż­na by po­wie­dzieć, gmi­na­mi, pa­ra­fia­mi osie­dle­nia. Rżnię­ta or­kie­stra już od­sta­wia­ła swo­ją sztu­kę i kil­ka par już tań­czy­ło w pu­stej prze­strze­ni ogrom­nej sa­li ba­lo­wej.

Ce­za­ry tra­fił w swym po­cho­dzie na pu­ste krze­sło i dla za­ma­sko­wa­nia swej to­wa­rzy­skiej pro­stra­cji i nie­wie­dzy, jak się za­cho­wać, swo­bod­nie usiadł. Cią­gle my­ślał o tym, czy do­brze trzy­ma rę­ce, czy na­le­ży­cie usta­wił swe bol­sze­wic­kie no­gi. Oglą­dał in­nych przed­sta­wi­cie­li ty­pu „mło­dzież" — i sto­sow­nie do otrzy­ma­ne­go wra­że­nia kształ­to­wał swe koń­czy­ny. W pew­nej chwi­li pło­mień ży­we­go ognia prze­le­ciał przez je­go cia­ło — od czu­ba gło­wy do wiel­kich pal­ców w la­kier­kach — pa­ni Ko­ście­niec­ka we­szła na sa­lę. By­ła w wy­twor­nej ba­lo­wej suk­ni, któ­rej ró­żo­wy atłas, z lek­ka prze­świe­ca­ją­cy spod ko­ro­nek, nada­wał jej urok no­wy a nie wi­dzia­ny. W tej suk­ni by­ła szczu­plej­sza i jak­by wyż­sza. Bar­dzo od­sło­nię­te ra­mio­na i ple­cy uka­zy­wa­ły za­chwy­ca­ją­ce li­nie jej mło­do­cia­ne­go szkie­le­tu i na­dob­ne­go cia­ła. Ce­za­ry nie chciał wie­rzyć swym oczom i do­zna­wał wy­bu­chów rze­tel­ne­go szczę­ścia na wi­dok nie­omyl­ny, że to jest wła­śnie ona. To du­ma, pysz­nie­nie się w ta­jem­ni­cy przed so­bą sa­mym jej nie­zrów­na­ną uro­dą, to ja­kiś ści­ska­ją­cy, wy­sy­sa­ją­cy żal przej­mo­wał go z na­gła. Obok niej szedł wy­fra­czo­ny, wy­ele­gan­to­wa­ny, lśnią­cy la­kie­ra­mi, gor­sem, ogo­lo­ny­mi po­licz­ka­mi i to jed­ną, to dru­gą z wy­po­ma­do­wa­nych pół­kul czar­nych wło­sów — na­rze­czo­ny, Bar­wic­ki.

Pa­ni Lau­ra roz­ma­wia­ła, wi­ta­ła się, uśmie­cha­ła. — Usia­dła. — Po­wio­dła we­so­ły­mi, roz­iskrzo­ny­mi oczy­ma po roz­le­głym sa­lo­nie, któ­ry się sta­le za­peł­niał. Od­da­wa­ła ukło­ny, ukło­ny, ukło­ny. Uśmie­chy i uśmie­chy. Od­po­wie­dzia­ła rów­nież ukło­nem we­so­łym na ukłon Ce­za­re­go. Ale oczy jej nie za­trzy­maw­szy się ani przez se­kun­dę po­bie­gły da­lej... Wie­dział, że tak być po­win­no, tak być mu­si, a jed­nak ostre ukłu­cie, bo­le­sne żą­dło psz­czo­ły–ża­lu za­to­pi­ło się w je­go uczu­cia. Sta­rał się nie pa­trzeć w jej stro­nę, głów­nie w tym ce­lu, że­by nie wi­dzieć „idio­ty" Bar­wic­kie­go, któ­ry do swej na­rze­czo­nej cią­gle się — „idio­ta!" — na­chy­lał i cią­gle coś — „idio­ta!" — szep­tał.

Tym­cza­sem we­szło na sa­lę ca­łe to­wa­rzy­stwo na­włoc­kie: pa­ni Wie­lo­sław­ska, wuj­cio Mi­chał ze swy­mi gru­by­mi i ob­wi­sły­mi wą­sa­mi, szcze­gól­nie od­mie­nio­ny we fra­ku, obie­dwie ciot­ki — An­ge­li­que i Vic­to­ire („Ach, te sta­re zwa­li­ska!"... — jak śpie­wał wy­rod­ny sio­strze­niec, Hi­po­lit) — wresz­cie Ka­ru­sia, a na­wet, za­bra­na przez li­tość nad tym bie­dac­twem, odzia­na w su­kien­kę na­pręd­ce spre­pa­ro­wa­ną, pan­na Wan­da Okszyń­ska. Wszyst­ko to przy­grzmia­ło dwo­ma ogrom­ny­mi po­wo­za­mi, a te­raz po­ka­zy­wa­ło świa­tu, co to jest i co zna­czy — Na­włoć. A więc do­stoj­ne mi­ny, do­sko­na­łe for­my, za­dar­te gło­wy i uśmie­chy sprzed lat trzy­dzie­stu pię­ciu. Z wy­jąt­kiem, oczy­wi­sta, przy­błą­ka­nej Ka­ro­li­ny, no i pan­ny Wan­dzi, któ­ra pa­trzy­ła w prze­strzeń stru­chla­ły­mi oczy­ma, nie wi­dzia­ła nic i ni­ko­go, i go­to­wa by­ła dać dra­pa­ka, gdy­by nie to, że buń­czucz­na Szar­ła­to­wi­czów­na moc­no ją trzy­ma­ła za rę­kę. Obie­dwie do­strze­gły w tłu­mie mę­skim Ba­ry­kę i obie­dwie do­świad­czy­ły te­go, cze­go wła­śnie on do­świad­czał na wi­dok pa­ni Ko­ście­niec­kiej.

Lecz i Ce­za­ry był rad ze zja­wie­nia się tych pa­nien. Tknię­ty na­głą re­zo­lu­cją, za­le­d­wie usia­dły, wstał ze swe­go miej­sca, zbli­żył się szar­manc­ki­mi ru­chy, któ­rych go dłu­go i usil­nie uczy­li me­tro­wie tań­ca w Ba­ku, i po­pro­sił pan­nę Ka­ru­się do shim­my. Po­nie­waż śro­dek sa­li był jesz­cze do­syć pu­sty, zwró­cił uwa­gę na sie­bie i na tan­cer­kę. Zza ra­mion tan­cer­ki mógł do wo­li pa­trzeć na Lau­rę Ko­ście­niec­ką. W tym tań­cu mo­no­ton­nym i nud­nym mógł to zbli­żać się do tam­tej, to się od niej, jak od źró­dła ra­do­ści, od­da­lać. Ma­jąc przy ser­cu swym ser­ce nie­do­tknię­te przez uczu­cie mi­ło­ści, ser­ce, co tem­pem osza­la­łym pierw­szy raz bi­ło dla nie­go, pierw­szy raz do­świad­cza­jąc roz­ko­szy te­go uczu­cia — łą­cząc się nie­mal spa­zmem cie­le­snym z Ka­ro­li­ną, gdy dzie­li­ły go od niej tyl­ko wą­tłe suk­nie, a rytm i na­kaz tań­ca pod­da­wał mu ją fi­zycz­nie, za­mie­rał z tę­sk­no­ty za Lau­rą. Od­da­la­jąc się od tam­tej go­rzał z mi­ło­ści, z trwo­gi, z ża­lu, z nie­na­wi­ści, z gnie­wu, któ­re mu dech za­pie­ra­ły, gdy Bar­wic­ki coś tam szep­tał jej do ucha. Ach, usły­szeć, co szep­tał!...

Lecz in­ne oczy wi­dzia­ły je­go oso­bę, ta­niec i od­czu­wa­ły tę sa­mą za­pa­mię­ta­łość! By­ły to oczy Wan­dy Okszyń­skiej. Sa­la z jej lśnią­cym par­kie­tem by­ła dla niej prze­pa­ścią bez dna, czar­ną ot­chła­nią, w któ­rej wi­ro­wał ten pła­net­nik przy­ci­ska­ją­cy do ło­na, łą­czą­cy swe pier­si, uda i no­gi z pier­sia­mi, uda­mi i no­ga­mi Ka­ro­li­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny. Ona prze­cie do­sko­na­le wie­dzia­ła, co się po­za ze­wnętrz­ną for­mą te­go tań­ca kry­je, czym oni ta­ki ta­niec koń­czą i o czym, tań­cząc i uśmie­cha­jąc się cią­gle, my­ślą i ma­rzą. Ona jed­na zna­ła ta­jem­ni­cę, se­kret, treść po­twor­nej for­my tań­ca tych dwoj­ga. To, co wi­dzia­ła na wła­sne oczy, by­ło tak ude­rza­ją­cym od­kry­ciem cie­le­snych se­kre­tów, za­bój­cze­go dla niej mi­ste­rium, nie­skrom­ne­go zbli­że­nia się ciał, iż wpra­wi­ło ją w nie­ustan­ne sza­leń­stwo. Te­raz się to znów przed jej oczy­ma po­wtó­rzy­ło. Te­raz ta sa­ma ta­jem­ni­ca spa­dła przed jej oczy.

Pan­na Wan­da sie­dzia­ła smir­no na stoł­ku — jak pod­czas re­ko­lek­cji — gdzie ją los wśród te­go ba­lu po­rzu­cił, a w grun­cie rze­czy nio­sło ją przez pust­kę roz­pa­czy. Su­che łka­nia roz­dzie­ra­ły jej mło­de ser­ce. Wil­cze kły i ty­gry­sie pa­zu­ry za­zdro­ści ćwier­to­wa­ły jej upodo­ba­nie, wszech­wład­nie nad nią pa­nu­ją­ce. Krzyk za­mie­rał na jej war­gach, śle­py płacz za­ty­kał jej gar­dło. Uśmie­cha­ła się wciąż przy­pra­wio­nym uśmie­chem, a ciem­ność co­raz grub­sza spa­da­ła na jej oczy w tym sa­lo­nie bu­cha­ją­cym od świa­teł. I oto w tej osta­tecz­nej pro­stra­cji — wyj­ście ja­kieś prze­bły­snę­ło. Ulga się kę­dyś ob­ja­wi­ła w twar­dym ser­ca ka­mie­niu. Głos, nie­ja­ki po­cie­szy­ciel, wa­bią­cy do­rad­ca, ski­nął na nią w mro­kach. By­ła to nie­na­wiść do tej Ka­ro­li­ny.

„Po­cze­kaj!" — szep­nę­ła do swej ry­wal­ki pan­na Wan­dzia, nie umie­ją­ca ta­blicz­ki mno­że­nia.

Na­resz­cie po wie­lo­krot­nych tam i sam po­su­nię­ciach, z jed­ne­go w dru­gi ko­niec sa­lo­nu, Ce­za­ry po­sa­dził pan­nę Ka­ro­li­nę. A le­d­wie osu­szył na czo­le spra­co­wa­nym pot kro­pli­sty na­per­fu­mo­wa­ną chust­ką z mo­no­gra­mem Hi­po­li­ta Wie­lo­sław­skie­go, ru­szył do pierw­szej z brze­gu pan­ny „z są­siedz­twa". „Wy­trzą­sał" z tej­że „ko­szu­lę" wie­lo­krot­nie. Po­sa­dził. Za­raz ru­szył — o li­to­ści! — do ciot­ki Anie­li.

Ta po­wi­ta­ła je­go jał­muż­nę nie­mal okrzy­kiem. Obie­dwie ciot­ki jesz­cze tań­czy­ły. Obie­dwie mia­ły na swych szkie­le­tach, zwiot­cza­łych mię­śniach i ob­wi­słych sku­pie­niach tłusz­czu mod­ne suk­nie. Ich zwię­dłe szyj­ska i ohyd­ne pier­si by­ły na­kry­te już nie­mod­ny­mi w tych cza­sach biu­sta­mi tu­dzież qu­asi–szy­ja­mi z pew­nej sztucz­nej ma­sy, na­śla­du­ją­cej wy­dat­ność, mło­dość i gład­kość cie­le­sną. Za po­mo­cą ak­sa­mi­tek przy­kry­wa­ją­cych miej­sca spo­je­nia sztucz­nych szyj z praw­dzi­wy­mi i za po­mo­cą mnó­stwa ist­nej pro­fu­zji pu­dru za­sy­pu­ją­ce­go fa­bry­ka­ty pier­si, w sztucz­nym świe­tle wie­czo­ro­wym ciot­czy­ska li­czy­ły jesz­cze na oma­mie­nie ludz­ko­ści. Sa­me, jesz­cze raz — któż wie, czy nie ostat­ni z ostat­nich? — ma­rzy­ły i w rze­czy­wi­sto­ści prze­ży­wa­ły ma­rze­nie o mi­nio­nym na za­wsze ra­ju mi­ło­ści, a ra­czej — je­śli mó­wić — do li­cha! — praw­dę — o mi­nio­nej na za­wsze moż­no­ści ko­ja­rze­nia się cie­le­sne­go.

Ce­za­ry nie przez li­tość by­naj­mniej i nie dla do­go­dze­nia ich złud­nym a da­rem­nym za­chce­niom po­py­chał tam i cią­gnął na­zad, „wy­trzą­sał" i roz­pra­żał naj­przód ciot­kę Anie­lę, a póź­niej Wik­to­rię, a nie przez kur­tu­azję bu­dził w oby­dwu nie­zdro­we upa­ły. By­ła to je­go dro­ga do ubó­stwia­nej. Nie chciał na­rzu­cać się. Wście­kał się na nią za roz­mo­wy ze wszyst­ki­mi, a na­de wszyst­ko za śmiesz­ki i po­uf­ne pół­słów­ka z „tam­tym". Krą­żył ko­ło niej, wy­wi­ja­jąc to tą, to tam­tą spód­ni­cą. Zresz­tą naj­ła­twiej mu by­ło pa­trzeć na Lau­rę w cza­sie tań­ca, zza ra­mion czy znad ra­mion tej al­bo tam­tej. Po ob­tań­cze­niu sze­re­gu pa­nien, mę­ża­tek, wdów i roz­wó­dek przy­szła kre­ska i na Wan­dę Okszyń­ską. Gdy Ce­za­ry skło­nił się przed nią, usły­szał ci­chut­ki gło­sik:

— Pro­szę pa­na...

— Słu­cham, pan­no Wan­do...

— Pro­szę pa­na... Ja nie umiem tań­czyć!

— Umie pa­ni. Ja tak po­pro­wa­dzę, że się pa­ni na­umie.

— Nie mo­gę! — wes­tchnę­ła.

— Ależ to ła­twe jak ta­blicz­ka mno­że­nia! Jak to? Od­mó­wi pa­ni mnie, któ­ry gry­wam z pa­nią na czte­ry rę­ce?

Omdle­wa­ją­cym ru­chem pod­nio­sła się i sta­nę­ła. Gdy ją ujął, gię­ła się w je­go rę­ku jak man­ty­la prze­wie­szo­na na łok­ciu, al­bo ją trze­ba by­ło tasz­czyć po pod­ło­dze jak wo­rek kar­to­fli. Nie­zgrab­nie i nie do tak­tu cho­dzi­ła po sa­li, przy­gar­nię­ta przez je­go ra­mię.

Za­ję­ty swą po­pę­dli­wo­ścią mi­ło­sną, nie wie­dział, co się z nią dzie­je. Nie wie­dział, jak nie­uga­szo­ny szał roz­bu­dza w tej dziew­czy­nie, gdy ją tak wo­bec wszyst­kich przy­tu­la do swych bark, a jej mło­de, twar­de, nie­doj­rza­łe, lecz już ozdob­ne pier­si przy­ci­ska swy­mi pier­sia­mi. Lecz dy­go­wa­nie pan­ny Wan­dzi zbyt­nio go mę­czy­ło po nie­ma­łej już przed­tem pra­cy ta­necz­nej, więc ją od­pro­wa­dził do krze­sła i usa­do­wił. Wte­dy co prę­dzej zwró­cił się w swo­ją stro­nę. Wła­śnie pa­ni Lau­ra by­ła przez chwi­lę wol­na. Skło­nił się przed nią. Sko­ro się tyl­ko pod­nio­sła, usły­szał szept jej, pły­ną­cy w je­go ucho, ni­czym kor­diał roz­kosz­ny:

— Cza­ru­siu! Cza­ru­sień­ku! Czar­no­księż­nicz­ku mój! Je­steś dziś pięk­ny. Je­steś prze­pięk­ny. Wło­sy masz wy­twor­nie ufry­zo­wa­ne. Je­steś zgrab­ny. Je­steś naj­zgrab­niej­szy ze wszyst­kich. Je­steś moc­ny, sil­ny, wy­smu­kły. Je­steś prze­sub­tel­ny. Pach­niesz! Ślicz­nie ci w tym fra­ku. Ca­łu­ję two­je krę­co­ne wło­sy. Ca­łu­ję two­je oczy. Ca­łu­ję two­je usta. Ko­cham cię, Cza­ru­siu! Ko­cham cię ca­łe­go, mięk­kie­go, sprę­ży­ste­go, moc­ne­go, wy­smu­kłe­go! Ko­cham cię do sza­leń­stwa! Ko­cham cię na śmierć, ślicz­ny Cza­ru­siu!

Pa­ni Lau­ra nie mie­ści­ła się w swej skó­rze. Wśród po­ru­szeń roz­pa­la­ją­cych krew w ży­łach, wśród po­su­nięć, prze­gięć i wy­wza­jem­nień, do­peł­nień i po­cią­gnięć cie­le­snych tań­ca mó­wi­ła mnó­stwo nie­zli­czo­ne po­chwał, piesz­czot słow­nych, po­gła­skań i uści­śnień dwu–, jed­no­sy­la­bo­wych, któ­rych tu­taj — nie­ste­ty! — wsku­tek na­ka­zu przy­stoj­no­ści pu­blicz­nej od­two­rzyć nie moż­na.

Ce­za­ry był po­nu­ry i głu­cho za­wzię­ty. Mruk­nął gniew­nie:

— Roz­ma­wiasz wciąż z tym gru­ba­sem.

— Mu­szę...

— To jest nie czło­wiek. To ist­ny bur­żuj. Byk z wą­sa­mi. Ty mo­żesz pa­trzeć na je­go wy­po­ma­do­wa­ną gło­wę? Ja na­wet z da­le­ka nie mo­gę znieść te­go by­ka.

— Cza­ru­siu! Cza­ru­sień­ku! Czar­no­księż­nicz­ku mój! Nie myśl o żad­nym by­ku. Nie patrz na nie­go. Ty je­steś je­den, jak jed­no jest słoń­ce na nie­bie.

— Je­że­li to jest praw­da, że mnie lu­bisz, to ja­kim­że, u li­cha, spo­so­bem mo­żesz roz­ma­wiać z tym bę­cwa­łem?

— Mó­wi­łam ci już wte­dy — Cza­ruś — wte­dy — pa­mię­tasz? — wte­dy — że mu­szę.

— Nie pa­mię­tam...

— Już nie pa­mię­tasz? On jest bo­ga­ty, ma pie­nią­dze po bra­cie, któ­ry bez­po­tom­nie umarł. Mo­że spła­cić bel­le–mère'ę, któ­ra sto­pu­do­wym cię­ża­rem wi­si na Leń­cu. By­ła­bym nie­za­leż­na. Uwol­ni­ła­bym się. Mu­szę!

— No, to i ja mu­szę z nie­na­wi­ścią pa­trzeć na nie­go.

— Nie myśl te­raz o tym, Cza­ru­siu, Cza­ru­sień­ku...

— Myśl o to­bie łą­czy się z my­ślą o nim. A ja o to­bie my­ślę i my­ślę. Dniem i no­cą! Tyl­ko cie­bie na tej zie­mi wi­dzę! Tyl­ko cie­bie, za­wsze i wszę­dzie! Ja sza­le­ję bez cie­bie! Ty, Lau­ro! Kie­dy?

— Ach, kie­dy... Ob­my­ślę. Mo­że dziś. Po­sadź mię te­raz, a po­tem zno­wu tańcz ze mną...

— Je­że­li ten bur­żuj jesz­cze raz na­chy­li się do cie­bie i bę­dzie szep­tał... Co on szep­ce? Jak śmie szep­tać? Je­że­li jesz­cze raz bę­dziesz się uśmie­chać, gdy on za­cznie szep­tać, to zro­bię ta­ki skan­dal, że tu wszy­scy wy­le­ci­cie jak z pro­cy.

— Bol­sze­wi­ku!

Pa­ni Lau­ra usia­dła na swym miej­scu wła­śnie wte­dy, gdy wto­czo­no do sa­li ba­lo­wej na ru­cho­mym fo­te­lu pa­na Sto­rza­na. Ubra­ny we frak, bia­ły kra­wat i ka­mi­zel­kę, ucze­sa­ny i swo­bod­ny — go­spo­darz Odo­lan ro­bił głę­bo­kie wra­że­nie na swym łóż­ku ru­cho­mym, z bez­wład­ny­mi no­ga­mi, okry­ty­mi lek­kim sza­lem. Ca­łe to­wa­rzy­stwo sku­pi­ło się obok nie­go. Wrzu­ca­jąc wciąż i wy­pusz­cza­jąc mo­nokl z oczo­do­łu, peł­ne­go ciem­no­ści, pan Sto­rzan wi­tał wszyst­kich daw­nym ele­ganc­kim ge­stem i mi­łym uśmie­chem. Po­ru­szał rę­ko­ma i zda­wa­ło się, że sza­sta znie­ru­cho­mia­ły­mi no­ga­mi.

— Cie­szę się — mó­wił do dam, któ­re go oto­czy­ły — że na tym dzi­siej­szym ze­bra­niu mo­gę słu­żyć przy­naj­mniej za je­go em­ble­mat, za sym­bol.

— Ja­ki? Ja­ki em­ble­mat? Ja­ki sym­bol? — do­py­ty­wa­no się ze wszech stron.

— Je­stem em­ble­ma­tem tych wszyst­kich „ka­dłub­ków", któ­rych ta za­ba­wa ma wes­przeć. Pro­szę o kie­li­szek...

Pan Sto­rzan ujął kie­li­szek, któ­ry je­den z są­sia­dów po­dał mu nie­mal na klęcz­kach, drżą­cy­mi pal­ca­mi ob­jął je­go wy­smu­kłą nóż­kę, z tru­dem pod­niósł go do gó­ry swą su­chą rę­ką i z wy­twor­nym uśmie­chem, peł­nym w tej mi­nu­cie sku­pio­ne­go, jak­by sym­bo­licz­ne­go cier­pie­nia, rzekł do ota­cza­ją­cych:

— Pi­ję za zdro­wie bo­ha­te­rów na­szej zie­mi, któ­rzy w obro­nie jej wol­no­ści, w obro­nie na­szej wol­no­ści po­tra­ci­li rę­ce al­bo no­gi!

Wy­pi­to ten to­ast w uro­czy­stym mil­cze­niu, wśród gro­zy ogól­nej, ze łza­mi w oczach. Wej­ście go­spo­da­rza, a zwłasz­cza ten je­go po­sęp­ny to­ast, prze­rwa­ło tań­ce. Część to­wa­rzy­stwa prze­cho­dzi­ła do sa­li ja­dal­nej, gdzie by­ły przy­go­to­wa­ne ar­cy­smacz­ne za­ką­ski. W tym to cza­sie pa­ni Wie­lo­sław­ska po­de­szła ma­je­sta­tycz­nie do pan­ny Wan­dy Okszyń­skiej, bez sło­wa uję­ła ją pod rę­kę i po­pro­wa­dzi­ła przez ciż­bę osób. Wan­da Okszyń­ska by­ła naj­pew­niej­sza, że ta prze­po­tęż­na w jej mnie­ma­niu da­ma wi­dzia­ła swo­im ja­śnie wiel­moż­nym spo­so­bem na wskroś jej my­śli, uczu­cia, ha­nieb­ne za­my­sły i ob­mier­z­łe żą­dze, a te­raz wy­pro­wa­dza ją do drzwi te­go pa­ła­cu, w ce­lu wy­pchnię­cia po­za spo­łecz­ność ludz­ką, na dzie­dzi­niec ciem­ny i pe­łen sta­rych fur­ma­nów z ba­ta­mi. Tym­cza­sem pa­ni Wie­lo­sław­ska przy­pro­wa­dzi­ła eks­pen­sjo­nar­kę znacz­nie bli­żej — do kla­wia­tu­ry czar­ne­go, dro­go­cen­ne­go for­te­pia­nu, któ­ry stał na ma­łym pod­wyż­sze­niu w ro­gu sa­lo­nu. Tu „pa­ni dzie­dzicz­ka" po­sa­dzi­ła pan­nę Wan­dzię na okrą­głym ta­bo­re­cie i szep­nę­ła jej do ucha to­nem nie zno­szą­cym sprze­ci­wu, roz­ka­zu­ją­cym i wład­czym:

— Za­grasz, co umiesz naj­le­piej. Ale że­bym się za cie­bie nie po­trze­bo­wa­ła wsty­dzić! Uwa­żaj, że­byś mię nie skom­pro­mi­to­wa­ła! Ro­zu­miesz! Po­myśl so­bie, co za oso­by cię słu­cha­ją. Masz grać świet­nie, jak umiesz naj­le­piej. Po­módl się ci­cho i graj!

— Ro­zu­miem, pro­szę pa­ni dzie­dzicz­ki, ale nie wiem, czy po­tra­fię... — szep­nę­ła pan­na Wan­da.

Po­ło­ży­ła rę­ce na bia­łych kla­wi­szach te­go świet­ne­go for­te­pia­nu i trwoż­nie ude­rzy­ła w nie raz, dru­gi. Po­sły­sza­ła dźwię­ki do­sko­na­łe­go in­stru­men­tu. Te po­szcze­gól­ne dźwię­ki wpa­dły w nią i prze­le­cia­ły wskroś, ni­czym świa­tło roz­pra­sza­ją­ce ciem­no­ści. Za­po­mnia­ła o tym, że jej słu­cha­ją tak mo­ro­we oso­by, za­po­mnia­ła na­wet o tym, że jest w tak nad­zwy­czaj du­żym sa­lo­nie, peł­nym zna­ko­mi­te­go pań­stwa. Sa­ma na­tych­miast prze­isto­czy­ła się w coś in­ne­go niż przed chwi­lą — w cza­ro­dziej­skiej mu­zy­ki in­stru­ment bo­ży. Już nie drża­ła tym drże­niem wiel­kim, prze­ra­że­niem dziew­czyń­skim na myśl, iż „oso­by" słu­chać bę­dą mu­zy­ki jej, o któ­rej war­to­ści wła­śnie ab­so­lut­nie zwąt­pi­ła. Usły­szaw­szy du­szę swej du­szy, mu­zy­kę, wy­zby­ła się za­lęk­nie­nia. Ode­szła od niej mar­two­ta rąk. Po­czu­ła zna­ne jej, swo­je wła­sne, szcze­gól­niej­sze zim­no w krzy­żu i w koń­cach pal­ców u nóg — ja­ko­by na­rzę­dzie swej si­ły, któ­rą już wła­da­ła do wo­li. Wy­pro­sto­wa­ła się. Za­sia­dła le­piej, ni­czym kró­lo­wa na ma­je­sta­cie. Wło­sy jej prze­bie­rać się zda­wał, pod­no­sić i mio­tać w gó­rę ogień nie­ma­te­rial­ny. W ca­łej isto­cie z mi­nu­ty na mi­nu­tę roz­po­ście­ra­ła się, świa­do­ma swej po­tę­gi, wła­dza du­szy, wi­dzą­ca od pierw­szej do ostat­niej nu­ty ca­łość mi­strzow­skie­go dzie­ła, któ­re przed so­bą do­strze­gła. Pal­ce jej sta­ły się po­dob­ny­mi do tych chyb­kich i po­tul­nych młot­ków, obi­tych za­mszo­wą skó­rą, któ­re w ruch wpra­wia­ła we­wnątrz czar­ne­go pu­dła — do tych de­mo­nów wy­bie­ga­ją­cych ze swej ni­co­ści, aże­by we­dług jej wo­li od­dać swój głos i zno­wu za­paść się w ni­cość. Pe­dał cze­kał na jej sła­bą sto­pę, aże­by pod­wyż­szać pieśń i aż do dna ot­chła­ni do­się­gnąć gło­sem bez­den­nych wy­rze­czeń ba­su. Nie­śmia­ła i nie­zde­cy­do­wa­na pa­nien­ka, sta­ła się zu­chwa­łym du­chem, któ­ry się wa­ży na wal­kę z prze­moż­ny­mi uczuć po­tę­ga­mi. Jak ta­jem­ni­czy ptak, któ­ry na sto­sie z mir­ry sam się pa­lił i z po­pio­łów wła­snych od­mło­dzo­ny po­wsta­wał, tak sa­mo w du­szy jej po­la­tać za­czął ra­do­sny fe­niks mi­ło­ści, wie­lo­barw­ny, zro­dzo­ny na sto­sie ze wszyst­kich jej uczuć, któ­re­go lo­tu nikt z lu­dzi prze­wi­dzieć nie zdo­ła. Ona jed­na zna­ła do­kład­nie lot te­go wie­lo­barw­ne­go nie­to­pe­rza z czer­wo­ny­mi na tle gło­wy pió­ra­mi. Ona jed­na śle­dzi­ła go w ciem­no­ści i od­da­wa­ła je­go lo­ty, bieg je­go wy­so­ko i ni­sko, tuż–tuż i da­le­ko. Gra­ła pieśń pięk­ne­mu, na po­ły zna­ne­mu mło­dzień­co­wi, w któ­rym się, jak to mó­wią, na śmierć za­ko­cha­ła. Opo­wia­da­ła to­na­mi mi­strza nie­śmier­tel­ne­go dzie­je mi­ło­ści swej, wszyst­kie udrę­ki i treść swe­go cier­pie­nia, skryt­ki i za­uł­ki uczuć, prze­smy­ki ich i przej­ścia taj­ne, do­ły jej ciem­ne i strasz­li­we oraz nie­bio­sa ra­do­ści roz­to­czo­ne nad gło­wą, gdy on się zbli­ża. Gra­ła spół­mi­ło­śni­cy, Ka­ro­li­nie, wy­zna­nie nie­na­wi­ści i głę­bo­kie, strasz­li­we ostrze­że­nie...

Gdy pan­na Wan­da grać za­czę­ła, w jed­nę z ostat­nich so­nat Beetho­ve­na wkła­da­jąc swe uczu­cia, a na sa­lach po­wsta­ło znacz­ne za­mie­sza­nie — jed­ne bo­wiem oso­by wcho­dzi­ły, a in­ne wy­cho­dzi­ły, te sia­da­ły, a tam­te tło­czy­ły się we drzwiach — na­strę­czy­ła się wła­śnie naj­sto­sow­niej­sza chwi­la. Pa­ni Lau­ra ski­nę­ła lek­ko brwia­mi w stro­nę Ce­za­re­go i nie pa­trząc wię­cej w je­go stro­nę wy­szła nie­po­strze­że­nie z sa­li ba­lo­wej. On, za­miast słu­chać in­kan­ta­cji mu­zy­ki, któ­ra go przy­zy­wa­ła i wa­bi­ła, wy­szedł chył­kiem w in­nym, co praw­da, niż pa­ni Lau­ra kie­run­ku, lecz dą­żąc do te­go sa­me­go, wska­za­ne­go mu ce­lu.

By­ły jed­nak oczy, któ­re wy­śle­dzi­ły to obo­pól­ne wyj­ście ko­chan­ków, acz­kol­wiek wy­szli róż­ny­mi drzwia­mi. Ka­ro­li­na Szar­ła­to­wi­czów­na, któ­ra ży­ła w sta­nie nie­usta­ją­cej eu­fo­rii, pew­na, jak za­pi­sał, że Ce­za­ry jej sprzy­ja, boć ty­le ra­zy z roz­ko­szą ją ca­ło­wał, śle­dzą­ca ni­czym naj­by­strzej­szy szpieg i naj­zmyśl­niej­szy de­tek­tyw każ­de je­go spoj­rze­nie, doj­rza­ła ze strasz­nym zdu­mie­niem, raz, dru­gi, trze­ci, dzie­sią­ty, set­ny spoj­rze­nia je­go oczu zwró­co­ne na pięk­ną wdo­wę. Po­czę­ła śle­dzić uśmie­chy i spoj­rze­nia tam­tej. I wszyst­ko wy­pa­trzy­ła. Nie sły­sząc sły­sza­ła wy­ra­zy, któ­re do sie­bie w tań­cu szep­ta­li. Zro­zu­mia­ła owo drgnie­nie brwi pa­ni Lau­ry. Spo­strze­gła, jak on się wy­mknął z sa­li.

Cios ka­tow­ski mie­czem w szy­ję, ude­rze­nie zbó­ja no­żem w ser­ce, nie po­ra­zi­ły­by tak jej du­szy jak to od­kry­cie. Zle­cia­ła ze swej tar­pej­skiej ska­ły. To by­ło coś gor­sze­go niż zra­bo­wa­nie jej ro­dzin­ne­go do­mu przez bol­sze­wi­ków. Nie mo­gła się ock­nąć ze strasz­ne­go snu, w któ­ry po­pa­dła nie­spo­dzia­nie. Pa­trzy­ła na lu­dzi śmie­ją­cych się, we­so­łych, roz­ba­wio­nych, ja­cy by­li do­oko­ła niej przed chwi­lą, i nie ro­zu­mia­ła, gdzie się po­dzie­li. Roz­pacz pchnę­ła ją z miej­sca, prze­pro­wa­dzi­ła przez sa­lo­ny i sie­nie, do­kądś, na ta­ras. Ka­ro­li­na ze­szła po stop­niach mo­krych i śli­skich. Tak jak by­ła, w lek­kiej suk­ni ba­lo­wej, po­bie­gła w ogród. Szła ja­kąś ale­ją, co chwi­la roz­trą­ca­jąc się o pnie wiel­kich drzew, któ­re wy­so­ko — wy­so­ko głu­cho hu­cza­ły. Od­trą­ca­na przez pnie sto­ją­ce sze­re­giem, tra­fi­ła na in­ne, sto­ją­ce dru­gim sze­re­giem. I ten, i ten sze­reg od­rzu­cał ją od sie­bie.

— O Bo­że! — wzdy­cha­ła Ka­ro­li­na plą­cząc się mię­dzy pnia­mi w pra­wo i le­wo. Dłu­go tak szła w no­cy, za­bi­ta na du­szy i nie wie­dzą­ca, co się z nią przy­da­rza. W pew­nej chwi­li usły­sza­ła ci­chą roz­mo­wę. — Szept. — Traf­nym in­stynk­tem, nie­omyl­nym ja­sno­wi­dze­niem mi­ło­sne­go nie­szczę­ścia do­ro­zu­mia­ła się, że to on roz­ma­wia tu­taj z Lau­rą. — Na­słu­chi­wa­ła. — Uci­chło. — Wiatr hu­czał. Pew­nie jej bia­łą suk­nię spo­strze­gli... Wtem tuż ko­ło niej prze­su­nę­ło się szyb­ko coś zło­wiesz­cze­go, prze­raź­li­we­go. Za­gad­ka jej nie­szczę­ścia zgęst­nia­ła, zbi­ta w upiór noc­ny prze­wi­nę­ła się tuż ko­ło niej. Otar­ła się o jej suk­nie. Ka­ro­li­na wbi­ła wzrok w ciem­ność i zo­ba­czy­ła, za­iste, źre­ni­ca­mi so­wy, po­sły­sza­ła uszy­ma ko­ta, a od­czu­ła wła­sny­mi noz­drza­mi za­pach per­fum Lau­ry. To oni prze­szli obok niej. Oni obo­je. Czar­ni, pach­ną­cy, w mil­cze­niu. Ma­ra prze­klę­ta! Prze­mi­nę­li ja­ko­by je­den upiór we dwu oso­bach. Zni­kli w mro­ku nie­do­się­głym dla si­ły wi­dze­nia — nie­do­stęp­nym dla słu­chu. Nie mo­gło już po­chwy­cić ich obec­no­ści po­wo­nie­nie. Ka­ro­li­na sa­ma zo­sta­ła. Ob­ję­ła rę­ka­mi zim­ny pień drze­wa, któ­ry na­po­tka­ła na swej dro­dze, i w je­go mar­twe pier­si wy­le­wa­ła dłu­go prze­klę­te łzy od­trą­ce­nia. Wiatr nad nią hu­czał.

Kie­dy Ka­ro­li­na Szar­ła­to­wi­czów­na, do szpi­ku ko­ści prze­mar­z­nię­ta, wró­ci­ła z par­ku do sal oświe­tlo­nych, już skoń­czy­ła się mu­zy­ka Wan­dy Okszyń­skiej. Wy­kla­ska­no ją od for­te­pia­nu, że­by przy­pad­kiem zno­wu nie za­mie­rza­ła beetho­ve­no­wać. Or­kie­stra za­gra­ła. Tań­czo­no. Ca­ła wiel­ka sa­la peł­na te­raz by­ła par po­su­wa­ją­cych się tam i z po­wro­tem do tak­tu shim­my. Póź­niej tań­czo­no „bar­ba­rzyń­skie" tań­ce: ma­zur­ka, obe­rka, kra­ko­wia­ka. Pe­wien mło­dy szlach­cic cu­dów do­ka­zy­wał w wi­chro­wa­tym obe­rku, ku po­wszech­ne­mu aplau­zo­wi — ale bez na­śla­dow­ców. Już mło­dzi i star­si tan­ce­rze wy­pi­li by­li coś nie­coś. Gwar się wzma­gał, śmiech wszę­dzie brzmiał.

Ka­ro­li­na by­ła wciąż zmar­z­nię­ta. Trzę­sła się z zim­na i wnętrz­no­ści w niej drża­ły. Nie przy­szło jej do gło­wy, by się cze­goś na­pić. Sie­dzia­ła na krze­śle pa­trząc w tłum z uśmie­chem jak­by wpra­wio­nym w ob­li­cze. Z na­gła po­sły­sza­ła swe imię. Ksiądz Ana­sta­zy mó­wił z prze­ję­ciem:

— Ka­ru­sia! Dzie­cin­ko! Mu­sisz nam za­tań­czyć, ko­chan­ko! Ukra­in­ko naj­droż­sza! Mu­sisz! Na pa­miąt­kę tej zło­tej Ukra­iny... Nie ma­cie pań­stwo po­ję­cia — tłu­ma­czył sto­ją­cym do­oko­ła — co to za cu­do, gdy ona tań­czy. Ka­ro­li­no! Mu­sisz!

— Pan­no Ka­ro­li­no! Ka­ro­li­no! Pan­no Ka­ru­siu! — wo­ła­no tłu­mem. Sa­ma ciot­ka Wie­lo­sław­ska zbli­ży­ła się i da­wa­ła znać oczy­ma, że na­le­ży za­tań­czyć, sko­ro tak wszy­scy pro­szą.

Nie mo­gło być chwi­li go­rzej wy­bra­nej. Ka­ro­li­na ścier­pła na sa­mą myśl, że te­raz ma tań­czyć so­lo te­go za­wa­diac­kie­go ko­za­ka... Chcia­ła już ka­te­go­rycz­nie od­mó­wić, lecz z na­gła do­strze­gła w tłu­mie Ce­za­re­go. I on tak­że pro­sił, że­by tań­czy­ła. Za­trzę­sło się w niej ser­ce od pań­skiej, wład­czej, ukra­in­nej, kre­so­wej du­my. Spoj­rza­ła w je­go stro­nę i wy­ce­dzi­ła przez zę­by:

— Z przy­jem­no­ścią, je­że­li so­bie pań­stwo te­go ży­czą. Ale sa­ma mam tań­czyć? Jest tu­taj pan Ba­ry­ka, któ­ry świet­nie tań­czy ko­za­ka. Mo­że ze­chce ze mną za­tań­czyć...

— Ba­ry­ka! — hu­czał Hi­po­lit, już do­brze pod­pi­ty. — Cud­nie tań­czy ko­za­ka Ba­ry­ka. Cza­ruś, bra­cie, sta­waj! Naj­cud­niej­sza Ko­zacz­ka z dzi­kich pól, patrz, wy­gna­na z oj­czy­zny swej, pro­si cię, że­byś jej przy­po­mniał, jak to tam by­ło...

— Pa­nie Ba­ry­ka — rze­kła Ka­ro­li­na — pro­szę mi przy­po­mnieć, jak to tam by­ło...

Ce­za­ry wy­stą­pił z tłu­mu i sta­nął w pu­stym ko­le. Ka­ro­li­na przy­bra­ła po­zę i wy­kwi­tła na­prze­ciw­ko nie­go. Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski rzu­cił się do for­te­pia­nu i po­czął z ryt­micz­nym na­ci­skiem od­wa­lać wście­kłe tak­ty ko­za­ka. Ba­ry­ka roz­po­czął ta­niec. Ująw­szy się pod bo­ki, w sko­kach zbli­żał się do Ka­ro­li­ny raz pro­sto, raz bo­kiem al­bo za­ta­cza­jąc pół­ko­la. A sta­nąw­szy tuż przed nią, wy­ko­ny­wał bar­dzo zgrab­ne przy­tu­py­wa­nia. Sko­ro, po­wta­rza­jąc swe ru­chy i sko­ki po­przed­nie, cof­nął się na miej­sce, Ka­ro­li­na uję­ła się rów­nież pod bo­ki i od­rzu­ciw­szy w tył gło­wę po­czę­ła na­śla­do­wać je­go ru­chy. Su­che jej sto­py w la­kie­ro­wa­nych pan­to­fel­kach, w je­dwab­nych poń­czo­chach mi­ga­ły jak mgnie­nie sa­me­go świa­tła, gdy ze swe­go miej­sca prze­bie­ga­ła pu­stą prze­strzeń zdą­ża­jąc ku tan­ce­rzo­wi. Wnet obo­je za­wtó­ro­wa­li so­bie, co­raz to żyw­sze, gwał­tow­niej­sze, sza­leń­sze wy­ko­ny­wu­jąc ru­chy nóg i przy­sia­da­nia a po­de­rwa­nia się z zie­mi.

W tań­cu Ka­ro­li­ny był ist­ny ar­cyw­zór zgrab­no­ści i po­wa­bu. Był to jak gdy­by ob­raz na­głej na­pa­ści i zdra­dziec­kie­go wy­pa­du, któ­re­go ofia­ra ucie­ka rów­nie zdra­dziec­ko i na­gle. Usta jej by­ły bo­le­śnie uśmiech­nię­te, oczy świe­cą­ce jak gwiaz­dy, bia­łe zę­by lśni­ły wśród warg dzie­wi­czych, a ca­łe cia­ło mio­ta­ło się i szar­pa­ło w nie­zwal­czo­nej pa­sji, we­pchnię­te w si­dła me­lo­dii dzi­kiej i nie­okieł­zna­nej. W uję­ciu się pod bo­ki, przy­sia­da­niu i nie­po­chwyt­nych dla oka rzu­tach nóg by­ła nie­zmier­nie ku­szą­ca i po­wab­na me­lo­dia jej mło­de­go cia­ła. Sa­ma tan­cer­ka do­świad­cza­ła nie­sa­mo­wi­tej roz­ko­szy w tym na­rzu­ca­niu się przed oczy tan­ce­rza ze swy­mi ślicz­ny­mi pier­sia­mi, sprę­ży­stym, wklę­słym brzu­chem i wy­smu­kły­mi no­ga­mi. Har­do, wy­nio­śle i wy­zy­wa­ją­co mio­ta­ła przed je­go oczy swe ma­łe sto­py, wy­nu­rza­ła i cho­wa­ła swe pier­si. Gło­wa jej by­ła dum­nie za­dar­ta i w tył od­rzu­co­na. Oczy ci­ska­ły ty­siąc po­kus i ty­siąc prze­kleństw w oczy zło­czyń­cy i zdraj­cy.

Opar­ta o pu­dło for­te­pia­nu przy­pa­try­wa­ła się tym dwoj­gu Wan­da Okszyń­ska. Przy­mru­żo­ne jej oczy mie­rzy­ły każ­dy skok Ce­za­re­go i Ka­ro­li­ny i li­czy­ły każ­dy uśmiech oboj­ga.

Z dru­giej stro­ny pu­ste­go ta­necz­ne­go ko­ła wdzięcz­nie roz­par­ta w zło­ci­stym fo­te­lu, wi­docz­na w ca­łej swej kra­sie, po­wa­bie i po­nę­cie sie­dzia­ła Lau­ra Ko­ście­niec­ka. I ona mie­rzy­ła każ­dy krok, skok, ruch, każ­de prze­gię­cie się, zni­ża­nie się i wzlot do gó­ry „jej" Cza­ru­sia, Cza­ru­sień­ka, Cza­row­nicz­ka... Jesz­cze mia­ła w uszach huk wia­tru wśród na­gich ko­na­rów gra­bo­wej alei. Jesz­cze z ra­mion jej nie wy­tchnę­ło prze­ni­kli­we zim­no je­sien­ne i zdrę­twie­nie ple­ców od ze­tknię­cia się z lo­do­wa­ty­mi szorst­ki­mi de­ska­mi ław­ki omsza­łej w cze­lu­ści czar­nej al­ta­ny. Jesz­cze mia­ła na ustach woń je­go ust, na pier­siach je­go cię­żar upra­gnio­ny, ra­do­sny i bło­gi, a we­wnątrz sie­bie, w cie­śniach ta­jem­nych cia­ła — pło­mien­ny, go­rą­cy, da­rzą­cy ci­chą i tkli­wą ucie­chą owoc po­tęż­nej je­go roz­ko­szy. Te­raz wpra­wiał ją w za­chwyt swym tań­cem, swym lo­tem, swą nie­spo­ży­tą, pul­su­ją­cą i ru­chli­wą si­łą. I czu­ła go w ca­łej swej isto­cie ja­ko ruch i skok, któ­ry nad jej wo­lą tu i tam la­ta ni­czym wie­lo­barw­ny zyg­zak pio­ru­nu.

Wła­śnie wte­dy na­rze­czo­ny, pan Bar­wic­ki, na­chy­lił się nad nią i czy­nił jej do ucha cierp­kie uwa­gi o nie­wła­ści­wo­ści tań­cze­nia w pol­skim ze­bra­niu ka­cap­skie­go tań­ca. Uwa­gi je­go by­ły naj­zu­peł­niej słusz­ne, bar­dzo do­brze sfor­mu­ło­wa­ne, ści­śle i traf­nie uję­te w zło­śli­we afo­ry­zmy. Na­rze­czo­na ak­cep­to­wa­ła w zu­peł­no­ści ką­śli­we uwa­gi na­rze­czo­ne­go. Po­dzie­la­ła je­go obu­rze­nie. Go­to­wa na­wet by­ła pro­te­sto­wać, boć ja­ko ini­cja­tor­ka i go­spo­dy­ni te­go pik­ni­ku... Lecz nie wy­pa­da. Jej sa­mej nie wy­pa­da. Zwró­ci­ła uwa­gę na­rze­czo­ne­go na oko­licz­ność, że prze­cie to sa­mi Wie­lo­sław­scy — mat­ka, Ana­sta­zy, Hi­po­lit — za­pro­po­no­wa­li tań­ce te­go przy­błę­dy, te­go ja­kie­goś Ba­ry­ki. Gdzie oni go wy­ko­pa­li, te­go chłyst­ka, Ba­ry­kę? Tak­że na­zwi­sko! Nie­praw­daż, dziób­ku?

Tym­cza­sem „chły­stek", choć tak sprę­ży­sty i sil­ny, mu­siał prze­cież prze­rwać pry­siu­dy i uwol­nić od tych­że pan­nę Szar­ła­to­wi­czów­nę. Sko­ro zaś ko­zak się skoń­czył, ka­pe­la zno­wu po­czę­ła grać mu­rzyń­skie tań­ce i ca­ła sa­la na­peł­ni­ła się po­su­wi­sty­mi fi­gu­ra­mi. Te­raz za­ba­wa się­ga­ła swe­go ze­ni­tu. Z ja­dal­ni (a ra­czej pi­jal­ni) do­cho­dził mniej ary­sto­kra­tycz­ny cha­os gło­sów. Ktoś tam już śpie­wał wy­so­kim ba­ry­to­nem, przy­po­mi­na­ją­cym śpiew kół tram­wa­ju na za­krę­cie w mroź­ny po­ra­nek. Sły­chać by­ło na­wet krzy­kli­we sprzecz­ki in­dy­wi­du­ów pod­pi­tych. Hi­po­lit i ksiądz Ana­sta­zy zja­wi­li się we drzwiach sa­li ba­lo­wej i po­czę­li da­wać zna­ki Ce­za­re­mu. Ru­szył ku nim, prze­ci­ska­jąc się przez tłum roz­tań­co­wa­ny.

— Dla­cze­go ty nic nie pi­jesz? — py­tał Hi­po­lit wy­ba­łu­sza­jąc za­mglo­ne oczy i cze­pia­jąc się rę­ka­mi bez­rad­ny­mi nie tyl­ko są­sia­dów, lecz i są­sia­dek.

— Ow­szem, pi­ję.

— Nic nie pi­jesz i nic nie jesz. Cią­gle tań­czysz i tań­czysz. My pi­je­my, a ty nie pi­jesz. Ja­kieś ko­zac­kie ko­za­ki wy­tań­co­wu­jesz. Co to jest?

— Prze­cież to ja go na­mó­wi­łem... I ty tak­że!... — per­swa­do­wał wi­ka­ry.

— Do dia­bła! Kle­cho, do dia­bła! Wiem, co mó­wię. On na­mi gar­dzi. Wiem, i już! Nie chce z na­mi pić, bo my je­ste­śmy bur­żu­je, a on wiel­ki bol­sze­wik. Nie prze­szka­dzaj mi, smar­ka­czu! Czar­ny je­zu­ito, po­mi­do­rze! Wiem, co mó­wię. Cza­ruś, bra­cie! Pa­mię­tasz?

— Pa­mię­tam, Hip! Nie ma o czym...

— Mię­dzy Ły­so­wem a Pat­ko­wem, w le­sie Ro­ga­czu. Tu łącz­ka, tam dwór, tu dro­ga. Ja le­żę w ro­wie i nie wi­dzę ani łącz­ki, ani la­su, ani dwo­ru, bo mię ta ry­fa mo­skiew­ska szty­kiem w ban­dzioch. A do­pie­ro czu­ję: ktoś się pod­sa­dza po­de mnie. Na ba­ra­na mię i w dyr­dy przez tę łącz­kę w do­le, przez mo­stek do Pat­ko­wa! Bra­cie! Pij ze mną, bra­cie ro­dzo­ny! Ro­dzo­ny bra­cie, Cza­ruś Ba­ry­ka!

— Do­brze, wy­pi­je­my!

— Ty, kle­cho, czar­ny je­zu­ito — precz! Jesz­cześ tu! Po­mi­dor — won! Pi­je­my! Czyś ty wą­chał proch, po­mi­do­ro­wy je­zu­ito? Sie­dzia­łeś w my­siej dziu­rze u Pa­na Bo­ga za pie­cem, a zę­by ci szczę­ka­ły ze stra­chu, kłap–kłap–kłap... Ja cię znam! Te­raz się do­pie­ro wy­la­kie­ro­wa­łeś... To nie sztu­ka, brat­ku!

— Oto są skut­ki wy­cho­wa­nia w mo­skiew­skim gim­na­zjum... — mru­czał do ota­cza­ją­cych ksiądz Ana­sta­zy.

— Bę­dziesz tu jesz­cze ze swym Chy­ro­wem wy­jeż­dżał! O, to już nad mo­je si­ły!

— Ci­cho, Hip! Jak­że moż­na tak na bra­ta na­sta­wać...

— Co to za brat! To kle­cha. W Chy­ro­wie się po ła­ci­nie spo­wia­dał. Pi­ję z to­bą, a ten precz!

— Pi­ję i ja z to­bą! — wo­łał Ce­za­ry, czy­nem stwier­dza­jąc słow­ne za­pew­nie­nie.

— Co to za pi­cie! Gar­dzisz mną, ni­by z tej ra­cji, że ja je­stem szla­gon, ni­by bur­żuj, a ty czer­wo­ny bol­sze­wik. Och, gru­bo się my­lisz, Cza­ruś... Gru­bo! Roz­kraj ser­ce mo­je, roz­kraj ser­ce, a zo­ba­czysz...

— Cza­ruś, pij­że i ze mną! — na­sta­wał ksiądz Ana­sta­zy. — Nie słu­chaj, co ten li­ber­tyn o mnie wy­krzy­ku­je. To jest sku­tek mo­skiew­skie­go wy­cho­wa­nia. Po pro­stu — mo­skiew­skie wy­cho­wa­nie i kwi­ta!

— Pi­ję z to­bą, księ­że do­bro­dzie­ju.

— Precz, czar­ny! Wi­dzia­łeś, Cza­ruś, ja­ką to su­tan­nę wło­żył... Atła­sy z wierz­chu, a pod spodem ple­cy po­mi­do­ro­we. A bas la ca­lot­te! — po­czął krzy­czeć Hi­po­lit tak ochry­płym gło­sem, że wszy­scy w tej roz­le­głej pi­jal­ni zwró­ci­li się ze śmie­chem w je­go stro­nę.

Ale Hi­po­lit w tej chwi­li już ma­ło co wi­dział. Ma­chał rę­ka­mi i ru­szał no­ga­mi bez­sku­tecz­nie, bo nie mógł sta­wiać kro­ków. Siadł na sto­le i zwie­sił gło­wę na pier­si. Przy­ja­cie­le, są­sie­dzi, zna­jo­mi uję­li go pod rę­ce i opie­ra­ją­ce­go się z ca­łej si­ły po­tasz­czy­li do­kądś w za­dy­mio­ną prze­strzeń.

Na pla­cu zo­stał ksiądz Ana­sta­zy. Ten po­czuł się w obo­wiąz­ku za­stą­pie­nia Hi­po­li­ta. Pi­li we dwu z Ba­ry­ką, raz w raz ca­łu­jąc się i bez prze­rwy dys­pu­tu­jąc. Dys­pu­ta by­ła teo­lo­gicz­na, na­fa­sze­ro­wa­na i na­szpi­ko­wa­na ta­ki­mi sub­tel­no­ścia­mi, że wresz­cie nie wia­do­mo by­ło kom­plet­nie, cze­go do­wo­dzi wi­ka­ry, a co zbi­ja Ce­za­ry. Pod­no­si­li głos co­raz wy­żej, cze­pia­li się by­le słów­ka, ob­ra­ża­li się i zno­wu prze­pra­sza­li wra­ca­jąc do me­ri­tum dys­pu­ty, do ją­dra rze­czy, do sa­mej isto­ty spo­ru. Lecz wkrót­ce nad­szedł mo­ment fa­tal­ny, nie mo­gli się zo­rien­to­wać, o co wła­ści­wie spór się to­czy. Z tej roz­ter­ki wy­ba­wi­ła ich pew­na wspól­nie ulu­bio­na pio­sen­ka. I oto oba­dwaj za­czę­li śpie­wać. Lecz i ze śpie­wem nie szło do­brze. Wkrót­ce każ­dy śpie­wał co in­ne­go.

Tak sta­ły spra­wy, gdy Ce­za­re­go po­wo­ła­no przez po­sły do sa­li ba­lo­wej. Po­szedł re­zo­lut­nie. Pa­ni Ko­ście­niec­ka chcia­ła go wi­dzieć. Sta­nął przed nią z za­mia­rem tań­cze­nia, lecz uj­rzaw­szy tuż obok pa­na Bar­wic­kie­go wy­pro­sto­wał się i po­czął ce­dzić przez zę­by kra­jo­we i cu­dzo­ziem­skie wy­ra­zy, roz­ma­ite­go po­cho­dze­nia, lecz prze­waż­nie ba­kiń­sko–ro­syj­skie, tu­rec­kie, per­skie, gru­ziń­skie i zgo­ła por­to­we. Na szczę­ście do­po­mo­żo­no mu do zmia­ny kie­run­ku. Pod­trzy­ma­ny przez życz­li­wych, ru­szył w ślad za Hi­po­li­tem Wie­lo­sław­skim.

Był już ra­nek, kie­dy się ock­nął w ja­kimś po­ko­ju. Hi­po­lit chra­pał tak strasz­li­wie, że fi­ran­ka w oknie drża­ła. Ksiądz Ana­sta­zy mył się w wiel­kiej mi­sce ema­lio­wa­nej na nie­bie­sko. Par­skał jak źre­biec, zle­wał so­bie gło­wę i zno­wu par­skał. Wresz­cie wy­tarł się do su­cha i trzeź­wym gło­sem za­py­tał:

— Cza­ruś, je­dziesz ze mną?

— Do­kąd?

— Do Na­wło­ci.

— Księ­że, a gdzie my je­ste­śmy?

— W Odo­la­nach, na pik­ni­ku. Na pik­ni­ku w Odo­la­nach... — za­śpie­wał zu­peł­nie do­brze i gło­sem zgo­ła czy­stym.

— No, to ja­dę!

— W ta­kim ra­zie — wsta­wać! Da­lej go! Raz, dwa! Ten Hi­pek zo­sta­nie tu­taj. Pi­ja­ni­ca, mo­skiew­skie wy­cho­wa­nie. Póź­niej po nie­go przy­śle się za­mknię­ty po­wóz, że­by zgor­sze­nia nie sze­rzyć i że­by go oko ludz­kie nie wi­dzia­ło. Wsta­wać!

Ce­za­ry był do­ku­ment­nie oszo­ło­mio­ny, lecz już trzeź­wiej­szy. W mig umył się, ucze­sał i odział. Na­rzu­cił pal­tot na ra­mio­na, czap­kę na gło­wę. Wy­szli po ci­chu. Mi­ja­li ko­ry­tarz i sie­nie. W dru­gim koń­cu pa­ła­cu mu­zy­ka gra­ła i sły­chać by­ło stam­tąd gwar za­ba­wy, któ­ry zda­wał się wciąż jesz­cze roz­sa­dzać ten dom ogrom­ny i spo­koj­ny. Przed drzwia­mi wej­ścio­wy­mi, gdy je otwie­ra­li, sta­ły ko­nie. Ję­drek sie­dział na koź­le. Miał mi­nę we­so­łą.

— By­łeś, wi­dzę, w no­cy za­la­ny, mą­dra­lo! — krzyk­nął ksiądz su­ro­wo. — Po mi­nie wi­dzę.

— Jed­na­ko­woż mo­gę je­chać. Za­rę­czam za po­wrót po­myśl­ny.

— Spró­buj mię nie­po­myśl­nie wy­wa­lić, pi­ja­ni­co, to ja ci spra­wię!

Ksiądz wsko­czył do wo­lan­ta. Za nim Ce­za­ry. Ko­nie ru­szy­ły. Dzień sza­rzał. Gdy wo­lant mi­jał park, Ce­za­ry roz­glą­dał się po tym par­ku, szu­ka­jąc za dnia oczy­ma pew­nych miejsc zna­nych mu po no­cy.

Za par­kiem i ale­ją uka­za­ła się wieś wło­ściań­ska, Odo­la­ny. W oknach chat wi­dać by­ło świa­tła naf­to­wych ka­gan­ków. Skrzy­pia­ły drzwi do­mostw sło­mą kry­tych, ni­skich i ma­łych. Rża­ły ko­nie. Po­ry­ki­wa­ły kro­wy, kwi­cza­ły świ­nie, gę­ga­ły gę­si. Ko­gu­ty pia­ły i psy na­szcze­ki­wa­ły za­ja­dle. Lu­dzie za­da­wa­li by­dłu, krzą­ta­li się do­ko­ła przy­ziem­nych chle­wów, no­si­li wo­dę i pa­szę. Pra­ca cięż­ka, or­dy­nar­na i po­zio­ma wrza­ła w każ­dym osie­dlu. Cza­sa­mi ktoś w bie­gu przy­sta­nął wy­włó­cząc wiel­kie bu­cio­ry z głę­bo­ko­ści ba­jo­ra. Po­pa­trzył na mkną­cy po­jazd, na za­przęg cu­go­wy bu­cha­ją­cy kłę­ba­mi pa­ry — i biegł do swej ro­bo­ty. Głę­bo­kie bło­to trak­tu wle­wać się zda­wa­ło na po­dwór­ka i łą­czyć, spa­jać z gno­jów­ka­mi. Nie­zno­śny smu­tek na wi­dok nę­dzy by­to­wa­nia ludz­kie­go wśród tych ba­jo­rzysk i gno­jó­wek po­wiał na Ce­za­re­go.

— Szkla­ne do­my... — wy­ce­dził przez zę­by.

— Co mó­wisz? — py­tał ksiądz Ana­sta­zy.

— Mi­ła wieś... — rzekł Ce­za­ry.

— A wieś, jak wieś. Ani mi­ła, ani nie­mi­ła. Po pro­stu Odo­la­ny. Pra­cy tu trze­ba, och, pra­cy! Lu­dek tu do­bry, po­czci­wy, bo­go­boj­ny, za­po­bie­gli­wy, pra­co­wi­ty, ale pra­cy nad nim trze­ba — po łok­cie!

Ce­za­ry za­śmiał się z ci­cha.

— Cóż ty się śmie­jesz? Ja do­brze wiem, co mó­wię, bo wśród nich ży­ję. Wszy­scy oni jed­na­cy.

— Nie śmie­ję się, księ­że Ana­sta­zy, tyl­ko zie­wam. Och, zie­wam!

***

Po roz­ko­szach pik­ni­ku na­sta­ły dnie ja­ło­we i nud­ne. Im ta za­ba­wa więk­szy wy­wo­ła­ła rwe­tes i głęb­sze za­mie­sza­nie, tym bar­dziej i głę­biej da­wał się na­stęp­nie od­czuć spo­kój wsi i su­ro­wość co­dzien­nej pra­cy. Ce­za­ry Ba­ry­ka nie do­po­mi­nał się już o po­sa­dę na Chłod­ku. Prze­bą­ki­wał o po­wro­cie do War­sza­wy i na me­dy­cy­nę, ale to tyl­ko dla po­zo­ru i jak gdy­by dla spro­wo­ko­wa­nia wy­raź­niej­szych za­pro­sin na po­byt dłuż­szy. Trud­no by mu by­ło w tym cza­sie od­je­chać. Wrósł tu na­gle po pas, a na­wet po ra­mio­na. Miał ty­siąc spraw do za­ła­twie­nia, a wszyst­kie zmie­rza­ły do wy­szu­ka­nia pre­tek­stów. Wier­cił się i zży­mał na miej­scu, nie mo­gąc wy­sko­czyć do Leń­ca. Cze­kał, cho­dził z miej­sca na miej­sce, wy­glą­dał w po­la, za­wsze w tę stro­nę, gdzie na da­le­kim, za­mglo­nym wzgór­ku wi­dać by­ło kę­py bru­nat­nych drzew. Pod po­zo­rem oglą­da­nia or­ki, po­lo­wa­nia, a naj­czę­ściej sa­mot­nych spa­ce­rów, wy­ry­wał się w tam­tą stro­nę. Lecz mi­ja­ły dnie pu­ste, za­bój­czo mo­no­ton­ne, nie­zno­śnie bez­płod­ne. Nic! Ani sło­wa, ani wie­ści, ani zna­ku! Cza­sa­mi wy­da­wa­ło mu się, że wszyst­ko, co prze­żył, to był sen zmy­sło­wy i nic wię­cej. Lu­dzi, któ­rzy go ota­cza­li, pra­wie nie wi­dział. A tak da­le­ce był za­ję­ty swą skry­tą na­mięt­no­ścią, że był prze­ko­na­ny o za­cho­wa­niu naj­do­sko­nal­szej ta­jem­ni­cy. Pew­ny był, że nikt ab­so­lut­nie nic nie wie o je­go uczu­ciach. Tym­cza­sem każ­dy je­go krok, każ­dy za­miar, każ­de przy­blad­nię­cie, gdy wy­ma­wia­no sło­wo „Le­niec" al­bo wy­raz „Lau­ra", każ­de se­kret­ne wes­tchnie­nie i każ­dy mo­ment za­du­ma­nia — by­ły wi­docz­ne jak na dło­ni dla oczu czu­wa­ją­cych.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia, już ciem­ne­go i mrocz­ne­go, w sta­rym na­włoc­kim sa­lo­nie grał na czte­ry rę­ce z pan­ną Wan­dą Okszyń­ską. Grał me­cha­nicz­nie, my­śląc o swych utra­pie­niach we­wnętrz­nych, rą­biąc mar­twy­mi rzu­ta­mi rąk, roz­szar­pu­jąc skom­pli­ko­wa­ną, ner­wo­wą grą pal­ców jed­no­staj­ne pa­smo swej tę­sk­no­ty. Moż­na by po­wie­dzieć, iż nie sły­szał mu­zy­ki wy­do­by­tej przez wła­sne rę­ce, że cza­sa­mi tyl­ko z me­lo­dii zmien­nej wzno­si­ły się ku nie­mu ści­ska­ją­ce we­wnątrz si­ły ta­jem­ne. Skoń­czył się utwór Lisz­ta, któ­ry gra­li oby­dwo­je. Rę­ce oboj­ga usta­ły na kla­wi­szach. Ce­za­ry pal­ca­mi le­wej swej dło­ni prze­bie­rał jesz­cze ostat­nią me­lo­dię. Wtem po­czuł z naj­głęb­szym zdu­mie­niem, że pan­na Wan­da pra­wą swą rę­kę, za­miast na czar­nych czy bia­łych kla­wi­szach, zło­ży­ła na je­go rę­ce. Wy­dłu­żo­na dłoń, zim­na jak z lo­du, drżą­ca spa­zma­tycz­nie, przy­ci­snę­ła wierzch je­go dło­ni do kla­wi­szów — chu­de pal­ce że­la­znym uści­skiem ogar­nę­ły je­go pal­ce. Ce­za­ry sie­dział dość dłu­go bez ru­chu, pod­da­jąc się te­mu uści­śnie­niu, w zu­peł­nej nie­wie­dzy, co ma zro­bić z tym fan­tem, któ­ry go trzy­mał w rę­ce. Pod­niósł oczy na twarz pan­ni­cy. Gło­wa jej by­ła od­wró­co­na i wci­śnię­ta mię­dzy bar­ki, jak­by dla po­wstrzy­ma­nia szlo­chów czy prze­trwa­nia ude­rzeń. Rę­ka obej­mu­ją­ca je­go rę­kę wciąż fe­brycz­nie drża­ła i szpo­na­mi pal­ców wpi­ja­ła się pod pal­ce. Zra­zu po­my­ślał, że je­go part­ner­ce zro­bi­ło się nie­do­brze, że to ja­kiś pa­nień­ski atak — istie­ri­ka, na któ­rą pan­ny w Ro­sji bar­dzo cier­pią. Lecz przyj­rzaw­szy się uśmie­cho­wi warg zro­zu­miał. Wy­su­nął swą rę­kę ostroż­nie i sta­now­czo spod tam­tej dło­ni. Nie wie­dział, co ro­bić da­lej. Prze­su­nę­ła mu się w pa­mię­ci me­lo­dia zna­nej pio­sen­ki ope­ret­ko­wej:

W la­sku Idy trzy bo­gi­nie

Spór za­cię­ty wio­dą wraz,

Każ­da z nich pięk­no­ścią sły­nie:

Któ­ra naj­pięk­niej­sza z nas?...

Myśl je­go po­gna­ła ku ubó­stwia­nej, ku bo­gi­ni. Ma­rze­nie je­go wio­nę­ło ku tam­tej. Rzekł z bez­li­to­snym, z okrut­nym uśmie­chem:

— Wi­dzia­łem tu­taj któ­re­goś dnia, jak pa­ni ucie­ka­ła przed per­licz­ką.

— Ja? Pan to wi­dział? — jęk­nę­ła zry­wa­jąc się z miej­sca.

— Wi­dzia­łem, jak do­oko­ła pa­ni fru­wa­ły wstąż­ki, pa­ski, fal­ban­ki, a pa­ni z gło­śnym krzy­kiem wy­wi­ja­ła no­ga­mi.

Pan­na Wan­da za­krę­ci­ła się na miej­scu. Głę­bo­ki jęk, po­tem ostry pisk za­brzmiał w jej ustach. Wsta­ła. Usia­dła. Zno­wu wsta­ła. Dy­gnę­ła. Bo­kiem wy­szła z po­ko­ju i ucie­kła z gan­ku przez ogród, jak­by ją ści­gał ty­siąc roz­ju­szo­nych per­li­czek, pa­wi, ko­gu­tów i in­do­rów.

Nie­ustan­ne prze­my­śli­wa­nie nad spo­so­ba­mi wi­dy­wa­nia się z ubó­stwia­ną mia­ło swój sku­tek: Ce­za­ry osią­gał wi­dze­nie Lau­ry. Opacz­nie mo­że wy­glą­dać to twier­dze­nie, a jed­nak wszyst­ko zda­je się je uza­sad­niać, iż utę­sk­nie­nie, ner­wo­we wy­cze­ki­wa­nie, nie­miesz­cze­nie się w skó­rze, pra­gnie­nie jej wi­do­ku, przy­zy­wa­nie jej wszyst­ki­mi si­ła­mi du­szy i każ­dą kro­plą krwi, ma­rze­nie o niej tak na­tar­czy­we, iż ob­ja­wia­ło nie­mal w po­lu wi­dze­nia jej po­stać — re­ali­zo­wa­ło wresz­cie jej oso­bę fi­zycz­ną. Wy­cho­dzi­ła na­gle z ma­rzeń praw­dzi­wa, jak­by się sta­wia­ła na roz­kaz we­wnętrz­ne­go sza­leń­stwa. Ce­za­ry nie­jed­no­krot­nie czuł, że się oto za chwi­lę po­win­na, mu­si uka­zać i — kie­dy od­wra­cał gło­wę — uka­zy­wa­ła się nio­sąc mu w ofie­rze uśmiech mi­ło­sny, od­po­wiedź jej du­szy na sny je­go du­szy. Tak by­ło pew­ne­go ra­zu w na­włoc­kim ko­ście­le, pod­czas pa­te­tycz­ne­go ka­za­nia księ­dza Ana­sta­ze­go. Tak by­ło kie­dy in­dziej w na­włoc­kim sa­lo­nie, gdy we­szła nie­spo­dzia­nie w cza­sie naj­go­ręt­szej chwi­li utę­sk­nie­nia.

Jak­że ko­chał jej uśmiech, jej ru­chy, jej mo­wę, jej spoj­rze­nia! Jak­że uwiel­biał jej dow­cip, do­bro­tli­wy i przy­ja­ciel­ski — dow­cip ła­god­ny, ja­koś „z głu­pia frant" i „z ci­cha pęk" — dow­cip przy­tul­ny a sub­tel­ny, w któ­rym nie by­ło nic gmin­ne­go, ja­skra­we­go, dwu­znacz­ne­go, ani na po­kaz! Jak­że uwiel­biał ci­chą po­uf­ność roz­mo­wy z nią o rze­czach nie­po­wsze­dnich i nie­ży­cio­wych, kie­dy gwa­rzy­ła z ser­ca do ser­ca o du­szy swej i o du­szy przy­ja­cie­la! By­ły to jak­by wę­drów­ki w słoń­cu po kra­inie da­le­kiej — ba­śni o so­bie dla sie­bie sa­mych. Nic w niej nie by­ło z roz­pu­sty, a wszyst­ko by­ło z mi­ło­ści. Na­wet te spra­wy mi­ło­ści, któ­re są wy­uz­da­ną roz­pu­stą, w niej by­ły tyl­ko mi­ło­ścią. Sza­leń­stwo jej, za­po­mnie­nie się, za­pa­mię­ta­nie i wszy­stek obłęd mi­ło­sny był zu­peł­ny, lecz by­ła to tak­że ca­ło­pal­na ofia­ra dla bó­stwa, któ­re no­si­ło na­zwę „Cza­ruś". Po­nie­waż by­ła o dwa la­ta star­sza od bó­stwa, a nad­to po­nie­waż by­ła już wdo­wą, po­czy­ty­wa­ła się nie­ja­ko za opie­kun­kę te­go mło­ko­sa. Da­wa­ła mu prze­zor­ne ra­dy i wska­zów­ki do­bro­tli­we. Uczy­ła go nie­jed­nej mą­dro­ści ży­cia, któ­rej jesz­cze w swym bez­ład­nym i roz­trzę­sio­nym ży­ciu nie po­siadł.

Oprócz Ka­ro­li­ny, któ­ra jed­ne ob­ja­wy wi­dzia­ła, in­ne sły­sza­ła, te prze­czu­ła, tam­te wy­kom­bi­no­wa­ła, a jesz­cze in­ne po pro­stu wy­wą­cha­ła, nikt w Na­wło­ci ni­cze­go się nie do­my­ślał. Przy­je­cha­ła dro­ga pa­niu­sia Ko­ście­niec­ka, naj­mil­sza są­siad­ka, po­roz­ma­wiać o pik­ni­ku — na­wio­zła plo­te­czek, hi­sto­ry­jek, opo­wie­ści co nie­mia­ra, iż nie moż­na by­ło dość się ich na­słu­chać. Śmia­no się przez ca­ły wie­czór i nie chcia­no jej wy­pu­ścić. Cóż by w tym by­ło dziw­ne­go al­bo zdroż­ne­go, że przy­je­cha­ła? Cóż by w tym by­ło dziw­ne­go, że z pa­na­mi, tan­ce­rza­mi swy­mi, Hi­po­li­tem i Ce­za­rym, dłu­go róż­ne rze­czy przy­po­mi­na­ła — że im sa­mym opo­wia­da­ła, co to tam bro­ili, gdy już mie­li do­brze w czu­bach? Tyl­ko Ka­ro­li­na wi­dzia­ła pew­ne ski­nie­nie, a za­raz po­tem po­chwy­ce­nie przez Ce­za­re­go ma­leń­kiej kar­tecz­ki.

I oto na­za­jutrz Ce­za­ry pro­si o ko­nie do Czę­sto­cho­wy. Ma stam­tąd wy­słać pil­ny te­le­gram do swe­go przy­ja­cie­la i po­nie­kąd opie­ku­na, pa­na Ga­jow­ca, z do­nie­sie­niem, iż te­raz jesz­cze nie przy­je­dzie, choć go ów pan Ga­jo­wiec li­stem re­ko­men­do­wa­nym na pe­wien ter­min wzy­wa. Ka­ro­li­na szpie­gow­ski­mi spo­so­by zba­da­ła, iż te­go dnia pa­ni Ko­ście­niec­ka rów­nież wy­jeż­dża­ła z Leń­ca. Do­cho­dze­nie, do­kąd jeź­dzi­ła, po dłu­gich śle­dze­niach oka­za­ło, że wła­śnie do Czę­sto­cho­wy. Praw­do­po­dob­ne sta­ło się w umy­śle Ka­ro­li­ny nie­wąt­pli­wym.

Nikt nie sły­szał w ciem­ną, wietrz­ną, burz­li­wą noc, tyl­ko Ka­ro­li­na sły­sza­ła — och, sły­sza­ła! — tę­tent, a na­wet rże­nie ko­nia w par­ku. Skąd­że by rże­nie ko­nia w par­ku? Kto mógł po no­cy jeź­dzić w ale­jach na ko­niu? Ka­ro­li­na cho­dzi­ła ran­kiem po tych ale­jach i od­na­la­zła śla­dy ko­pyt. Sia­dy wy­płu­ka­ne przez deszcz, za­chlu­sta­ne przez je­sien­ną ule­wę, przez głu­chy wi­cher za­mie­cio­ne. Ktoś tu przy­jeż­dżał w no­cy. Prze­klę­ty tu był gość. Nie bał się ciem­no­ści i wi­chu­ry, desz­czu i gru­bej mgły. Nie lę­kał się, że go po­chwy­cą i zde­ma­sku­ją, że go po­wi­ta­ją strza­ła­mi, jak na­le­ży noc­ne­mu zło­dzie­jo­wi. Oczy Ka­ro­li­ny wy­śle­dzi­ły kie­ru­nek śla­du ko­pyt i tra­fi­ły do drze­wa, gdzie koń był przy­wią­za­ny. Oto tu stra­to­wa­ne, zwię­dłe ba­dy­le, oto tu ob­dar­ta ko­ra. Koń zmarzł na wi­chrze i wte­dy rżał. Dłu­go mu­siał cze­kać na wi­chrze i desz­czu, sko­ro tak wy­raź­nie do­oko­ła drze­wa okrąg wy­dep­tał. Dłu­go mu­siał, bar­dzo dłu­go, zło­dziej w tym par­ku ba­wić.

Ce­za­ry czę­sto zni­kał, wnet na po­cząt­ku wie­czo­ra. Mó­wił, że ma do na­pi­sa­nia li­sty al­bo że go gło­wa bo­li. Lecz na­za­jutrz chło­pak kre­den­so­wy nie mógł się do­czy­ścić je­go bu­tów, prze­mo­czo­nych i za­bło­co­nych, a ubra­nie mu­siał su­szyć na ogniu. Ka­ro­li­na wstaw­szy ra­no chwy­ta­ła nie­po­strze­że­nie dla służ­by to wy­su­szo­ne ubra­nie, wą­cha­ła je — a po­czuw­szy za­pach per­fum Lau­ry zla­ty­wa­ła w ot­chłań sza­leń­stwa. Zresz­tą sa­mo owo bez­względ­ne i okrut­ne od­wró­ce­nie się mło­ko­sa od wszyst­kie­go i wszyst­kich — a zwłasz­cza od­wró­ce­nie się od niej — wy­raź­niej niż wszyst­kie te szpie­go­stwa fa­tal­ną praw­dę po­twier­dza­ło.

***

Jed­ne­go z ostat­nich dni li­sto­pa­da wró­ciw­szy po ca­ło­dzien­nej nie­obec­no­ści do Na­wło­ci z mia­stecz­ka Śnie­gu­ły, do­kąd jeź­dził z Hi­po­li­tem, Ce­za­ry za­stał na sto­le w swo­im po­ko­ju kart­kę od księ­dza Ana­sta­ze­go, na­pi­sa­ną ołów­kiem, wiel­ki­mi li­te­ra­mi, tej osno­wy: „Przy­chodź na­tych­miast do po­ko­ju Ka­ro­li­ny! Ana­sta­zy". Za­nim Ce­za­ry mógł się zo­rien­to­wać, co to zna­czy, i za­nim zdą­żył rę­ce ob­myć po dro­dze, drzwi się otwo­rzy­ły i nie wszedł, lecz wtar­gnął do po­ko­ju ksiądz Ana­sta­zy w kom­ży i stu­le. Ce­za­ry żach­nął się i na chwi­lę onie­miał.

— Chodź ży­wo! — krzyk­nął ksiądz.

— Co to wszyst­ko zna­czy? — sark­nął mło­dy czło­wiek.

— Do po­ko­ju Ka­ro­li­ny! Sły­szysz!

Ksiądz roz­ka­zy­wał. Łka­jąc. Chwy­cił de­spo­tycz­nym ge­stem rę­kę Ce­za­re­go i po­cią­gnął go bru­tal­nie. Ce­za­ry wy­rwał rę­kę i uniósł się:

— Pro­szę mię zo­sta­wić! Nie je­stem pa­ra­fia­ni­nem księ­dza.

— Na­tych­miast! Rusz się! Ka­ro­li­na umie­ra!

— Cóż to zno­wu?

— Umie­ra! To zło­te dziec­ko! Pra­gnę­ła cię wi­dzieć przed śmier­cią. O to jed­no bła­ga i bła­ga. Ru­szaj, bo mo­że­my jej nie za­stać.

Ksiądz Ana­sta­zy gło­śno, bez­rad­nie za­szlo­chał. Ce­za­ry był tak oszo­ło­mio­ny, że wy­biegł z po­ko­ju bez czap­ki, ra­zem z księ­dzem, nie my­śląc o tym, co ro­bi. Gdy się je­den przez dru­gie­go prze­py­cha­li we drzwiach i pę­dzi­li przez park, Ce­za­ry do­py­ty­wał się nie mo­gąc tchu zła­pać:

— Co się sta­ło? Skąd? Co ta­kie­go?

— Sie­bie się py­taj!

— Co ksiądz ple­ciesz!

— Sie­bie się py­taj! Słu­cha­łem jej ostat­niej spo­wie­dzi. Ro­zu­miesz? Mil­czę. Lecz ty — bij się w pier­si!

— Milcz­że ksiądz zu­peł­nie!

— Bo­że, bądź mi­ło­ściw...

Na stop­niach gan­ku stał Hi­po­lit. Ła­mał rę­ce i tłukł gło­wą o słup gan­ku. Wła­śnie w tej chwi­li wpa­dły przed ga­nek ko­nie, gnia­da pa­ra cu­go­wa, ca­ła tak w pia­nach, że ma­ści tych prze­pysz­nych ko­ni nie by­ło wi­dać. Ję­drek nie mógł po­wstrzy­mać ko­ni le­cą­cych w skok, co si­ły w ko­ściach i mię­śniach. Brycz­ka opar­ła się aż mię­dzy drze­wa­mi par­ku. Wy­sko­czył z niej mło­dy le­karz, chi­rurg z mia­sta. Nie wi­ta­jąc się z ni­kim, w ka­pe­lu­szu i pal­to­cie, z pu­deł­kiem na­rzę­dzi pod pa­chą po­biegł za Hi­po­li­tem przez sie­nie i po­ko­je. Za ni­mi do­pie­ro szedł ksiądz i Ce­za­ry. Z da­la, z trze­cie­go po­ko­ju, sły­chać by­ło ję­ki roz­pacz­li­we, ist­ny ryk Ka­ro­li­ny wi­ją­cej się w bo­le­ściach. We drzwiach jej po­ko­ju tło­czy­ły się ciot­ki, pa­ni Wie­lo­sław­ska, słu­żą­ce, Ma­cie­ju­nio, Woj­ciu­nio, dwór­ki, żo­na eko­no­ma, ba­by for­na­li. Wszyst­ko to beł­ko­ta­ło, bie­ga­ło, coś przy­no­si­ło i wy­no­si­ło, ra­dzi­ło i pła­ka­ło. Naj­trzeź­wiej­szy był Ma­cie­ju­nio, któ­ry wciąż coś dźwi­gał i wszyst­kich uspo­ka­jał.

Ce­za­ry je­go po­cią­gnął za ra­mię i spy­tał szep­tem:

— Co się sta­ło?

— Pa­nien­ka za­nie­mo­gła.

— Co jej jest?

— Strasz­ne bo­le­ści.

— Żo­łąd­ko­we?

— Nie. To coś złe­go.

Na­chy­lił się do ucha Ba­ry­ki i sta­now­czo wy­szep­tał:

— To mi wy­glą­da na otru­cie.

— Sa­ma mia­ła­by się otruć?

— Te­go nie wiem. Przy­szła z ogro­du z krzy­kiem. I oto tak się wi­je już z go­dzi­nę cza­su.

— Otru­cie nie mo­gło­by trwać go­dzi­nę cza­su.

— Nie wiem.

Jak­by na za­wo­ła­nie wy­su­nął się z po­ko­ju le­karz. Ro­zej­rzał się nie­cier­pli­wie po ze­bra­nych i nie­chęt­nie mruk­nął:

— Za póź­no. Kto tu z pań­stwa jest pan Ba­ry­ka?

— A co? — za­py­tał Ce­za­ry.

— Pro­szę wejść. Cho­ra wzy­wa.

Ce­za­ry wszedł do po­ko­iku, gdzie ni­g­dy jesz­cze nie był. Ude­rzył go po­twor­ny wy­gląd twa­rzy Ka­ro­li­ny. By­ła ca­ła sza­ra, twarz mia­ła jak­by z ce­ra­ty, z czar­ny­mi do­ła­mi pod oczy­ma. Wszyst­ka bez prze­rwy drga­ła. Jęk­nę­ła:

— Pa­nie Ce­za­ry... Że­gnam pa­na.

— Co pa­ni zro­bi­ła? — krzyk­nął w unie­sie­niu.

— Ja nic nie wiem. Coś się dzie­je... ze mną... Bądź zdrów, Cza­ruś...

W po­ko­ju nie by­ło ni­ko­go. Z na­gła wszedł ksiądz Ana­sta­zy. Szlo­cha­jąc, ge­stem nie zno­szą­cym prze­cze­nia wsu­nął pra­wą rę­kę Ce­za­re­go w zim­ną, drga­ją­cą dłoń Ka­ro­li­ny, okrę­cił obie­dwie rę­ce stu­łą i po­czął szep­cząc ła­ciń­ską mo­dli­twę kre­ślić zna­ki krzy­ża nad ty­mi rę­ka­mi zwią­za­ny­mi.

Twarz Ka­ro­li­ny zła­god­nia­ła. Świa­tło bia­łe przez nią prze­le­cia­ło. Wśród nad­ludz­kich, wi­dać, bo­le­ści prze­bił się uśmiech. Go­ścił przez chwi­lę na war­gach czar­nych jak­by z że­la­za. Ce­za­ry na­chy­lił się i zło­żył po­ca­łu­nek na tych war­gach, któ­rych pierw­szy do­tknął usta­mi — i ostat­ni. Od­sko­czył, bo usta te bez­wład­nie się roz­chy­li­ły i, wśród ję­ku po­twor­ne­go, ca­ły ję­zyk spo­mię­dzy nich się na ze­wnątrz wy­wa­lił. Jesz­cze raz, dru­gi, jęk się po­wtó­rzył — i wszyst­ko usta­ło dziw­nie rap­tow­nie. Le­karz przy­ło­żył ucho do pier­si Ka­ro­li­ny. Dłu­go słu­chał. Strzep­nął pal­ca­mi, pod­niósł się i po­czął sprzą­tać swe stat­ki, szu­kać po­rzu­co­ne­go pal­to­ta i ka­pe­lu­sza. Ka­ro­li­na umar­ła. Dok­tór rzekł:

— Pań­stwo bę­dą ła­ska­wi dać znać do po­wia­to­we­go le­ka­rza. Tu jest wy­raź­ne otru­cie.

Naj­przód mil­cze­nie, póź­niej jęk po­wszech­ny, płacz ser­decz­ny, krzyk, ru­mor gło­sów od­po­wie­dział na to oświad­cze­nie. Wszyst­ko za­ro­iło się, za­ko­tło­wa­ło. Ksiądz Ana­sta­zy, ob­le­ga­ny przez wszyst­kich, pła­cząc gorz­ko, po­wie­dział:

— Nic wam, bra­cia i sio­stry, nie mo­gę po­wie­dzieć, choć wiem wszyst­ko. Sa­mi wie­cie, że nie mo­gę nic po­wie­dzieć, com sły­szał na spo­wie­dzi. Tyl­ko to jed­no: mó­dl­cie się za nią go­rą­co, bo to nie jest sa­mo­bój­czy­ni. To jest ofia­ra.

Lu­dzie pro­ści pa­dli za­raz na ko­la­na tuż przy drzwiach po­ko­ju Ka­ro­li­ny. Ksiądz upadł na twarz tuż przy łóż­ku i wśród pła­czu gło­śno się mo­dlił. Ce­za­ry stał w ro­gu izby. Pa­trzał na śnia­dą, pra­wie czar­ną twarz Ka­ro­li­ny. Śni­ło mu się, że już daw­no ta­ką sa­mą twarz wi­dział, gdy wy­wo­ził tru­py z Ba­ku. Tak sa­mo do nie­go jed­na wo­ła­ła, choć już jej słów sły­chać nie by­ło. Le­d­wie lu­dzie skoń­czy­li szep­ta­nie mo­dli­twy, szmer ich, gwar, beł­kot roz­niósł się po ca­łym do­mu. Z do­mu wy­to­czył się na dzie­dzi­niec, w gum­na i na czwo­ra­ki, do za­bu­do­wań we dwo­rze i na wsi.

— Cóż to się sta­ło? Ja­kim spo­so­bem? Dla­cze­go? Kto wi­nien?

Po­czę­to zbie­rać da­ne dla usta­le­nia hi­sto­rii te­go dnia. Ale to szło z tru­dem, gdyż Ka­ro­li­na za­zwy­czaj by­ła wszę­dzie, wciąż się krzą­ta­ła, wciąż bie­gła do­kądś i skądś szła z po­wro­tem. Jak­że tu by­ło usta­lić do­kład­nie da­ne? Ma­cie­ju­nio stwier­dził, iż on pierw­szy usły­szał jej krzyk, wo­ła­nie o po­moc na gan­ku. Do­my­ślał się prze­to, że przy­szła z ogro­du. Lecz w ogro­dzie i w par­ku nikt jej nie wi­dział, gdyż tam by­ło o tej po­rze pu­sto. Po­czę­to śle­dzić krok za kro­kiem, mi­nu­tę za mi­nu­tą, gdzie Ka­ro­li­na te­go dnia by­ła: w obo­rach, w do­mu eko­no­ma, w czwo­ra­kach, w do­mu rząd­cy, w kur­ni­ku, w chle­wach. Po­czę­to usta­lać ści­słą chro­no­lo­gię tych jej wy­praw i stwier­dzo­no, że po obie­dzie, więc naj­póź­niej, by­ła w miesz­ka­niu rząd­cy, pa­na Tu­rzyc­kie­go. A więc wszy­scy, na­wet pa­ni Wie­lo­sław­ska, obie­dwie ciot­ki, wuj Mi­chał, Hi­po­lit, Ce­za­ry, Ma­cie­ju­nio — po­bie­gli do „Arian­ki". Pa­ni Tu­rzyc­ka, sta­le za­trud­nio­na, je­że­li nie w kuch­ni, to w jej oko­li­cach, nic nie wie­dzia­ła, co się sta­ło „na dwo­rze". Gdy jej oznaj­mio­no, że Ka­ro­li­na nie ży­je, zu­peł­nie za­nie­mó­wi­ła. Sia­dła na krze­śle i wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma pa­trzy­ła na ten zbiór wy­so­ko po­sta­wio­nych per­son. Coś nie­zro­zu­mia­łe­go mam­ro­ta­ła i glę­dzi­ła w kół­ko. Wresz­cie wy­bu­chła:

— Ale prze­cie pan­na Ka­ru­sia by­ła tu­taj u nas nad wie­czo­rem! Zdro­wa jak ryb­ka! Naj­ła­skaw­sza, naj­mil­sza oso­ba! Co też pań­stwo mó­wią!

— O któ­rej go­dzi­nie Ka­ro­li­na by­ła tu­taj? — spy­tał wuj Mi­chał.

— O któ­rej go­dzi­nie? Za­raz... Bo to nie pa­trzy­ły­śmy na go­dzi­nę. Roz­ma­wia­ły­śmy so­bie, ga­du ga­du... We­szła, za­mknę­ła drzwi, bo przez te drzwi wie­je za­wsze, usia­dły­śmy w tym na­szym, żal się Bo­że! sa­lo­ni­ku — i te­go... Któ­ra to by­ła go­dzi­na, jak tu u nas by­ła pan­na Szar­ła­to­wi­czów­na, Wan­dziu, gdzie ty je­steś? Wan­dziu!

Z dru­gie­go po­ko­ju dał się sły­szeć głos nie­śmia­ły pan­ny Wan­dy Okszyń­skiej. Naj­przód zwy­kłe chrząk­nię­cie, a póź­niej głos:

— By­ła czwar­ta. Po czwar­tej.

— Czwar­ta — po­wtó­rzy­ła pa­ni Tu­rzyc­ka z do­kład­no­ścią. — Po czwar­tej.

— Czy Ka­ro­li­na ja­dła tu­taj co u pań­stwa al­bo mo­że pi­ła? — za­py­tał Mi­chał Skal­nic­ki w spo­sób nie­win­ny i jak­by plot­kar­ski, gro­ma­dzą­cy wszel­kie wer­sje przed­po­grze­bo­we, jak to by­wa.

— A pi­ła. Lu­bi­ła wo­dę z so­kiem po­rzecz­ko­wym. Za­wsze u nas pi­ła al­bo wo­dę z po­rzecz­ko­wym, al­bo her­ba­tę z żu­ra­wi­no­wym. Zro­bi­łam tro­chę te­go so­ku po­rzecz­ko­we­go na zi­mę. To pan­na Ka­ro­li­na pi­ła ten sok. Jak przy­szła, mó­wię grzecz­nie: „Pa­niu­sia się na­pi­je her­bat­ki z żu­ra­wi­na­mi..." A pan­na Ka­ro­li­na na to...

— Ca­łą szklan­kę wy­pi­ła?

— Tak, ca­łą. Zda­je się, że ca­łą szklan­kę. A mo­że i co zo­sta­ło. Te­go nie pa­mię­tam, pro­szę pań­stwa. Roz­ma­wia­ły­śmy. Czy to moż­na...

— Pro­szę pa­ni... A mo­że tu jesz­cze stoi gdzie ta szklan­ka, z któ­rej nie­boszcz­ka Ka­ru­sia sok pi­ła? Trze­ba by zo­ba­czyć, co to za sok, że jej tak za­szko­dził!

— Sok po­rzecz­ko­wy za­szko­dził!... — prze­ra­zi­ła się pa­ni Tu­rzyc­ka. — Mój sok! — Zbie­la­ła wszyst­ka na twa­rzy i za­trzę­sła się ca­łym ob­fi­tym cia­łem. — Ten sok mógł­by za­szko­dzić pan­nie Ka­ro­li­nie? Sok, któ­ry ja sa­ma, wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wa­łam? Nie, pro­szę pa­na! Wszyst­ko moż­na na mnie po­wie­dzieć, ale sok, któ­ry ja przy­go­to­wa­łam, pan­nie Ka­ru­si nie mógł za­szko­dzić! To już trud­no i dar­mo! — zde­cy­do­wa­ła z god­no­ścią i du­mą ob­ra­żo­ną.

— Sa­ma pa­ni po­da­wa­ła jej szklan­kę z wo­dą i so­kiem?

— Czy ja sa­ma po­da­łam? Za­raz! Sa­ma po­bie­głam do kuch­ni, jak pan­na Ka­ru­sia ob­ja­wi­ła swą wo­lę, że na­pi­ła­by się wo­dy — na­bra­łam szklan­kę wo­dy z bla­sza­ne­go wia­der­ka. Wo­da prze­cie z na­szej stud­ni, naj­czyst­sza w świe­cie. Po­tem we­szłam do spi­żar­ki i wy­nio­słam stam­tąd flasz­kę z so­kiem. Po­sta­wi­łam tę flasz­kę na tac­ce. Obok flasz­ki wo­dę w szklan­ce. Za­wo­ła­łam mo­ją sio­strze­nicz­kę, tę Wan­dzię, bie­dac­two, co ją pań­stwo by­li ła­ska­wi za­brać na za­ba­wę do Odo­lan — że­by za­nio­sła tac­kę do po­ko­ju i że­by po­da­ła pan­nie Ka­ru­si, bo sa­ma po­szłam za­mknąć spi­żar­kę. Nie­raz się tak zo­sta­wi spi­żar­kę na dwie mi­nu­ty, a po­tem te­go brak, tam­te­go nie ma. Kto wziął, kto ru­szał — utnij gło­wę, wbij zę­by w ścia­nę — nie wia­do­mo.

— A więc to pan­na Wan­dzia przy­nio­sła wo­dę z so­kiem z kuch­ni do po­ko­ju? — py­tał uprzej­mie wuj Mi­chał.

— Tak, Wan­dzia.

— A gdzież jest pan­na Wan­dzia, sio­strze­nicz­ka pa­ni do­bro­dziej­ki?

— Wan­dziu — chodź ino tu­taj! — za­wo­ła­ła pa­ni Tu­rzyc­ka.

Z są­sied­nie­go po­ko­ju wy­szła pan­na Wan­da i dy­gnę­ła przed ze­bra­ny­mi. Zna­ła już wszyst­kich, czę­sto by­wa­ła we dwo­rze, do­świad­czy­ła wie­lu łask i nie­ma­ło przy­jem­no­ści od tych osób, więc ni­ko­go się już nie lę­ka­ła. Zresz­tą oswo­iła się to­wa­rzy­sko pod­czas te­go na wsi po­by­tu, na­bra­ła pew­nej ogła­dy w ob­co­wa­niu. Blask lam­py naf­to­wej nie­wy­raź­nie oświe­tlał twarz pan­ny Okszyń­skiej. Sta­ła spo­koj­nie nie­da­le­ko drzwi, sku­biąc we­dług swe­go na­ło­gu pen­sjo­nar­skie­go brzeg far­tu­cha.

— To pa­ni po­da­ła wo­dę w szklan­ce na­szej ku­zyn­ce, Ka­ro­li­nie Szar­ła­to­wi­czów­nie? — py­tał pan Skal­nic­ki wy­stę­pu­jąc nie­ja­ko w imie­niu wszyst­kich ze­bra­nych. Mó­wił do­bro­tli­wie, po oj­cow­sku i bar­dzo grzecz­nie.

— Tak. Ja po­da­łam — od­rze­kła Wan­da.

— Czy po­da­ła jej pa­ni sok osob­no we flasz­ce, a wo­dę osob­no w szklan­ce, czy też sa­ma pa­ni na­la­ła so­ku do szklan­ki?

Pan­na Wan­da nie od­po­wia­da­ła od ra­zu. Ro­bi­ło to wra­że­nie, że zbie­ra my­śli i przy­po­mi­na so­bie te drob­ne wy­da­rze­nia. Od­po­wie­dzia­ła wresz­cie:

— Pan­na Ka­ro­li­na na­la­ła so­bie so­ku z flasz­ki do szklan­ki.

— Tak że pa­ni nic in­ne­go nie ro­bi­ła, tyl­ko prze­nio­sła ta­cę z kuch­ni do te­go sa­lo­ni­ku i tu pa­ni na sto­le ta­cę po­sta­wi­ła?

— Jesz­cze... Jesz­cze wzię­łam z sza­fy w tam­tym po­ko­ju cu­kier w srebr­nej cu­kier­ni­cy i po­sta­wi­łam na ta­cy.

— Bo cza­sem — wtrą­ci­ła z po­śpie­chem pa­ni Tu­rzyc­ka — pan­na Ka­ru­sia do­kła­da­ła cu­kru. Choć ten sok był słod­ki. — Bo­że dro­gi! jesz­cze jak, ale oczy­wi­ście z kwa­skiem, więc lu­bi­ła do­sło­dzić. Wan­dzia, po­czci­wo­ści dziec­ko, wzię­ła z sza­fy cu­kier wie­dząc już z gó­ry o gu­ście pan­ny Ka­ro­li­ny, po­sta­wi­ła na ta­cy i przy­nio­sła.

— A czy pa­ni, pan­no Wan­do, osło­dzi­ła tę wo­dę dla na­szej ku­zyn­ki, czy to zro­bi­ła ona sa­ma? — spy­tał Hi­po­lit.

— Ja osło­dzi­łam tę wo­dę.

— Pa­ni? — po­chwy­cił Mi­chał Skal­nic­ki.

— W tym po­ko­ju czy w tam­tym? — py­tał Hi­po­lit.

— W tam­tym po­ko­ju... — rze­kła Wan­da po chwi­li wa­ha­nia.

— Dla­cze­go pa­ni już z gó­ry sło­dzi­ła wo­dę cu­krem? — py­tał Hi­po­lit.

— Bo pan­na Ka­ro­li­na tak lu­bi­ła. Lu­bi­ła, że­by by­ło słod­ko.

— Ile ły­że­czek cu­kru pa­ni wpu­ści­ła do szklan­ki? — na­sta­wał Wie­lo­sław­ski.

— Dwie.

— Pa­ni wie na pew­no, że to był cu­kier, a nie co in­ne­go? Mo­że pa­ni przez omył­kę wsy­pa­ła do tej szklan­ki nie cu­kru, lecz cze­go in­ne­go?

— To był cu­kier z cu­kier­ni­cy.

— Pa­ni to do­sko­na­le pa­mię­ta?

— Pa­mię­tam.

— A mo­że by pa­ni po­zna­ła szklan­kę, z któ­rej pi­ła na­sza krew­na?

— Po­szu­kaj­że tej szklan­ki, mo­je dziec­ko! Mo­że tu­taj gdzie ta szklan­ka stoi! Trze­ba pa­nów prze­ko­nać o twej nie­win­no­ści... — mó­wi­ła pa­ni Tu­rzyc­ka nie­spo­koj­nie, z tro­ską, ale i nie bez iro­nii.

— Nie. Ma­ry­nia za­bra­ła tac­kę ze szklan­ką, umy­ła ją i ju­że­śmy w niej pi­ły ka­wę z cio­cią. Al­bo cio­cia, al­bo ja pi­ły­śmy ka­wę z tej szklan­ki.

— Bo ma­my, mu­szę się przy­znać, ma­ło szkla­nek, więc się je cią­gle my­je... — wtrą­ci­ła zja­dli­wie pa­ni Tu­rzyc­ka. — Upo­sa­że­nie ad­mi­ni­stra­to­ra dóbr na­włoc­kich nie jest te­go ro­dza­ju, że­by moż­na so­bie po­zwo­lić na tu­zin szkla­nek, nie mó­wiąc o ser­wi­sach. Te rze­czy nie są dla nas do­stęp­ne, lu­dzi pra­cy, pra­cy bar­dzo cięż­kiej i bar­dzo od­po­wie­dzial­nej... — do­rzu­ci­ła z prze­ję­ciem.

— Tak, tak... — rzekł Hi­po­lit. — A jed­nak mo­że pa­ni bę­dzie ła­ska­wa po­ka­zać nam ten sło­ik czy fla­kon, z któ­re­go na­sza krew­na na­le­wa­ła sok, na któ­re­go wy­sma­że­nie po­zwa­la jed­nak upo­sa­że­nie ad­mi­ni­stra­to­ra dóbr na­włoc­kich...

Pa­ni Tu­rzyc­ka po­wsta­ła z miej­sca i truch­ci­kiem po­bie­gła do dru­gie­go po­ko­ju, a na­stęp­nie da­lej. Wkrót­ce przy­nio­sła fla­kon z prze­zro­czy­ste­go szkła, w któ­re­go po­ło­wie był gę­sty sok. Hi­po­lit po­pro­sił pan­nę Wan­dę o ły­żecz­kę. Gdy przy­nio­sła i po­da­wa­ła tę ły­żecz­kę, spoj­rzał na nią spode łba na­pa­stli­wie i nie­ustę­pli­wie. Pan­na Wan­da mia­ła na twa­rzy zwy­kły swój wy­raz za­lęk­nie­nia i de­pre­sji. Po­da­ła ły­żecz­kę i ode­szła ku fra­mu­dze pod oknem, gdzie się wtu­li­ła po­pod mu­śli­no­wą fi­ran­kę. Hi­po­lit na­lał na ły­żecz­kę so­ku z flasz­ki i spró­bo­wał go odro­bi­nę. Sma­ko­wał, de­lek­to­wał się, wresz­cie mruk­nął:

— Sok — kla­sa! Ha, nie ma co! To prze­cie nie sok Ka­ro­li­nie za­szko­dził. To coś in­ne­go. Nie­praw­daż, wu­jasz­ku?

— Tak, to coś in­ne­go... — po­szep­nął Skal­nic­ki krę­cąc czar­ne­go wą­sa.

W tym cza­sie wszy­scy sie­dzie­li na ka­na­pie i wy­ście­ła­nych krze­słach w gro­bo­wym mil­cze­niu. Ma­cie­ju­nio stał przy drzwiach i pod­parł­szy ogo­lo­ną bro­dę przy­słu­chi­wał się uważ­nie wszyst­kie­mu, co ja­śnie pań­stwo mó­wią. Ce­za­ry pa­trzał wciąż na pan­nę Wan­dę. On je­den wie­dział o pew­nym szcze­gó­le, o szyb­kim na­kry­ciu je­go rę­ki rę­ką tej nie­mra­wej pan­ni­cy. My­ślał wciąż o tam­tej chwi­li.

***

Nikt te­go nie za­uwa­żył, że­by śmierć, sek­cja zwłok i po­grzeb pan­ny Ka­ro­li­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny wy­war­ły ja­kie­kol­wiek wra­że­nie na Ce­za­re­go Ba­ry­kę. Gdy pan­na Wan­da Okszyń­ska, na sku­tek zna­le­zie­nia we wnętrz­no­ściach zmar­łej śla­dów strych­ni­ny, któ­ra śmierć spo­wo­do­wa­ła — by­ła we­zwa­na do sę­dzie­go śled­cze­go, a na­wet aresz­to­wa­na, póź­niej zaś wy­pusz­czo­na na wol­ność wsku­tek bra­ku ja­kie­goś re­al­ne­go prze­ciw­ko niej do­wo­du — to te wszyst­kie awan­tu­ry, do­pro­wa­dza­ją­ce ca­łą oko­li­cę do sta­nu bia­łej go­rącz­ki, Ce­za­re­go ma­ło wzru­szy­ły. Moż­na utrzy­my­wać, iż woj­na z jej okru­cień­stwem, a przed woj­ną wi­do­ki do­strze­żo­ne w re­wo­lu­cjach ba­kiń­skich wy­zię­bi­ły w nim wraż­li­wość na spra­wy tra­gicz­ne. Ce­za­ry zbyt wie­le już wi­dział tych „smut­nych ka­wał­ków", aże­by mógł się ni­mi przej­mo­wać do głę­bi. Prze­ciw­nie — tra­gizm wy­da­rzeń ro­dził w nim su­chość, czer­stwość, zdrę­twia­łość we­wnętrz­ną, a nad­to roz­nie­cał ja­kąś cheł­pli­wość, cy­nizm, zdol­ność do prze­chwa­la­nia się, prze­li­cy­to­wy­wa­nia w okru­cień­stwie i je­że­li nie sa­mą zbrod­ni­czość in­stynk­tu, to pe­wien su­ro­gat zbrod­ni­czo­ści, sno­bizm uwiel­bia­ją­cy zdol­ność do zbrod­ni. Gdy­by był wca­le nie wi­dział wo­jen­nych i re­wo­lu­cyj­nych „ka­wał­ków", był­by się ich nie tyl­ko bał, ale i lę­kał. Wspo­mnie­nie groź­nych wi­do­ków ka­za­ło pa­trzeć na ta­kie tam drob­ne wy­pad­ki jak za­dzio­ba­nie jed­nej per­licz­ki przez dru­gą — ja­ko na fa­ta­łasz­ki. Ta­kież to on sce­ny wi­dy­wał? Wi­dy­wał, jak nie­win­ną dziew­czy­nę or­miań­ską zgra­ja chło­pów po­tęż­nych gwał­ci­ła — drab po dra­bie — a póź­niej ostat­ni pchnął ją no­żem pod to ser­ce, któ­re już pra­wie nie bi­ło. Wi­dy­wał, jak po­tem ta zgra­ja za­pa­la­ła pa­pie­ro­sy i pod­śpie­wu­jąc szła w swo­ją stro­nę. Cóż tam Ka­ru­sia i ta dru­ga!

W grun­cie rze­czy jed­nak ani wi­dzia­ne z bli­ska zaj­ścia wo­jen­ne i wi­dzia­ne z bli­ska zaj­ścia re­wo­lu­cyj­ne nie wpły­nę­ły tak de­cy­du­ją­co na uspo­so­bie­nie Ce­za­re­go, jak je­go roz­sza­la­ła na­mięt­ność do Lau­ry Ko­ście­niec­kiej. Je­go za­pal­czy­wość mi­ło­sna by­ła tej mia­ry, że wy­pad­ki na­włoc­kie słu­ży­ły mu za te­mat do in­te­re­su­ją­cych no­wi­nek, któ­re za­no­sił swej pa­ni. Szczę­śli­wy był, gdy mógł do­star­czyć cze­goś pro­sto z igły, na go­rą­co: Aresz­to­wa­no Wan­dę Okszyń­ską, gdyż w cza­sie sek­cji zna­le­zio­no strych­ni­nę we wnętrz­no­ściach Ka­ro­li­ny. Pod­czas re­wi­zji zna­le­zio­no sło­ik z ta­kąż strych­ni­ną w sza­fie rząd­cy Tu­rzyc­kie­go. Wan­da pra­wie nie bro­ni się. Za­prze­cza i ba­sta. O ni­czym nie wie. Ni­g­dy sło­ika ze strych­ni­ną w sza­fie wu­ja nie wi­dzia­ła. Po cóż by mia­ła sy­pać tru­ci­znę do szklan­ki Ka­ro­li­ny? Lecz któż ją wsy­pał? Czy ona sa­ma? Słu­żą­cej wte­dy w do­mu nie by­ło. Tu­rzyc­ki był na fol­war­ku Chło­dek. By­ły w miesz­ka­niu rząd­cy dwie oso­by — pa­ni Tu­rzyc­ka i Wan­da. Pa­ni Tu­rzyc­ka? Brak wszel­kich po­szlak. Wan­da? Ten pod­lot, kla­pak, mu­zy­kus nie wie­dzą­cy o świe­cie bo­żym, ta głu­pia i tchórz­li­wa Wan­da? O ta­jem­nym uści­sku rę­ki przez tęż głu­pią Wan­dę (ach, jak­że głu­pią!), ni­ko­mu ni­g­dy nie wspo­mniał. Po cóż miał­by do­rzu­cać so­bie liść waw­rzy­nu, a jej ka­mień po­tę­pie­nia? I to nie: nie chciał po pro­stu, że­by się na nie­go Lau­ra gnie­wa­ła, że­by go mia­ła w po­dej­rze­niu. Wszak­że nie mó­wił ani jej, ani ni­ko­mu o po­ca­łun­kach z Ka­ru­sią. Po cóż miał­by mó­wić o jed­nym idio­tycz­nym uści­sku rę­ki?

I tak oto co­raz to no­we plo­tecz­ki, wia­do­most­ki, wer­sje, po­gło­ski Ce­za­ry no­sił swej pa­ni. Wi­dy­wał ją ta­jem­nie to tu, to tam, w ho­te­lu w mie­ście al­bo u niej w no­cy. Za­cho­wy­wał się chy­trze, tak prze­bie­gle, tak ostroż­nie i prze­wi­du­ją­co, iż mógł­by być na­zwa­ny czło­wie­kiem–ła­si­cą czy tchó­rzem, z ga­tun­ku tych tchó­rzów, któ­re męż­nie no­cą wkra­da­ją się do kur­ni­ków. Lecz do cza­su dzban wo­dę no­sił. Urwa­ło się wresz­cie ucho — i ca­ły dzban roz­tłukł się bez ra­tun­ku.

By­ło to tuż–tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Ce­za­ry miał za­miar spę­dzić świę­ta w Na­wło­ci, a na No­wy Rok wró­cić do War­sza­wy i za­brać się do na­uki. Za­bie­rał się zaś tak ka­te­go­rycz­nie do na­uki, po­nie­waż pa­ni Lau­ra wy­bie­ra­ła się na kil­ka ty­go­dni kar­na­wa­łu rów­nież do War­sza­wy. Miał je­chać rów­nież do War­sza­wy pan Bar­wic­ki, ale to na za­pał Ce­za­re­go do na­uki nie­wie­le wpły­wa­ło. Pew­nej no­cy gru­dnio­wej, póź­no, oko­ło trze­ciej, Ce­za­ry wy­mknął się z miesz­ka­nia i po­szedł do Leń­ca. Biegł, jak zwy­kle, na prze­łaj przez po­la, więc szyb­ko prze­szedł od­le­głość dzie­lą­cą te fol­war­ki. Noc by­ła spo­koj­na, ciem­na. Śnieg pró­szył. Ce­za­ry znał już w ogro­dze­niu pe­wien prze­łaz ła­twy do prze­by­cia, więc pra­wie pę­dem, po gru­dzie z lek­ka przy­pró­szo­nej śnie­giem, do­tarł do drzwi wia­do­mych. By­ły otwar­te, więc wszedł ci­cho i do­tarł do bi­blio­te­ki. Lecz sko­ro tyl­ko tam sta­nął, po­czuł, że jest coś złe­go. Po­czuł czy­jąś obec­ność w tym po­ko­ju. Przy­sta­nął te­dy i po­wstrzy­maw­szy od­dech na­słu­chi­wał.

Na­gle po­ra­zi­ło go w oczy świa­tło la­tar­ki elek­trycz­nej, na­gle rzu­co­ne. W tej sa­mej chwi­li usły­szał świst i po­czuł w le­wym po­licz­ku po­twor­ny ból. Ból był tak sro­gi, że Ce­za­ry za­sko­wy­czał i schy­lił się ku zie­mi chwy­ciw­szy się za gło­wę obie­ma rę­ka­mi. Wte­dy świ­snę­ły nad nim no­we ra­zy ki­ja czy ba­ta. Ten, kto go bił, stał o krok przed nim, sa­piąc i klnąc. Ce­za­ry po­znał głos. To był Bar­wic­ki. Myśl ta prze­mknę­ła przez je­go gło­wę. Nie­na­wiść, sil­niej­sza niż ból, a przez ból pod­ju­dzo­na i pod­sy­co­na, da­ła mu ta­ką moc, ja­kiej w so­bie ani prze­czu­wał. Rzu­cił się na­przód z go­ły­mi rę­ka­mi, szu­ka­jąc prze­ciw­ni­ka. A wy­wi­ja­jąc rę­ka­mi w po­wie­trzu, ma­ca­jąc na­okół w ciem­no­ści, tra­fił na szpi­cru­tę, któ­rą mu cio­sy za­da­wa­no. Ba­ry­ka uchwy­cił i szarp­nął tę szpi­cru­tę, wy­darł ją z rę­ki wro­ga, w mgnie­niu oka ujął za cień­szy ko­niec przy pę­tli­cy i gru­bą gał­ką rę­ko­je­ści po­czął prać w ciem­ność. Tra­fił w ad­wer­sa­rza i po­ra­ził go, wi­dać, w gło­wę, bo tam­ten z ję­kiem zwa­lił się na zie­mię. Ce­za­ry zna­lazł go w mro­ku i po­czął w mści­wym obłę­dzie kuć ob­ca­sa­mi, gdzie tra­fił — w gło­wę, w bo­ki, w pier­si. Ma­jąc w rę­ku na­rzę­dzie do za­da­wa­nia cio­sów, bił nim te­raz bez mi­ło­sier­dzia. Bar­wic­ki po­rwał się z zie­mi na ko­la­na i chwy­cił Ba­ry­kę za no­gi. Ru­nę­ło na zie­mię ja­kieś krze­sło. Oba­dwaj wy­da­wa­li te­raz zdu­szo­ne szep­ty nie­na­wi­ści bi­jąc się z ca­łej si­ły pię­ścia­mi i wo­dząc po dy­wa­nie w za­pa­mię­ta­łej wal­ce. Wtem bły­sło świa­tło. — Lau­ra! — Sta­ła w pro­gu ze świe­cą w rę­ce. Za­prze­sta­li bi­twy. Pod­nie­śli się na no­gi. Szep­nę­ła do Bar­wic­kie­go:

— Skąd się tu­taj wzią­łeś?

— Po­cze­ka­łem na two­je­go aman­ta. Wró­ci­łem się z dro­gi. Po­cze­ka­łem tu­taj w bi­blio­te­ce na two­je­go fa­wo­ry­ta.

— Na mo­je­go go­ścia.

— Gość o czwar­tej w no­cy.

— Wol­no mi przyj­mo­wać, ko­go chcę.

— I kie­dy chcesz?

— I kie­dy chcę.

— Zga­dzam się, mo­ja pa­ni, i za­raz opusz­czę te tak go­ścin­ne pro­gi. Chcia­łem tyl­ko go­ścio­wi pa­ni zo­sta­wić pa­miąt­kę, że­by ją no­sił kil­ka ty­go­dni i wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia.

— Ty tak­że bę­dziesz no­sił swo­ją ru­ski mie­siąc! — za­śmiał się Ba­ry­ka.

— Je­stem tak wspa­nia­ło­myśl­ny, że nie bę­dę go wy­zy­wał na po­je­dy­nek. Nie chcę pa­ni kom­pro­mi­to­wać.

— Ale szpie­go­wa­łeś mię! Więc już mię skom­pro­mi­to­wa­łeś. I z ja­kiej ra­cji?

— Prze­cież nie mo­że pa­ni za­prze­czyć, że za­słu­gi­wa­łaś na czuj­ną uwa­gę le­gal­ne­go na­rze­czo­ne­go.

Pa­ni Lau­ra nie od­po­wie­dzia­ła. Zwró­ci­ła się do Ce­za­re­go:

— Jak pan śmiał wdzie­rać się tu­taj o tej po­rze! Wi­dzi pan, do cze­go do­szło! Pań­skie nie­roz­sąd­ne amo­ry, pań­skie proś­by bez­sku­tecz­ne, wy­zna­nia i tym po­dob­ne głup­stwa, na któ­re je­stem wciąż na­ra­żo­na, by­ły so­bie do­bre za dnia ja­ko roz­ryw­ka, ja­ko flirt. Ale że­by ośmie­lić się no­cą wcho­dzić do me­go do­mu! Kom­pro­mi­to­wać mię, na­ra­żać na ta­ki skan­dal!

— Mó­wi­łem pa­ni — od­parł Ba­ry­ka — że nie­na­wi­dzę pa­ni na­rze­czo­ne­go. Mó­wi­łem to czy nie? Wie­dzia­łem, że tu stró­żu­je po no­cy, i przy­sze­dłem wła­śnie, że­by go obić je­go wła­sną szpi­cru­tą. Wi­dzi ją pa­ni? Tą oto! Je­go wła­sną, a jest w mo­ich rę­kach. Bi­łem go gru­bym koń­cem po łbie. O, tak!

Ce­za­ry w sza­leń­stwie, nie zwa­ża­jąc na obec­ność ko­bie­ty, ude­rzył Bar­wic­kie­go. Gru­ba ku­la rę­ko­je­ści ugo­dzi­ła tam­te­go w bok gło­wy i w ra­mię, aż się z ję­kiem przy­giął. Lau­ra za­sło­ni­ła go so­bą. Krzyk­nę­ła:

— Jak pan śmie? To mój na­rze­czo­ny!

— By­ło­by do­brze, że­by pa­ni ode­szła do swej świe­tli­cy, bo bę­dę go jesz­cze bił. A pa­ni mi prze­szka­dza!

— Precz z me­go do­mu, mło­ko­sie! — za­wo­ła­ła z te­atral­nym ge­stem.

— Lau­ro! — rzekł Ce­za­ry przy­bie­ra­jąc rów­nież te­atral­ną po­zę.

— Niech mi się pan za­raz, na­tych­miast stąd wy­no­si! — mó­wi­ła bła­ga­jąc go oczy­ma, że­by wy­szedł.

Ale Ce­za­ry po­padł w za­ja­dłość fu­rii. Nie wie­dział, co ro­bi. Ob­ró­cił mo­men­tal­nie szpi­cru­tę w rę­ce: ujął ją za twar­dą, okrą­głą rącz­kę i raz, dru­gi raz usi­ło­wał do­się­gnąć Bar­wic­kie­go po­przez roz­krzy­żo­wa­ne rę­ce Lau­ry. Bar­wic­ki, ogłu­szo­ny po­przed­nim ude­rze­niem, sła­niał się po­za na­rze­czo­ną.

— Pa­nie Ba­ry­ka! — krzyk­nę­ła.

— A co?

— Wyjdź­że pan stąd! Wyjdź stąd! Wyjdź stąd!

— Do­brze. Pój­dę. Za­raz pój­dę. Chcia­łem tyl­ko...

Nie wie­dząc, co już ga­da, do­rzu­cił:

— Chcia­łem wam, mi­li, po­praw­ni na­rze­cze­ni, dać mo­je bło­go­sła­wień­stwo na no­we, zy­skow­ne go­spo­dar­stwo.

To mó­wiąc sma­gnął Lau­rę szpi­cru­tą po­przez twarz i roz­sta­wio­ne rę­ce. Po czym ze szpi­cru­tą w rę­ce wy­szedł.

***

Wa­łę­sał się po po­lach. Tra­fiw­szy na stóg sia­na wy­grze­bał w nim wnę­kę i, wtu­lo­ny w nią, ję­czał, a na­wet wył z roz­pa­czy. Wi­dział wciąż świa­tło w da­le­kim dwo­rze Leń­ca i po sto ty­się­cy ra­zy po­wta­rzał so­bie, że ni­g­dy tam już no­ga je­go nie po­sta­nie. Oto tam te­raz Lau­ra i ten czło­wiek śmie­ją się z nie­go, jak on swe­go cza­su, pła­wiąc się w szczę­ściu, drwił z Bar­wic­kie­go. Któż wie, mo­że to tam­ten te­raz za­cznie po­więk­szać świa­tło przy­ćmio­ne, że­by mu w tym sto­gu sia­na ciem­no zby­tecz­nie nie by­ło. Przy świe­tle tam­te­go fi­gla świetl­ne­go wi­dział swo­je nie­szczę­ście. A nie szło te­raz sa­mo. Jak to jest we zwy­cza­jach ludz­kiej nie­do­li, któ­ra, jak wilk, jest sa­mo­ist­nym zwie­rzę­ciem, lecz lu­bi cha­dzać w sta­dzie, ob­sko­czy­ło go sta­do. Wy­szły nań z tej no­cy wspo­mnie­nia: śmierć Ka­ro­li­ny i zbrod­nia głu­po­wa­tej Wan­dy. Dla­cze­góż to zgi­nę­ły dwie tam­te? Dla­te­go, aże­by Lau­ra mo­gła być te­raz z Bar­wic­kim. O roz­pa­czy!

Ce­za­ry zo­ba­czył swo­je roz­ko­sze z Lau­rą, kie­dy to każ­de usta po dwa ję­zy­ki roz­ko­szy mie­ści­ły w so­bie, i czuł, czuł wszyst­ki­mi na­raz zmy­sła­mi, obłę­dem ro­zu­mu i mę­ką du­szy, że ją na za­wsze utra­cił. Kto, u dia­bła! po­dźwi­gnął je­go rę­kę, aże­by on nią ude­rzył Lau­rę! To ta Ka­ro­li­na za­da­ła szpi­cru­tą cios w twarz Lau­rze! Jak­żeż­by sam do­ko­nać po­tra­fił ta­kiej ohy­dy, ta­kiej zbrod­ni, tak nędz­ne­go plu­ga­stwa! Bić w twarz szpi­cru­tą mdłą, sła­bą ko­bie­tę! Bić Lau­rę! Bić tę, któ­ra mi­lio­ny po­ca­łun­ków zło­ży­ła na je­go ustach! Bić te usta! O nę­dzo, o hań­bo! Bić ją dla­te­go, że za­sło­ni­ła so­bą czło­wie­ka od ude­rzeń twar­dą, oło­wia­ną ku­lą w cie­mię — kim­kol­wiek by był ten czło­wiek! Ten czło­wiek nie miał w rę­ku żad­ne­go na­rzę­dzia obro­ny. Sła­niał się. Do dia­bła! Hor­ror!

Ce­za­ry wił się w swej ja­mie z sia­na i za­ty­kał so­bie pię­ścia­mi usta, że­by nie ry­czeć z bó­lu na te ca­łe pu­ste po­la. Och, wspo­mnie­nia, wspo­mnie­nia ra­ju, któ­ry sam jed­nym ude­rze­niem na za­wsze zni­we­czył! Wspo­mnie­nia wie­czo­ru w ob­cym mie­ście, kie­dy w ho­te­lu za­stu­kał do drzwi nu­me­ru. Wspo­mnie­nie ni­g­dy nie za­po­mnia­ne, wiecz­nie ra­do­sne, sko­ro te drzwi się otwar­ły i rę­ka ob­na­żo­na, naj­spra­wie­dliw­szej mia­ry od ra­mie­nia do dło­ni, wcią­gnę­ła go do we­wnątrz... Jak­że za­po­mnieć roz­ko­szy pierw­sze­go ob­ję­cia i te­go lo­tu skroś nie­bios czu­ło­ści, do­bro­ci, ła­ski i sa­mej naj­czyst­szej, sa­mej naj­istot­niej­szej mi­ło­ści? Wy­rzec się Lau­ry? O, le­piej umrzeć! Roz­trza­skać so­bie gło­wę, że­by w niej nie by­ło my­śli o wy­rze­cze­niu się te­go da­ru nie­bios, te­go ar­cy­dzie­ła zie­mi, tej pięk­no­ści naj­wyż­szej i naj­czyst­szej, ja­ką zie­mia z ło­na swe­go wy­da­ła! Ce­za­ry łkał.

Dłu­go pła­kał nie mo­gąc so­bie po­ra­dzić. Osa­czy­ły go te­raz te trzy ko­bie­ty, ni­czym trzy ję­dze. Spo­tkał je tu­taj nie wie­dząc, że je spo­tka, i wszyst­kie trzy skrzyw­dził tak po cham­sku. Dla jed­nej stał się por­te–mal­heur, dla dru­giej stał się in­spi­ra­cją do zbrod­ni, a trze­cią po­bił. Ostat­nią za to, że go do sza­leń­stwa ko­cha­ła. Co czy­nić ze so­bą? Jak wy­brnąć z te­go pie­kła wy­rzu­tów su­mie­nia? Co przed­się­wziąć? Jak się wo­bec sie­bie sa­me­go zre­ha­bi­li­to­wać? Do­kąd uciec przed so­bą?

Wy­lazł ze swej no­ry i za­ci­śnię­te pię­ści skie­ro­wał prze­ciw­ko do­mo­wi Lau­ry. Wy­gra­żał ty­mi za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi i ga­dał:

— Bę­dziesz ża­ło­wa­ła wiecz­nie, do­kąd żyć bę­dziesz, na­szych taj­nych wie­czo­rów! Bę­dziesz wy­le­wa­ła mo­rze łez, żeś nie je­go wy­pę­dzi­ła ze swe­go do­mu, lecz mnie! Mnie wy­gna­łaś? Słusz­niem cię chla­snął! Ty tchórz­li­wa prze­wi­du­ją­ca, in­te­re­sow­na, spryt­na, prze­bie­gła, pod­ła! On ci ma­ją­tek oczy­ści z dłu­gów? A ja — precz! Ja precz? Ja do taj­nych je­no uciech, a on ofi­cjal­ny mał­żo­nek! Sko­nasz z ża­lu za mną, bę­dziesz tak sa­mo rę­ce gry­zła, jak ja w tej chwi­li! Ale już nie ma dla nas na­szej ra­do­ści. Jak­że mam wró­cić, ja do cie­bie, ja męż­czy­zna, ja żoł­nierz, któ­rym cię po­bił wo­bec dru­gie­go męż­czy­zny? Trza iść w świat!

Ale za­miast odejść „w świat", wró­cił się do swej pie­cza­ry w sia­nie. Nadarł kil­ka na­rę­czy su­chej tra­wy i usłał so­bie jak­by ło­że. Za­wi­nął się w sia­no i, przy­zwy­cza­jo­ny na woj­nie do le­że­nia na zie­mi, wy­cią­gnął się na wznak.

By­ło zim­no. Po no­cy ci­chej, ku po­ran­ko­wi su­chy, mroź­ny wiatr po­czął cią­gnąć po­la­mi. Śnieg drob­ny po­la­tał i pró­szył nie­po­strze­że­nie. Ce­za­ry wi­dział i sły­szał, jak w po­przek pu­stych pól, po czu­bach zmar­z­nię­tych za­go­nów ostry wiatr zi­mo­wy cią­gnie w swo­ją da­le­kość. Du­sza je­go by­ła jak ro­la roz­ora­na, w któ­rej każ­de na­sie­nie mo­że ko­rzeń za­pu­ścić. Nie mógł spać, gdyż cia­ło je­go drża­ło, a ser­ce bi­ło pręd­ko, moc­no i głu­cho. Nad­to cios w po­li­czek, za­da­ny przez Bar­wic­kie­go, te­raz na­ry­wał jak wrzód. Ce­za­ry ma­cał po­li­czek pal­ca­mi i wy­czu­wał wzdłuż ca­łej twa­rzy jak­by wa­lec na­brzmia­ły. Jak­że tu te­raz zja­wić się w Na­wło­ci? Wró­cić i ra­no za­siąść przy śnia­da­niu z ta­kim na gę­bie ba­sa­ły­kiem? Prze­cie to każ­dy po­zna, że od po­bi­cia. Sta­re ciot­ki, ja­śnie pa­ni, Skal­nic­ki, księ­ży­na, Hi­po­lit — och, Hi­po­lit! — a na­wet ów Ma­cie­ju­nio. Każ­dy po­my­śli: „ehe, brat­ku! do­sta­ło się po py­sku, ewen­tu­al­nie po mor­dzie..."

To na nic! Trze­ba ucie­kać. Ucie­kać w świat! W sze­ro­ki świat!

I oto Ce­za­ry po­czuł le­żąc na wznak na wy­grab­ku sia­na, kry­ją­cym szcze­rą, zmar­z­nię­tą zie­mię, iż jest zno­wu sam, jak nie­gdyś w Ba­ku. Po­czuł, że nie ma po­za nim nic a nic, a przed nim nie­wia­do­me mar­twe po­le, przez któ­re wiatr cią­gnie z koń­ca świa­ta w ko­niec świa­ta. A do tu­tej­szej je­go sa­mot­ni nie przyj­dzie już, nie­ste­ty, oj­ciec, gna­ny przez mi­łość, ta­jem­ni­czą si­łę, z koń­ca świa­ta na dru­gi ko­niec świa­ta. Bo już go nie ma. Śpi jak ka­mień. Le­ży jak ski­ba gli­ny zmar­z­nię­tej i wmar­z­nię­tej w głu­che po­le. Oto tu zna­la­zła się na dro­dze przy­jaźń, go­ścin­ność, przy­chyl­ność. Wszyst­ko wdep­ta­ne zo­sta­ło w zie­mię sza­lo­ny­mi no­ga­mi. I jest zno­wu sam je­den jak w Ba­ku, od­ręb­ny od wszyst­kich, w szcze­rym po­lu — czło­wiek.

Prze­lot­ny wiatr stał się dlań do­bry i czu­ły: śpie­wał mu gorz­ką pieśń swo­ją o wiecz­nej śmier­ci i wiecz­nym po­wro­cie do ży­cia. Na skrzy­dła swo­je brał je­go czu­cia zra­nio­ne i niósł je do­kądś, jak no­si na­sio­na ro­dzaj­ne, ko­ły­sał go do snu jak ostat­ni przy­ja­ciel. Lecz sen nie spły­wał na po­wie­ki od je­go pie­śni mo­no­ton­nej. Zim­no obej­mo­wa­ło uści­skiem rę­ce i no­gi, wdzie­ra­ło się pod ubra­nie i dresz­czem bie­gło po krzy­żu. Ce­za­ry ze­rwał się z miej­sca i po­gnał w po­la. Oczy, przy­zwy­cza­iw­szy się do ciem­no­ści, spo­strze­ga­ły za­go­ny, bruz­dy, przy­dę­te by­li­ny na mie­dzach i drze­wa w da­li.

W pew­nej chwi­li od stro­ny Leń­ca dał się sły­szeć tur­kot. Wi­dać by­ło świa­tło la­tar­ni po­ru­sza­ją­ce się rów­no­mier­nie: to Bar­wic­ki od­je­chał z Leń­ca. Ha! Cóż? Moż­na by te­raz pójść do Lau­ry... Już go tam prze­cie nie ma. Je­den od­szedł, przy­bę­dzie dru­gi. To by­wa! Za­śmiał się głu­pio, jak wil­ko­łak w pu­stym po­lu, i po­biegł da­lej. W oknie Lau­ry, w wiel­kiej szy­bie pół­ko­li­stej u gó­ry, świa­tło roz­sze­rzy­ło się, pod­nio­sło się, po­tem z wol­na przy­ga­sło. Nie! Już nie pój­dzie do niej że­brać o mi­łość po tam­tym! Nic nie zna­czą przy­się­gi i za­klę­cia, że tyl­ko je­den po­sia­da jej ser­ce. Oszu­ku­je obu­dwu. To jest je­dy­ną pew­no­ścią.

W dro­dze swej tra­fił na zna­ny prze­łaz do ogro­du. Wszedł do le­niec­kie­go sa­du i w zu­peł­nym pra­wie upad­ku świa­do­mo­ści, gdzie jest i co się z nim dzie­je, zna­lazł się przy drzwiach, przez któ­re za­wsze wkra­czał do te­go do­mu.

Na­ci­snął klam­kę. Drzwi by­ły za­mknię­te. Okrą­żył na­roż­nik, sta­nął pod oknem, w któ­rym już świa­tło zga­sło, i ca­łą po­tę­gą du­szy bła­gał:

— Lau­ra! Lau­ra!

Ale ca­ły dom wzgar­dli­wie mil­czał. Okno by­ło za­mknię­te. I ca­ła zie­mia mil­cza­ła. Po­ki­wał gło­wą. Od­szedł. Wy­do­stał się zno­wu na po­la i szedł dłu­go, bez ce­lu, nio­sąc w so­bie na­gą i cuch­ną­cą mę­czar­nię od­trą­ce­nia. Zna­lazł się w le­sie. Szum so­sen w tym le­sie spra­wił mu ulgę, jak­by mu­zy­ka głę­bo­ka i wy­ra­fi­no­wa­na. Usiadł tam, mię­dzy so­sna­mi, na ja­kimś pnia­ku, któ­ry ze śnie­gu wy­sta­wał. Ujął gło­wę w dło­nie i pa­trzał w dzie­je uczuć swo­je­go ży­cia. Mi­nę­ły dłu­gie go­dzi­ny, za­nim się ock­nął. Dnia­ło. Bia­ła­wa si­ność na­peł­ni­ła las. Wiatr zno­wu na­cichł i nie­zgłę­bio­ne mil­cze­nie le­ża­ło nad ty­mi miej­sca­mi.

Ce­za­ry wy­szedł z la­su i roz­glą­dał się po oko­li­cy. Zda­wa­ło mu się, że ją pierw­szy raz wi­dzi. W każ­dym ra­zie w tym le­sie nie był jesz­cze ni­g­dy, choć zbie­gał już ca­łą tę stro­nę na ko­niu i pie­cho­tą. Roz­po­znał, że za­brnął po­za wieś chłop­ską Na­włoć, od jej stro­ny po­łu­dnio­wej, mię­dzy ko­ścio­łem i dwo­rem. W po­bli­żu ma­ja­czy­ły ja­kieś za­ro­śla i drze­wa. Po­szedł ku nim, li­cząc, iż tam dro­ga być mu­si. Wkrót­ce, ska­cząc po zmar­z­nię­tych za­go­nach, przy­szedł do owych za­ro­śli. Był to cmen­tarz na­włoc­ki, le­żą­cy mię­dzy dwo­rem i wsią.

Cmen­tarz był źle ogro­dzo­ny, a ra­czej zu­peł­nie roz­gro­dzo­ny. Sta­ły jesz­cze słu­py, nie­gdyś od­ro­bio­ne do kan­tu, a dziś sy­pią­ce się w próch­no. Le­ża­ły na zie­mi żer­dzie prze­gni­łe i śnie­giem przy­dę­te. Ce­za­ry chciał prze­ciąć cmen­tarz idąc na wskroś, tym bar­dziej że wi­dać by­ło pod śnie­giem ślad ścież­ki czy alej­ki. Przy­po­mniał so­bie, że prze­cie był tu­taj nie­daw­no na po­grze­bie Ka­ro­li­ny Szar­ła­to­wi­czów­ny. Sta­nął. Roz­glą­dał się. Cmen­tarz wiej­ski! Ni­skie, ni­ziut­kie — nie gro­by, lecz grob­ki. Ma­łe ja­kieś wzgó­recz­ki, cza­sem ukle­pa­ne ło­pa­tą i oto­czo­ne nie­gdyś, pod wio­snę, mu­ra­wą. Cza­sem do­ły za­pad­nię­te, za­klęk­nię­te w zie­mię. Tam i sam krzy­żyk drew­nia­ny z wia­nusz­kiem zie­la won­ne­go. Cza­sem na­pis na ta­blicz­ce z bla­chy. Imię i na­zwi­sko wy­pi­sa­ne czar­ną far­bą z za­baw­ny­mi or­to­gra­ficz­ny­mi błę­da­mi i proś­bą że­bra­czą o mo­dli­twę, któ­rej ni­g­dy nikt nie speł­nia. Ist­ny ob­raz wsi. Tu gro­by ma­leń­kie i przy­ziem­ne, a wśród nich, w sa­mym środ­ku, mar­mu­ro­we po­mni­ki ze zło­co­ny­mi na­pi­sa­mi, zła­ma­ne ko­lum­ny z gra­ni­tu i bia­łe anio­ły ze sczer­nia­ły­mi twa­rza­mi i wy­gni­ły­mi oczy­ma. Tam le­żą pa­no­wie. W sa­mym środ­ku grób ro­dzin­ny Wie­lo­sław­skich, ogrom­ny, wspa­nia­ły, przy­wa­lo­ny wie­lo­ścią płyt mar­mu­ro­wych, któ­re deszcz po­rył w bruz­dy, jak ry­je gli­nę na po­lu. Ce­za­ry zbli­żył się do te­go ro­dzin­ne­go gro­bu. Wszak­że to tu­taj od­ko­pa­no z bo­ku zie­mię, otwar­to ce­gla­ną ścian­kę i wsu­nię­to w czar­ną cze­luść zgni­li­zny Ka­ru­się uśmiech­nię­tą i we­so­łą, któ­ra mia­ła usta słod­sze po­nad cze­re­śnie i ma­li­ny.

Ce­za­ry mi­jał ulicz­kę pro­wa­dzą­cą w po­przek cmen­ta­rza do bra­my z obe­rwa­ny­mi wrót­nia­mi. By­ło mu wszyst­ko jed­no, iść tu czy tam. Pa­mię­tał, że przy gro­bow­cu ro­dzin­nym by­ła ła­wecz­ka drew­nia­na, na któ­rej pa­ni Wie­lo­sław­ska sia­da­ła, gdy szła po­mo­dlić się przy zwło­kach mę­ża. Na tej ła­wecz­ce ktoś sie­dział. Ce­za­ry za­wa­hał się. Tam­ten pod­niósł zwie­szo­ną gło­wę. Był to ksiądz Ana­sta­zy. W re­we­ren­dzie i kasz­kie­cie nie­bie­ska­wym, ja­kie no­szą wiej­scy chłop­cy w tam­tych stro­nach, upo­dab­niał się do ko­lo­ru ka­mie­ni i mar­mu­rów, gła­zów i że­laz na po­mni­kach.

— Dzień do­bry, Ce­za­ry! — rzekł nie­swo­im gło­sem. — Skąd idziesz i do­kąd tak ra­no?

— Chcia­łem od­wie­dzić Ka­ro­li­nę.

— Ja tak­że. Idąc na mszę świę­tą, co dzień ra­no ją od­wie­dzam. No, ja ci nie prze­szka­dzam. Módl się.

— Ksiądz je­steś od mo­dlitw.

— Ja — tak. Ale ja, to już jak­by z urzę­du, z za­wo­du. A ty w tym wy­pad­ku po­wi­nie­neś spe­cjal­nie.

— Sam wiem, czy mam się mo­dlić, czy nie.

— Oprócz cie­bie, mój bra­cie, ja jesz­cze dru­gi i ostat­ni wiem, żeś po­wi­nien.

— O ile mi wia­do­mo, ksiądz jest obo­wią­za­ny do cho­wa­nia ta­jem­ni­cy spo­wie­dzi.

— Nie­wąt­pli­wie. Ale tu­taj nas nikt ży­wy nie sły­szy. A zważ, słu­cha­ją nas umar­li! I ona słu­cha — two­ja ofia­ra.

— Ja­ka ofia­ra? Cóż to zno­wu za bred­nie!

— Za­ko­cha­ła się w to­bie na śmierć i ży­cie. Rzecz dziew­czyń­ska, rzecz ludz­ka. A ty? Nie ko­cha­łeś jej prze­cie, boś się za­ko­chał, ale w in­nej — a dla­cze­goś ją ca­ło­wał?

— Tak mi się po­do­ba­ło. Rzecz chłop­czyń­ska ca­ło­wać pięk­ne dziew­czę­ta.

— Aleś ty ca­ło­wał nie­win­ną dziew­czy­nę, sie­ro­tę, wy­gnan­kę, bez­dom­ną, któ­ra so­bie tu­taj, w na­szym do­mu, pra­cą su­ro­wą i uczci­wą na chleb za­ra­bia­ła. I słu­chaj mię, ty od­szcze­pień­cze! — szlach­cian­kę! Wi­dzisz, jak ją Bóg za te po­ca­łun­ki z by­le kim strasz­nie po­ra­ził! Ty mi się tu sta­wiasz ze swym mo­skiew­skim roz­be­stwie­niem! Pad­nij na­tych­miast na ko­la­na u jej mo­gi­ły i proś o prze­ba­cze­nie.

— Mo­ja to rzecz, mo­je z nią po­ra­chun­ki... Ja księ­dza o ra­dy ani o wska­zów­ki szla­chec­ko–ka­to­lic­kie nie pro­si­łem.

— Nic ze mną tym sta­wia­niem się nie wskó­rasz! Ja je­stem wła­śnie od te­go, że­by kru­szyć ludz­kie za­twar­dzia­łe su­mie­nia. I twe­mu nie da­ru­ję!

— Mo­je su­mie­nie nic mi nie wy­rzu­ca. Mo­głem był ją uwieść, gdy­bym był chciał. A nic jej złe­go nie zro­bi­łem. Mo­je po­ca­łun­ki spra­wia­ły jej roz­kosz. Sa­ma ich szu­ka­ła. Pła­ka­ła i mę­czy­ła się — tak są­dzę — sko­ro jej od­mó­wi­łem po­ca­łun­ków.

— Milcz! Milcz! Milcz! Ja te­go sły­szeć nie chcę! A je­śli masz do­brą wo­lę o tym mi mó­wić, to nie tu­taj. Chodź ze mną! Wło­żę kom­żę, stu­łę na szy­ję, usią­dę w kon­fe­sjo­na­le i wy­słu­cham cię. Zrzu­cisz z ser­ca ka­mie­nie, któ­re je przy­gnia­ta­ją. Je­że­li bę­dę mógł, to ci dam roz­grze­sze­nie. Za­rę­czam ci przez Bo­ga wiecz­nie ży­we­go, bra­cie Cza­ru­siu, ulgi do­znasz w swym ser­cu!

Ce­za­ry ro­ze­śmiał się ser­decz­nie. Wśród te­go śmie­chu mó­wił:

— Nie­do­cze­ka­nie two­je, księ­żu­lu, że­byś mię na swój ar­kan po­chwy­cił! Ja je­stem wol­ny źre­biec. Jeść mo­że­my po­spo­łu, ga­wę­dzić, urżnąć się rów­nież, bo ksiądz to lu­bisz i znasz się na ja­ko­ści po­traw i war­to­ści na­po­jów le­piej ode mnie. Ale skąd­że pre­ten­sja, że­by z ta­ki­mi kwa­li­fi­ka­cja­mi rzą­dzić tak sub­tel­nym or­ga­ni­zmem jak ludz­kie, jak mo­je su­mie­nie?

— Bo ja, wi­dzisz, oprócz te­go, że je­stem gur­man­dzi­sta i bi­bosz, oprócz te­go, że lu­bię we­so­łość, śmiech, żart, je­stem jesz­cze po­kor­ny i wier­ny słu­ga bo­ży.

— Wiem o tym. Ale ja nie je­stem z pa­ra­fii. Ani z tej, ani z żad­nej.

— To­też cho­dzisz po zie­mi, mię­dzy ci­chy­mi i po­czci­wy­mi dzieć­mi bo­ży­mi jak zło­śli­wy na­past­nik, a śmierć i mor­der­stwo le­żą na two­ich śla­dach, choć krok twój jest ta­ki swo­bod­ny, nie­win­ny, lek­ki, iście chłop­czyń­ski.

— Nic, nic. Ja­koś przej­dę da­lej.

— A któż cię to tak po­trak­to­wał nie­grzecz­nie? Masz si­ną prę­gę na twa­rzy.

— Upa­dłem na dro­dze i ska­le­czy­łem so­bie twarz.

— Tiens! Wi­dzisz, nie masz kro­ku pew­ne­go. Po­ty­kasz się i ty. Nie­pew­nie krok sta­wiasz.

— Nie kie­ru­je mo­imi kro­ka­mi ta do­sko­na­ła księ­ża za­sa­da: roz­ka­zy­wać z naj­głęb­szą po­ko­rą i słu­chać roz­ka­zów z nie­zgłę­bio­ną du­mą. Cho­dzę po swo­je­mu. Ale ja­koś i tak dam so­bie ra­dę.

— Niech ci Bóg wszyst­ko prze­ba­czy. I niech cię strze­że ode złe­go. Mu­szę już iść do ko­ścio­ła. Zo­stań tu sam — i płacz przy tym gro­bie, w ci­cho­ści du­szy.

Far­ceur! — mruk­nął Ce­za­ry.

Ksiądz nie od­po­wie­dział. Szyb­ko od­szedł.

***

Ce­za­ry po­wró­cił do swe­go po­ko­ju chył­kiem, z twa­rzą osło­nię­tą, aże­by go zaś kto nie zo­ba­czył ze śla­dem cio­su szpi­cru­ty na twa­rzy. Za­wią­zał twarz chust­ką, za­ko­pał się w łóż­ko i za­snął jak ka­mień. Spał przez ca­ły dzień i część no­cy. Obu­dzi­ło go świa­tło w po­ko­ju i od­głos kro­ków. To Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski stał nad łóż­kiem. Ce­za­ry nie­chęt­nie pod­niósł gło­wę.

— Ce­za­ry! Co się z to­bą dzie­je? Nie ja­dłeś i nie pi­łeś...

— Spa­łem.

— Do­brze. Ale każ­że so­bie co­kol­wiek przy­nieść. Co ka­żesz?

— Proś, że­by mi tu przy­nie­śli her­ba­ty. Je­stem co­kol­wiek nie­zdrów i dla­te­go nie mo­gę iść do sto­łu.

— No, do sto­łu nie ma po co, bo już wszy­scy daw­no śpią. Ale Ma­cie­ju­nio coś ci spro­ku­ru­je.

— Nie trze­ba! Sło­wo ci da­ję, że nie trze­ba! Po­cze­kam do ju­tra.

— Chłop­cze! Co się z to­bą dzie­je! Co tam ukry­wasz na twa­rzy?

— Sze­dłem przez park wie­czo­rem. Ga­łęź mię ude­rzy­ła w po­li­czek.

— Dziw­na ga­łęź, któ­ra tra­fia aku­rat w po­li­czek. Na­wet ga­łę­zie da­ją w na­szych stro­nach po twa­rzy. Co za kraj prze­sta­rza­łe­go ho­no­ru!

— Tak. Kraj co­kol­wiek za­nad­to prze­sta­rza­łe­go ho­no­ru.

— Cza­ruś! — rzekł na­gle Hi­po­lit z wy­rzu­tem — cóż ty, bra­cie, tak się kry­jesz przede mną! Nie chcę ci się na­rzu­cać, sko­ro się kry­jesz.

— Ależ nie kry­ję się! Spa­łem.

— Wi­dzę prze­cie, że cho­wasz w so­bie ja­kąś mę­kę. Coś się tu dzie­je do­oko­ła cie­bie, cze­go nie mo­gę zro­zu­mieć. Mó­wią mi róż­ne głup­stwa, a na­wet świń­stwa. Ni­cze­mu nie wie­rzę. Te­raz ta prę­ga na twa­rzy...

— Daj mi po­kój!

— Czyż nie by­li­śmy żoł­nie­rza­mi jed­ne­go strze­lec­kie­go ro­wu! — mó­wił Hi­po­lit ze łza­mi, chwy­ta­jąc to­wa­rzy­sza za rę­kę. — Po­zna­łem cię do dna i nie mie­li­śmy oba­dwaj ta­jem­ni­cy przed so­bą. Je­den za dru­gie­go szedł jak­by za sie­bie sa­me­go. Sło­wo — je­den tru­pem by się był po­ło­żył za dru­gie­go. A te­raz ty w mo­im gnieź­dzie ro­dzin­nym, tu, na mo­ich śmie­ciach, zma­gasz się z ja­kimś wro­giem, a mnie w tej spra­wie już nie masz za bra­ta. To mię bo­li, Ba­ry­ka!

— Są spra­wy, z któ­rych się zwie­rzyć nie moż­na przed ni­kim, na­wet przed to­bą.

— Nie ma ta­kiej spra­wy, z któ­rej ja nie mógł­bym się przed to­bą zwie­rzyć. Prze­cież nie cho­dzisz kraść ko­ni ani nie roz­bi­jasz na pu­blicz­nej dro­dze!

— No, wi­dzisz — pra­wie...

— E, głu­piś! Jed­no ci po­wiem: je­że­li masz ja­kie zaj­ście, je­że­li się z kim zma­gasz, je­że­li na cie­bie przy­pa­dła bie­da po­nad si­ły, nie­szczę­ście głu­che... Z kim­kol­wiek by­ła­by spra­wa, o co­kol­wiek — sta­ję przy to­bie! Sło­wo — i bę­dę prał, jak­byś ty sam prał swo­ją wła­sną rę­ką! Chcesz se­kun­dan­ta, chcesz za­stęp­cy, chcesz al­ter ego chcesz po­śred­ni­ka — o co­kol­wiek spra­wa — je­stem!

— Dzię­ku­ję ci, Hip! Ja prze­cie wiem o to­bie. Ale ja nie mam spra­wy.

— Kto cię ude­rzył przez twarz?

— Ga­łęź w par­ku.

— Nie chcesz mnie?

— Nie.

— Ro­zu­miem. Już wię­cej ci się nie bę­dę na­strę­czał ze swą fi­gu­rą.

— Hi­po­lit, bra­cisz­ku! Zo­staw mię.

— Już mię­dzy na­mi, zna­czy, nie ma tam­te­go, co by­ło w ro­wach.

— Po­wiem ci tyl­ko jed­no: tam w ro­wach nie by­ło pięk­nych ko­biet. O wię­cej się nie do­py­tuj. Do­śpie­waj so­bie resz­tę, bo nic ci wię­cej po­wie­dzieć nie mo­gę. To se­kret.

— Se­kret, o któ­rym przez ca­ły dzi­siej­szy dzień wszyst­kie wró­ble na wszyst­kich da­chach ćwier­ka­ły.

— Do­praw­dy?

— A cóż ty my­ślisz! Chcę sta­nąć przy to­bie, chcę cię za­sło­nić i wa­lić na pra­wo i le­wo... Co tyl­ko ka­żesz... A ty z pom­pą: se­kret!

— Mam do cie­bie jed­ną wiel­ką proś­bę.

— Wszyst­ko!

— Po­zwól mi po­je­chać na ty­dzień, na dwa ty­go­dnie do te­go ma­łe­go fol­wa­recz­ku — na Chło­dek. Chciał­bym być sam, na­wet cie­bie nie wi­dy­wać... No, i że­by mnie ludz­kie oko nie wi­dzia­ło. Chciał­bym tę gę­bę za­go­ić i po­my­śleć w tym cza­sie nad wszyst­kim, co mię tu­taj oto­czy­ło. Nie mo­gę te­raz ani tu­taj być, u was, ani wró­cić do mia­sta. Mam w so­bie tu­man, tu­man...

— Dziś dam dys­po­zy­cję. Do­sta­niesz tam iz­deb­kę. Ale to bę­dzie ma­łe, pro­ste, or­dy­nar­ne. Bo tam prze­cie nie ma kom­for­tu.

Ce­za­ry nie mógł mó­wić. Wy­cią­gnął do przy­ja­cie­la rę­kę. Hi­po­lit ujął je­go dłoń i dłu­go ją ści­skał. A wresz­cie pu­ścił tę rę­kę z ję­kiem:

— Na Chło­dek — sam... Ech, ty głup­cze! Ty dar­da­nel­ski ośle! Zmar­no­wa­łeś Ka­ru­się! Ura­dzi­li­śmy by­li tu­taj w ro­dzi­nie, że­by Ka­ru­się ja­koś wy­po­sa­żyć. Po­sta­no­wi­li­śmy dać jej ten Chło­dek w po­sa­gu. Zda­wa­ło się, że ty ją lu­bisz. Ma­rzy­łem: po­bio­rą się, osią­dą na tym Chłod­ku. My­śla­łem, że bę­dzie­my przez ży­cie na­sze są­sia­da­mi. Ech, ty głup­cze!...

***

Na­stęp­ne­go dnia ran­kiem, za­nim we dwo­rze na­włoc­kim po­wsta­wa­no, Ce­za­ry prze­niósł się na Chło­dek. Nie że­gnał się z ni­kim, gdyż i tak, po śmier­ci Ka­ro­li­ny, nie był zbyt do­brze wi­dzia­ny przez miesz­kań­ców te­go dwo­ru. Hi­po­lit od­pro­wa­dził go oso­bi­ście i „wrę­czył" eko­no­mo­wi Gru­bo­szew­skie­mu. Do­ko­naw­szy zaś te­go „wrę­cze­nia" w spo­sób urzę­do­wy i nie­ja­ko praw­ni­czy, za­raz od­je­chał swy­mi ma­ły­mi sa­necz­ka­mi. Ce­za­ry przyj­rzał się spod oka pa­nu Gru­bo­szew­skie­mu, a tam­ten po­kasz­lu­jąc i gła­dząc ob­wi­słe wą­si­ska przy­glą­dał się swe­mu go­ścio­wi. Wresz­cie za­pro­sił do wnę­trza dwor­ku nie­zbyt go­ścin­nym ge­stem:

— Pro­szę pa­na do środ­ka.

Śro­dek był tuż, jak gdy­by na wierz­chu. Dzie­li­ły go od świa­ta, desz­czu, wia­tru i zbyt wiel­kie­go mro­zu ścia­ny mo­drze­wio­we, bie­lo­ne, a po­wy­gi­na­ne ze sta­ro­ści tak da­le­ce, że każ­da z tych ścian mia­ła li­nię nie pio­no­wą, lecz fa­li­stą. Z ma­łe­go ga­necz­ku wcho­dzi­ło się do sie­ni wy­ło­żo­nej pła­ski­mi ka­mie­nia­mi, a z sie­ni ni­skie, od­wiecz­ne drzwi oku­te pro­wa­dzi­ły do izby sze­ro­kiej, o kil­ku oknach. Pod­ło­ga w tej stan­cji rów­nież by­ła ja­kaś fa­li­sta, le­żąc wprost na zie­mi. Spo­mię­dzy szpar mię­dzy sta­ry­mi ba­la­mi pod­ło­gi wy­do­sta­wa­ła się gli­na cza­su je­sien­nych sza­rug i zi­mo­wych od­wil­ży, a wiel­kie let­nie ule­wy prze­pły­wa­ły w po­przek tych­że ba­lów, gdyż, nie­ste­ty! spróch­nia­łe i zbu­twia­łe przy­cie­sie nie mo­gły ich już po sta­re­mu ode­przeć i po­wstrzy­mać. W du­żym „po­ko­ju" sta­ły daw­ne me­ble z moc­no ob­dar­tym po­kry­ciem. Na ścia­nach wi­sia­ły lan­sza­fty tak za­ku­rzo­ne i sczer­nia­łe, że, po praw­dzie, nie wia­do­mo by­ło, po co one wi­szą już na swych za­rdze­wia­łych gwoź­dziach lat ty­le, sko­ro żad­ne­go lan­sza­ftu nic ni­ko­mu nie po­ka­zu­ją. Du­ży, czar­ny stół na próch­nie­ją­cych no­gach sta­no­wił jak gdy­by cen­tral­ny punkt te­go do­mu. Sta­ła tam już ka­wa w im­bry­ku, śmie­tan­ka w dzban­ku po­bie­la­nym, le­żał chleb, sy­me­trycz­nie oto­czo­ny przez ma­sel­nicz­kę, cu­kier­nicz­kę, sta­no­wią­cą pięk­ny za­by­tek cza­sów daw­no mi­nio­nych, przez sta­re no­że, zgła­dzo­ne od ostrze­nia i kra­ja­nia, oraz przez wi­del­ce z po­wy­ła­my­wa­ny­mi zę­ba­mi. Sta­ry, rów­nie an­tycz­ny jak wszyst­ko w je­go do­mu, pan Gru­bo­szew­ski wziął z rąk Ce­za­re­go wa­liz­kę i za­niósł ją do na­stęp­ne­go po­ko­iku, ma­łe­go, o jed­nym oknie. Tam usta­wił ostroż­nie wa­liz­kę przy ło­żu z je­sio­no­we­go drze­wa, za­sła­nym do­sko­na­ły­mi po­dusz­ka­mi i nie­bie­ską, je­dwab­ną koł­drą.

— Ma­my tyl­ko dwa po­ko­je, pro­szę ja­śnie pa­na — su­mi­to­wał się pan Gru­bo­szew­ski — więc tu­taj ja­śnie pan ra­czy roz­go­ścić się we­dług swe­go ży­cze­nia. Ja ze współ­mał­żon­ką bę­dę w tam­tym pierw­szym po­ko­ju.

— Pro­szę pa­na! Nie je­stem wca­le „ja­śnie pan", lecz naj­zwy­klej­szy Ba­ry­ka. Przy­kro mi, że na­ro­bi­łem pań­stwu ta­kie­go za­mę­tu.

— Th... Gdzież tam! — mó­wił nie­szcze­rze Gru­bo­szew­ski. — Gość w dom, Bóg w dom — do­dał już naj­zu­peł­niej kłam­li­wie, a na­wet oszu­kań­czo.

— Pań­stwo już daw­no tu­taj miesz­ka­ją, na Chłod­ku? — py­tał Ce­za­ry, że­by tyl­ko coś po­wie­dzieć.

— Trzy­dzie­ści pięć lat, pro­szę ła­ski pa­na. Idzie na trzy­dzie­sty szó­sty, od­kąd my na ten Chło­dek na­sta­li. Czło­wiek się na do­bre ze­sta­rzał w tym sa­mym miej­scu. Mchem czło­wiek ob­rósł ja­ko ka­mień w tu­tej­szym po­lu.

— Tak. To ka­wał cza­su.

— Nic się w tym do­mu nie zmie­ni­ło przez te dłu­gie la­ta. Te sa­me ścia­ny, te sa­me bel­ki, ten sam dach, te sa­me gra­ty. Do­mi­sko to sta­re jak świat. Na bel­ce w tam­tej stan­cji stoi na­pis: An­no Do­mi­ni 1782. Jest tu na gan­ku czte­ry słu­py. Je­den jest nie­pew­ny. Tknąć go pal­cem, wy­la­tu­je. Już tak wy­la­tu­je dwa­dzie­ścia czte­ry la­ta. Wszy­scy wie­dzą w do­mu i w oko­li­cy: od te­go słu­pa z da­le­ka, bo mo­że przy­tłuc!

— Cze­muż go pan nie przy­twier­dzi moc­nym bret­na­lem?

— Nie mój dom. Nie ma co do te­go dys­po­zy­cji. Nie mam po­ręcz­nej dra­bi­ny. A słup i tak la­ta­mi stoi. A ile to ja, pro­szę ła­ski pa­na, zbo­ża przez te la­ta wy­dał do spi­chle­rzów pań­stwa na­włoc­kie­go! Któż by to zli­czył! Ile się to mą­ki prze­meł­ło w tu­tej­szym mły­nie!

Tym­cza­sem po­pro­szo­no do śnia­da­nia. Przy tym śnia­da­niu, któ­re by­ło ta­kie sa­mo jak w na­włoc­kim dwo­rze i ta­ki­mi sa­my­mi ob­sta­wio­ne ce­re­gie­la­mi, ro­lę Ma­cie­ju­nia peł­ni­ła pa­ni Gru­bo­szew­ska, jej­mość w ob­ci­słym czar­nym stro­iku oraz w czar­nym na­kry­ciu gło­wy si­wej i, po­wiedz­my, ły­sa­wej — jej­mość chu­da i ko­ści­sta, któ­rej wi­dok nie­co Ce­za­re­go prze­stra­szył. Za­pra­sza­nie i na­sta­wa­nie do ob­ja­da­nia się by­ło in­ten­syw­niej­sze niż w Na­wło­ci.

Tym­cza­sem Ce­za­ry szu­kał niż­sze­go ży­cia, sa­me­go ży­cia. Zwie­rzył się z tym pa­nu Gru­bo­szew­skie­mu. Ten nie bar­dzo zro­zu­miał. Czło­wiek ży­ją­cy sa­mą isto­tą ży­cia, czło­wiek prak­tycz­ny, czło­wiek na­gie­go fak­tu w ży­ciu i na­gie­go in­te­re­su nie mógł zro­zu­mieć, iż ktoś mo­że po­szu­ki­wać isto­ty ży­cia. Ale ów po­szu­ki­wacz był to przy­ja­ciel pa­na Hi­po­li­ta, dzie­dzi­ca, więc wol­no mu by­ło po­szu­ki­wać, cze­go chce. Pan Gru­bo­szew­ski, czło­wiek ży­ją­cy isto­tą ży­cia, wi­dział w tym po­szu­ki­wa­czu isto­ty ży­cia po pro­stu kon­tro­le­ra na­sła­ne­go przez dwór dla zba­da­nia za­sta­rza­łych eko­nom­skich nad­użyć — taj­ne­go spo­strze­ga­cza, do­no­si­cie­la, a na­wet kan­dy­da­ta na po­sa­dę eko­no­ma na Chłod­ku, do­mnie­ma­ne­go swo­je­go na­stęp­cę. To­też pa­trzał na przy­by­sza i cze­kał. Na wszel­ki wy­pa­dek, sta­rym oby­cza­jem go­ścił, kar­mił i po­ił go­ścia, kim­kol­wiek on tam jest w owej isto­cie rze­czy. Za­wsze ła­twiej jest z czło­wie­kiem, gdy so­bie pod­je, a zwłasz­cza rze­czy smacz­nych, któ­rych w by­le mie­ście nie wi­dział.

Za­raz po śnia­da­niu Ce­za­ry zwró­cił się do swe­go go­spo­da­rza z pro­po­zy­cją po­mo­cy we wszel­kiej pi­sa­ni­nie, w pro­wa­dze­niu ksiąg, ru­bryk, wy­ka­zów, ra­chun­ków, pa­pie­rów. To już naj­go­rzej na­stro­iło eko­no­ma Gru­bo­szew­skie­go.

„Wi­dzisz go! Chwat! Do pa­pie­rów, do ksiąg, do ra­chun­ków! Zjesz ty dia­bła czu­ba­te­go, za­nim ja ci dam »pa­pie­ry«!"

— Ja­kież to tu u nas pa­pie­ry! — wes­tchnął gło­śno. — Ma­ło tu pi­sze­my. Wszyst­ko w oczach i na pal­cach. Wszyst­ko jaw­nie i po bo­że­mu. Pi­sze się, oczy­wi­ście, ra­chun­ki, wy­ka­zy, a ow­szem! Po­rzą­dek — to u nas pierw­sza rzecz na Chłod­ku! Już, chwa­lić Bo­ga, trzy­dzie­ści pięć lat, a idzie na trzy­dzie­sty szó­sty. Ow­szem, za­raz po­ka­żę księ­gi...

— Nie tak zno­wu za­raz. Przy oka­zji. Rad bym dziś zo­ba­czyć go­spo­dar­stwo, młyn, wieś. Po­roz­ma­wiać z ludź­mi, po­słu­chać, co też mó­wią, jak mó­wią...

Tu już Gru­bo­szew­ski nie miał ani cie­nia wąt­pli­wo­ści, że stoi przed nim czło­wiek, któ­ry chce go wy­gryźć z po­sa­dy, wy­sa­dzić z eko­no­mii na Chłod­ku i „pu­ścić w świat z tor­ba­mi". Roz­pacz za­ko­tło­wa­ła się pod czasz­ką człe­czy­ny.

— A co to za przy­go­dę sza­now­ny pan mieć mu­siał, że aż ta­ką kre­sę przez ob­li­cze wy­niósł? Czy to jesz­cze z woj­ny?

— Nie. Upa­dłem w no­cy na scho­dach i ska­le­czy­łem się tak moc­no...

Pa­ni Gru­bo­szew­ska po­czę­ła wnet do­ra­dzać uży­cie roz­ma­itych me­dy­ka­men­tów, za­le­ca­ła zwłasz­cza maść ze świe­że­go wo­sku, oli­wy, ter­pen­ty­ny i cze­goś tam jesz­cze. Po­bie­gła na­wet żwa­wym truch­ci­kiem do spi­żar­ni za wiel­ką kuch­nią, że­by tę maść przy­go­to­wać we­dług sta­re­go prze­pi­su, któ­ry się na­zy­wa po ła­ci­nie ungu­en­tum, a któ­ry jesz­cze oj­ciec — świeć Pa­nie nad je­go du­szą! — sze­ro­ko chło­pom apli­ko­wał.

Nim po­wró­ci­ła z ma­ścią, Ce­za­ry wy­mógł na Gru­bo­szew­skim spa­cer do mły­na i do­oko­ła za­bu­do­wań fol­war­ku. Młyn był sta­ry, ty­pu pa­nu­ją­ce­go nad rze­ka­mi i sta­wa­mi pol­ski­mi je­że­li nie za Pia­stów, nie za Ja­giel­lo­nów, to na pew­no za obie­ral­ne­go Ste­fa­na Ba­to­re­go. By­ło w tym sta­rym kle­ko­cie na­wet coś pięk­ne­go, gdy się tak, w do­bie ae­ro­pla­nów i te­le­gra­fów bez dru­tu, oby­wał bez że­la­za, po­sił­ku­jąc się we­dług pra­sta­re­go oby­cza­ju ka­mie­niem je­no i drze­wem. Je­go pier­wot­ne drew­nia­ne ma­szy­ny — ko­ła pod­się­wod­ne i pa­lecz­ne, wal­ce, skrzy­nie, żar­na, rze­szo­ta, si­ta i py­tle — by­ły wy­myśl­ny­mi wy­na­laz­ka­mi cie­ślów, ka­mie­nia­rzy i si­ta­rzy — by­ły „spo­so­ba­mi" za­rzu­co­ny­mi daw­no–pra–daw­no przez ge­niusz rol­ni­czej wio­ski na si­ły dzi­kiej rze­ki oko­licz­nej i twar­dość ży­cio­daj­ne­go ziar­na.

Ba­ry­ka mu­siał zaj­mo­wać się ty­mi zja­wi­ska­mi ze­wnętrz­ny­mi i my­śleć o nich nie­ja­ko prze­mo­cą, aże­by w so­bie po­ko­nać mę­czar­nię wspo­mnień i pod­usz­cze­nia tę­sk­no­ty. Cho­dził, bie­gał, roz­ma­wiał, do­py­ty­wał się, oglą­dał, roz­wa­żał, śmiał się, dow­cip­ko­wał, a nad je­go gło­wą hu­cza­ła gro­za bu­rzy roz­pę­ta­nej. We­so­ło i kor­dial­nie za­zna­jo­mił się z mły­na­rzem Syl­we­strem — ga­dał z wie­śnia­ka­mi ocze­ku­ją­cy­mi na mą­kę ra­zo­wą i otrę­by, a ser­ce roz­pę­ta­ne wa­li­ło w je­go pier­siach jak wię­zień ska­za­ny na śmierć. Ja­kieś wzmian­ki w roz­mo­wie: „ot, tam­ten go­spo­darz jest spod Leń­ca, a ten to z Ogni­chy, na dro­dze do Odo­lan" — rzu­ca­ły nim jak cze­re­pem bez­sil­nym w ja­mę roz­pa­czy głu­chej i bez­den­nej. Tym usil­niej, tym za­wzię­ciej roz­ma­wiał, in­te­re­so­wał się, do­cie­kał, ba­dał, wcho­dził w isto­tę rze­czy.

Syl­we­ster, mły­narz sta­ry na owym Chłod­ku, sie­dział już w tym­że mły­nie kil­ka­dzie­siąt lat, bo na­stał tu jesz­cze przed Gru­bo­szew­skim. Gdzie Gru­bo­szew­ski! Był jesz­cze za tam­te­go eko­no­ma, za Prze­sław­skie­go. — Lu­dzie go tu — po­wia­dał — zna­ją jak kraj sze­ro­ki, z tej i z tam­tej stro­ny Ja­snej Gó­ry. — Płu­caż miał, płu­ca! Wrzesz­czał, rze­czy­wi­ście, na ca­ły tam­tej­szy kraj — każ­de je­go sło­wo prze­krzy­ki­wa­ło wszyst­kie „kor­ce", try­by, wal­ce, pal­ce i py­tle, ga­da­ją­ce rzecz swo­ją. Syl­we­ster po­stę­ku­jąc przy­pa­try­wał się spod oka mło­de­mu obie­ży­świa­to­wi, o któ­re­go se­kret­nej mi­sji szep­nął mu już oku­mon Gru­bo­szew­ski. Ga­dał z tym więk­szym wrza­skiem, a pod­stęp­nie, ob­łud­nie, chy­trze. Chło­pów by­ło peł­no we mły­nie. Go­spo­da­rzy za­sob­niej­szych i ma­ło­rol­nych chu­dzia­ków, któ­rzy chci­wy­mi ocza­mi wpa­try­wa­li się w wy­myśl­ne i cu­dacz­ne Syl­we­stra ma­szy­ny, czy im aby mą­ki i otrąb nie pod­bio­rą nad mia­rę.

Dzi­wi­ła Ce­za­re­go roz­mo­wa z wie­śnia­ka­mi. Słu­cha­li, gdy im to i owo opo­wia­dał o woj­nie. Sy­nów na tej woj­nie mie­li, bra­ci, krew­nia­ków. Lecz gdy na­wró­cił do rze­czy po­ko­ju, prze­waż­nie go nie ro­zu­mie­li i on ich nie ro­zu­miał. Na­wet nie to, że­by go nie ro­zu­mie­li: nie ob­cho­dzi­ło ich, nu­dzi­ło ich to, co mó­wił. Lu­bi­li ga­dać i słu­chać tyl­ko o tu­tej­szym, o re­al­nym, o wi­docz­nym, do­ty­kal­nym, o tak do­ty­kal­nym i tu­tej­szym, że on zno­wu te­go nie ro­zu­miał. Wszyst­ko mu­sia­ło być na przy­kła­dzie z tej oko­li­cy, wszyst­ko mu­sia­ło tu­taj się przy­da­rzyć i o tu­tej­sze sto­sun­ki za­cze­piać. Ina­czej by­ło ob­ce, da­le­kie, nie­na­skie, za­świa­to­we, a więc nie in­te­re­su­ją­ce. Wszyst­ko, co­kol­wiek mó­wi­li i czym się in­te­re­so­wa­li, za­ha­cza­ło się o ja­dło i na­pi­tek, ob­ra­ca­ło się do­ko­ła opa­łu i odzie­nia, prze­ży­cia zi­my i przed­nów­ka, a do­cze­ka­nia dru­gie­go la­ta. A na dru­gie la­to i dru­gą je­sień bę­dzie zno­wu to sa­mo: wy­ro­bić, wy­dę­bić z okrut­nej, twar­dej zie­mi ty­le, że­by prze­jeść ca­łą zi­mę bez gło­do­wa­nia, prze­trzy­mać przed­nó­wek — i zno­wu da­lej — do „no­we­go".

W pew­nej chwi­li tych ga­węd o ja­dle i przy­odziew­ku od zim­na, Ce­za­re­go pchnął nóż wście­kło­ści: „Cóż za zwie­rzę­ce pę­dzi­cie ży­cie, chło­py sil­ne i zdro­we! Jed­ni ma­ją ja­dła ty­le, że z nie­go urzą­dzi­li kult, ob­rzęd, na­łóg, oby­czaj i ja­kąś świę­tość, a dru­dzy po to tyl­ko ży­ją, że­by nie zdy­chać z gło­du! Zbun­tuj­cież się, chło­py po­tęż­ne, prze­ciw­ko swo­je­mu so­ba­cze­mu lo­so­wi!" — my­ślał Ce­za­ry sie­dząc na wor­ku mięk­kich otrąb. Ta myśl, ten grzmot we­wnętrz­ny był pew­ną si­łą du­cho­wą, prze­ciw­sta­wia­ją­cą się bu­rzy sza­le­ją­cej nad mięk­ki­mi po­sta­wy du­szy.

Sie­dział we mły­nie aż do obia­du, wciąż za­cie­kle z chło­po­wi­na­mi po­ga­du­jąc. Póź­niej, przed sa­mym już obia­dem, ob­szedł staj­nie, obo­ry, sto­do­ły i spi­chlerz fol­warcz­ny, wła­żąc jak ist­ny de­tek­tyw w naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły.

***

Dwa ty­go­dnie spę­dził na Chłod­ku ja­ko gość pań­stwa Gru­bo­szew­skich, sta­le po­dej­rzy­wa­ny przez nich o czy­ha­nie na po­sa­dę eko­no­ma. Jadł, pił, spał i pra­co­wał od świ­tu do no­cy. Co ro­bił? Ja­kąś ro­bo­tę wy­ko­ny­wał for­sow­nie. Wsta­wał ra­no, do dnia, to zna­czy o ciem­nej no­cy gru­dnio­wej, po­spo­łu z je­go­mo­ścią Gru­bo­szew­skim. Szedł spać z ku­ra­mi, to zna­czy oko­ło pią­tej po po­łu­dniu. Co dzień był gdzie in­dziej: we mły­nie — na gum­nie, przy młoc­ce ce­pa­mi, wia­niu, mie­rze­niu i od­sta­wia­niu do spi­chrza go­to­we­go ziar­na — w le­sie, pod­czas rą­ba­nia sąż­ni drze­wa na opał — przy po­ło­wie ryb na Wi­li­ją — w obo­rach, przy udo­ju wie­czor­nym i ran­nym. Nad­to ła­ził po wsi wstę­pu­jąc do cha­łup no­wo po­zna­nych go­spo­da­rzy. Ba­dał tu zwłasz­cza ży­cie bez­rol­nych ko­mor­ni­ków, któ­rych by­ło nie­ma­ło we wsiach są­sied­nich, ota­cza­ją­cych wień­cem na przy gór­kach roz­rzu­co­nym Chło­dek le­żą­cy w do­li­nie.

Ko­mor­ni­cy — by­li to chło­pi i ich ro­dzi­ny nie po­sia­da­ją­cy wca­le ro­li, a za­miesz­ku­ją­cy „ką­tem" u go­spo­da­rzy prze­waż­nie ma­ło­rol­nych, któ­rzy jed­nak po­sia­da­li wła­sne skraw­ki ro­li, wła­sne cha­ty, sto­do­ły i obór­ki. Ko­mor­ni­cy cho­dzi­li na za­ro­bek do dwo­rów, słu­ży­li za for­na­li i ra­ta­jów, a tak­że za­ra­bia­li u bo­ga­tych chło­pów ja­ko na­jem­ni­cy i pa­rob­cy w go­spo­dar­stwach wło­ściań­skich do­stat­nich, le­piej pro­wa­dzo­nych i za­sob­nych w in­wen­tarz. Ży­cie ko­mor­ni­ków by­ło nędz­ne nad wy­raz. La­tem wy­cho­dzi­li na za­ro­bek w bo­gat­sze oko­li­ce. Nie­gdyś, przed „wiel­ki­mi woj­na­mi", wę­dro­wa­li ma­so­wo za gra­ni­cę Sło­wiańsz­czy­zny do rdzen­nych Nie­miec ja­ko „obie­ży­sa­sy". W cza­sie wo­jen roz­mno­ży­li się, na­ro­śli i wy­peł­ni­li wio­ski i wiosz­czy­ny. Woj­ny nie wy­gu­bi­ły ich, lecz wła­śnie roz­ple­ni­ły — nic im nie przy­da­jąc. Wie­lu z nich skrwa­wi­ło się, po­kry­ło ra­na­mi i zdo­by­ło ka­lec­two w wal­ce o wol­ność na­ro­du pol­skie­go, a oj­czy­zna, w no­we pań­stwo prze­kształ­co­na, nie zdo­ła­ła jesz­cze nic dla nich uczy­nić, za­ję­ta ogól­ny­mi bie­da­mi i cią­głym zma­ga­niem się z ze­wnętrz­nym wro­giem. Cze­ka­li cier­pli­wie — ży­jąc w swych ką­tach, na cu­dzym przy­ko­mi­niu, śpiąc na ław­kach i po za­piec­kach, nie ma­jąc wła­sne­go do­mu i nie ma­jąc nic zgo­ła, co by swo­im na­zwać mo­gli. Był te­go po wsiach, wśród po­sia­da­czów i pół­po­sia­da­czów, tłum, mno­gość, po­wszech­ność. Sła­nia­li się po dro­gach ja­ko dzia­dy, tłu­kli się po dzie­dziń­cach za­bu­do­wań, plą­cząc się i nie wie­dząc, o co rę­ce za­cze­pić. Jak­że strasz­ną by­ła ich zi­ma! Jak­że po­twor­ne wśród nich gra­so­wa­ły cho­ro­by! Ja­kież ka­tu­sze zno­si­ły ko­bie­ty te­go kla­nu pa­ria­sów, gdy w ich po­tom­stwo ude­rza­ły kro­sty al­bo to strasz­niej­sze, co ści­śnie w gar­dle i za­du­si nie­let­nie dzie­ciąt­ko, ni­czym bez­li­to­sna ku­na, ćkórz, wy­tra­ca­ją­cy ca­łe kur­ni­ki pta­sich pi­skląt.

Przez szpa­ry we wrót­niach sto­dó­łek przy­pa­try­wał się star­com i sta­ru­chom wy­wle­czo­nym z ogrza­nych cha­łup przez dzie­ci i wnu­ki zdro­we na umar­cie w mróz, za­wie­ję, zło­żo­nym na snop­ku kłó­ci, aby prę­dzej do­szli i nie za­drę­cza­li ży­wych, spra­co­wa­nych i głod­nych, swym kasz­lem, char­ka­niem krwią al­bo nie­skoń­czo­ny­mi ję­ka­mi. Po­dzi­wiał tę pier­wot­ną, bar­ba­rzyń­ską bez­li­tość, któ­ra jest nie­unik­nio­ną eko­no­mią ży­cia, ży­cia ta­kie­go, ja­kie jest na wsi.

Oto miał przed oczy­ma dru­gi bie­gun sys­te­ma­tów urzą­dze­nia ży­wo­ta ludz­kie­go na świe­cie. Pa­trząc na skrę­co­ną sta­rusz­kę, któ­ra na snop­ku sło­my w sto­do­le po­mi­mo wszyst­ko sko­nać nie mo­gła, a żyć w tych wa­run­kach nie mo­gła rów­nież, wspo­mi­nał mat­kę swą i jej ostat­nie go­dzi­ny. Tam, w świe­cie urzą­dzo­nym we­dług naj­lep­sze­go spo­łecz­nie ide­ału, za­ła­twia­no się szyb­ciej i sku­tecz­niej po­ma­ga­no śmier­ci. Ce­za­ry plą­tał się te­raz wśród miesz­kań­ców wio­sek, przy­pa­try­wał się ich ro­bo­cie i od­po­czyn­ko­wi, wglą­dał w ich gar­nu­sie przy­sta­wio­ne do cu­dze­go ognia, ba­da­jąc, co też je­dzą. Prze­bie­gał na­włoc­kie la­sy ob­ser­wu­jąc źle ży­wio­nych pod­rost­ków, ob­dar­tu­sów i san­kiu­lo­tów, wy­schłe, scho­rza­łe ba­bi­ny, jak kul­ka­mi ob­ła­my­wa­ły ga­łę­zie su­che, a po­tem wiąz­ki ich dźwi­ga­ły na ple­cach upa­da­jąc pod cię­ża­rem, wlo­kły się po­przez rów­ni­nę śnie­go­wą, aże­by w mróz sro­gi ogrzać rę­ce i wa­rzę zgo­to­wać przy ogniu świę­tym. Za­praw­dę, gdy hu­czał sro­gi pol­ski wi­cher — ser­ce mu nie­raz pę­ka­ło. Pę­ka­ło tak szcze­rze i głę­bo­ko, iż wła­sne je­go zgry­zo­ty przy­mie­ra­ły.

Zjadł „Wi­lię" w do­mu eko­no­mo­stwa Gru­bo­szew­skich, w gro­nie ro­dzi­ny, sy­nów, zię­ciów, có­rek i ich po­tom­stwa, co się z róż­nych stron do sta­rych na Chłod­ku zje­cha­ło. Nie chciał być w Wi­gi­lię w Na­wło­ci, po­mi­mo że szra­ma na twa­rzy daw­no się za­go­iła i tyl­ko nie­znacz­na si­ność wska­zy­wa­ła, że tam nie­gdyś by­ło cię­cie zdro­we. Na próż­no Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski przy­jeż­dżał na Chło­dek, na próż­no, wy­pro­wa­dziw­szy przy­ja­cie­la w po­le, bła­gał go o przy­by­cie do Na­wło­ci. Nic nie po­mo­gło.

W cza­sie tej to Hi­po­li­ta wi­zy­ty pa­dła wia­do­mość rzu­co­na mi­mo­cho­dem:

— Ale, ale, czy wiesz, Cza­ruś, że na­sza pięk­na są­siad­ka, pa­ni Lau­ra, jest już pa­nią Bar­wic­ką?

— Nic o tym nie wiem... — mruk­nął Ce­za­ry czu­jąc, jak w nim ser­ce i krew w ży­łach lo­do­wa­cie­je.

— Jak­że! Przy­sła­li za­wia­do­mie­nie o ślu­bie.

— Gdzie? O ślu­bie?

— Z Kra­ko­wa. Ślub za ja­kimś tam in­dul­tem. Za­wia­do­mie­nie na bry­sto­lu, li­to­gra­fo­wa­ne mo­ro­wo, z ty­tu­ła­mi i ge­ne­alo­gia­mi. Chcesz, to ci przy­wio­zę?

— A mnie to po co?

— My­śla­łem, że cię to ob­cho­dzi.

— Do dia­bła z tym! — mruk­nął Ce­za­ry i za­czął mó­wić o czym in­nym.

Ale ta wia­do­mość w ser­ce go po­ra­zi­ła. Te­raz już zga­sły wszel­kie taj­ne na­dzie­je. Usta­ły już wszel­kie ma­rze­nia za­skór­ne, ho­do­wa­ne w po­mro­ce po­mi­mo wszyst­ko. Po­twor­ność fak­tu, oczy­wi­stość try­um­fu Bar­wic­kie­go du­si­ła go za gar­dło.

Ce­za­ry mu­siał „ro­bić" po­dwój­nie. Cho­dził, bie­gał, wtrą­cał się, wści­biał, pod­glą­dał, na­słu­chi­wał. Uczył się ostat­nich se­kre­tów ży­cia bie­do­ty. Pew­ne­go jed­nak dnia wstaw­szy o ciem­nej no­cy do dnia, oświad­czył pa­nu Gru­bo­szew­skie­mu, że już ma do­syć, dłu­żej tu już nie bę­dzie ma­ru­dził. Od­jeż­dża do mia­sta. Po­wra­ca do swo­ich trup­ków w pro­sek­to­rium. Pan Gru­bo­szew­ski ucie­szył się, jak­by mu kto ca­ły Chło­dek na wła­sność da­ro­wał. Do tru­pów w czymś tam ta­kim? Ba­ga­te­la! Tak­że trza by­ło ga­dać od sa­me­go po­cząt­ku, że to cho­dzi o ro­man­se i fi­lo­zo­fie!

Ce­za­ry na­pi­sał do Hi­po­li­ta bi­le­cik z proś­bą o ko­nie do sta­cji. Za­nim ko­nie na­de­szły, ze­brał swo­je ma­nat­ki, za­pa­ko­wał wa­liz­kę i czu­le, ogni­ście że­gna­ny, po­je­chał do Na­wło­ci. Pa­ni Wie­lo­sław­ska i stru­pie­sza­łe ciot­ki, Mi­chał Skal­nic­ki i Ma­cie­ju­nio (ksiądz Ana­sta­zy od­je­chał już był do swej pa­ra­fii, gdzie peł­nił obo­wiąz­ki wi­ka­re­go) — sło­wem wszy­scy że­gna­li go ze smut­kiem, w któ­rym jed­nak nie by­ło za tym go­ściem ża­ło­by. Pa­trzy­li na nie­go spod oka i że­gna­li go gorz­kim po­zdro­wie­niem.

„Bądź zdrów, go­ściu — mó­wi­ły ich spoj­rze­nia. — Dach nasz był two­im da­chem, drzwi na­sze sta­ły przed to­bą otwo­rem, ale ty dziw­nym by­łeś go­ściem. Bóg z to­bą!"

Trze­ba by­ło po­że­gnać jesz­cze pań­stwa Tu­rzyc­kich, któ­rzy nie­jed­nę wy­świad­czy­li usłu­gę. Ce­za­ry rad by był unik­nąć tej wi­zy­ty, ale nie by­ło spo­so­bu wy­krę­cić się sia­nem.

Wspa­nia­łe ha­ma­ny cu­go­we — czar­na pa­ra — za­przę­żo­ne do ma­lu­teń­kich sa­ne­czek z de­lią niedź­wie­dzią na no­gi — bi­ła ko­py­ta­mi przed „Arian­ką" i roz­mia­ta­ła śnieg rwąc się do sko­ku. To­też wi­zy­ta nie mo­gła być dłu­ga. Ce­za­ry chwi­lę za­ba­wił. Uca­ło­wał rącz­ki pa­ni Tu­rzyc­kiej, coś tam na­opo­wia­dał przy­jem­ne­go i cmok­nął w wą­si­ska pa­na. Zbiegł ze scho­dów.

Ale gdy już miał wyjść z wiel­kiej sie­ni, uda­ło mu się jesz­cze rzu­cić okiem na scho­dy. Wtu­lo­na we wnę­kę głę­bo­ką, na­chy­lo­na nad po­rę­czą cza­iła się tam Wan­da Okszyń­ska. By­ła bla­da, bla­do­zie­lo­na jak mur bie­lo­ny, obok któ­re­go tkwi­ła. By­ła wy­chu­dła i ja­kaś ze­sta­rza­ła. Oczy jej, pod­ku­te czar­ny­mi ob­wód­ka­mi, wle­pio­ne by­ły w te­go pa­na Cza­ru­sia, któ­ry tak cięż­ko na jej ży­ciu za­wa­żył. Spo­strze­gł­szy, że pa­trzy w jej stro­nę, ski­nę­ła ku nie­mu dwu­krot­nie gło­wą. A gdy ukło­niw­szy się z da­le­ka, wy­biegł ze swo­ją wa­liz­ką w rę­ku, za­wi­sła nad tą po­rę­czą. Przy­mknę­ła oczy i wtu­li­ła się w zim­ną wnę­kę. Gło­wę jej nie­szczę­śli­wą je­dy­nie mroź­ny mur pod­parł i chło­dem li­to­ści­wym otrzeź­wił.

Ję­drek le­d­wo–le­d­wo mógł utrzy­mać lej­ce ka­rych. Po­gna­ły jak bu­rza środ­kiem alei. Przy koń­cu tej alei Ję­drek od­wró­cił się do swe­go pa­na z py­ta­niem:

— Na prost czy na Le­niec?

— Jedź, jak chcesz. Zdą­ży­my na po­ciąg.

— Bar­dzo kop­no na pro­sta­ki. Opłot­ki po­za­dy­ma­ne. Ko­nie trud­no utrzy­mać. Wpa­ku­je­my się mię­dzy opłot­ki. Bę­dą ska­ka­ły...

— No więc na Le­niec. Ru­szaj! Ba­ta nie waż się! Lej­ca­mi lek­ko...

Ko­nie po­nio­sły san­ki sze­ro­ką dro­gą. Ce­za­ry pod­niósł oczy na tę oko­li­cę, sie­dli­sko ta­kich unie­sień, ta­kiej ra­do­ści, a te­raz zwier­cia­dło ta­kiej ża­ło­ści. Cóż to się sta­ło z tą zie­mią! Fol­war­ki oko­licz­ne na tle bia­łe­go śnie­gu za­wle­czo­ne by­ły nie­bie­ska­wą mgłą i mia­ły w swych kształ­tach zi­mo­wy wy­raz ta­mecz­ne­go ży­cia: smu­tek, ob­cość, tro­skę. Jak­że by­ły in­ne, jak ob­ce du­szy, jak po­nu­re te kie­li­chy nie­daw­ne­go we­se­la! Oto gru­sze po­lne, któ­re mi­jał w szczę­ściu. Oto las. Oto te za­ro­śla przy­droż­ne, któ­re umia­ły śpie­wać swo­ją wła­sną pieśń mi­ło­sną do wtó­ru za­wist­nej pie­śni du­szy. — Le­niec!

Ce­za­ry przy­pa­try­wał się pa­ła­cy­ko­wi spod zwi­słych po­wiek. Wchła­niał oczy­ma po raz ostat­ni kształt du­że­go okna na gó­rze, bar­wę ogro­du. Okno na gó­rze by­ło za­sło­nię­te fi­ran­ka­mi. To znak, że pa­ni nie ma.


Nie dał ra­dy: gru­be, sa­mot­ne łzy, z ca­łej si­ły trzy­ma­ne pod po­wie­ka­mi, spły­nę­ły po je­go po­licz­kach. Hi­po­lit Wie­lo­sław­ski uda­wał, że ich nie wi­dzi. Coś ga­dał do Ję­dr­ka. O coś się zło­ścił. Krzy­czał swe: — trzy­maj na­ręcz­ne­go, trzy­maj go! — Tyl­ko moc­ną żoł­nier­ską rę­ką ob­jął wpół Ce­za­re­go i pod po­zo­rem oba­wy, że­by ko­le­ga nie spadł z wą­skie­go sie­dze­nia, przy­ci­snął go z ca­łej si­ły do pier­si.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top