2.

Był wczesny wieczór. 

Ładny, brzydki, nie sposób stwierdzić. Ładny w swej prostej życiowej istocie - brzydki w ten ironiczny sposób, gdy rzecz straszna się dzieje naokoło, a znajdą się tacy, dla których wspomniany przed chwilą miedziany schyłek dnia będzie kwintesencją niepojętego szczęścia.

Na tym świecie nie wylewamy łez za kołnierz równomiernie, co to, to na pewno.

Ale pędząc z wyjaśnieniem i przepraszając za ten melodramatyczny (ale jakże potrzebny) wstęp, chcę powiedzieć, że tego dnia humor mój był paskudny, utopiony gdzieś pod metrami mułu, a stało się to za sprawą dnia poprzedniego, boć, prosto rzecz ujmując, następujące po sobie dni zawsze są pewną wynikową nierozerwalnych zdarzeń.

I tak oto stałem w kwiaciarni, wybierając bukiet kwiatów i próbując w meandrach myśli odnaleźć powód naszej (kolejnej, nie sposób określić której) kłótni. Babrałem się w zaprzeszłych zdarzeniach tak długo, że przeoczyłem moment, gdy ślimacza kolejka ruszyła z kopyta, a jej ubytki popchnęły mnie wprost pod ladę, gdzie zdumionym wzrokiem obiegłem wiązki kwiatów, kokardki i koszyczki, całą łąkę przeprosin. Bo po to tutaj przyszedłem. Żeby przeprosić. Tym były dla mnie kwiaciarnie — przeprosinami, próbą ukrycia pęknięć pod świeżymi pąkami kolejnych obietnic. Marnie mi to wychodziło. Zasadniczo potwornie. Tylko że łatwiej jest wybaczyć niż odejść. Łatwiej uznać winę za własną, bo i tak któregoś dnia tyle się ich nazbiera, że jedna w tę czy w tę nie zrobi różnicy. Nie o prawdę tutaj chodzi. Nie o rację. To tylko próby uratowania tego, czego nie powinno się ratować.

Ale my nie o tym.

— Poproszę te białe róże — powiedziałem, wskazując brodą na pstrokatymi wiązkami udekorowany bukiet. — I może jeszcze kilka tych żółtych. I ta niebieska, jedna, to chyba nie naturalna, prawda?

— A jakże, naturalna!

Powątpiewanie zmrużyło mi oczy.

— I gdzie się takie hoduje?

— Jak to gdzie — odparła krętacko starsza pani. — No przecież, że w szklarni.

— No tak. Zgadza się. Ale to nie jest naturalnie hodowana róża.

— Dobarwiona. Pozbawiona wody.

— Właśnie o tym mówię.

— Tylko jedną?

— Jedną. I tuzin białych. I połowę od tuzina żółtych.

Kobieta poczęła się krzątać, obwiązywać łodygi, zawijać je w tasiemki, białe i pudrowo różowe, gdzieniegdzie złote, złote jak te jego rozwichrzone włosy, które wciąż stają mi przed oczami, gdy wczoraj za nie pociągał, gdy krzyczał, że doprowadzam go do szału, że przeze mnie przedwcześnie wyłysieje, że powinienem się opamiętać, że zazdrość okropną jest towarzyszką i nie do twarzy mi z taką zgryzotą.

Ach. Tak. No właśnie.

Zapytałem czy zjemy razem kolacje. Ale głos miałem nie taki, to prawda, za donośny, być może zbyt sugestywny. Intonacje dobrałem parszywą. Mój błąd. Nie pierwszy, jak już wspominałem, i nie ostatni.

Żebyśmy się źle nie zrozumieli. Nie bywam przesadnie zazdrosny – nie, jeszcze raz, poprawka. Nie bywałem*. W czasie tak przeszłym, że wspomnienia z tego okresu mam popielate, niektóre bezbarwne do tego stopnia, że przemienione w upiora, zniknęły w odmętach błogiej nieświadomości. Mój wewnętrzny demon (może lepiej określić to jako szalone zwierzę?) trzymał się grzecznie na dystans. Nie pozwalałem mu hulać, święcie wierząc, że to ujma dla człowieka dopuszczać do siebie tak prymitywne przejawy uczuć.

Racjonalizm, szanowni państwo. To tym się kierowałem.

Ale lata mijają. Ludzie się zmieniają. Demony przybierają ludzkie twarze, a zezwierzęcenie nie jest już dłużej problemem tylko zwierzęcia. Wyznania miłosne przemieniają się w groźby. Czułe szepty we wrzaski. Basen ciepła i łagodności, który w sobie nosiłeś, osusza się wpierw do marnej kałuży, a potem znika całkowicie, pozostawiając po sobie litą ziemię, spękaną kolejnymi rozczarowaniami. Problem nie leży pod warstwą zawodu tak grubego, że twoje oczy – niczym to patetyczne zwierciadło duszy - na wieczność postanowiły zastygnąć w geście zdumienia, pytając niemo „dlaczego mi to robisz?"

Problem leży w tym, że wiesz, że to wszystko kiedyś było – że ty byłeś, inny, kochający i zakochany, że byłeś w stanie dawać nie z powinności, nie z lęku, ale z miłości. Tęsknisz do uczucia, jakie w sobie wtedy nosiłeś – nie do człowieka jako tako. Co jest natomiast prawdziwym problemem, jazdą bez trzymanki i miejscem wykupionym na cmentarzu: to ten jeden człowiek jest ich nośnikiem.

A ja, o nieszczęsny, tęsknie od tak dawna, że być może już jestem martwy.

Moje wczorajsze pytanie było tylko zaproszeniem na kolacje. Niewinnym, jak mi się wtedy zdawało, ale czasami w nagłym podekscytowaniu zapominam mieć się na baczności. Czasami nękają mnie wspomnienia; nęka mnie i szalone uczucie. I wtedy nieroztropnie zapominam o moich zdradzieckich, przelęknionych oczach, zapominam o boleści wyrysowanej w okolicach napiętych warg. Głupi byłem i się doigrałem. Mój kochany, moja zguba, moje wszystko pamiętało za mnie i nie omieszkało mi o tym przypomnieć. Dzisiaj nie popełnię tego błędu. Nie będę przypominać sobie tych wszystkich zdrad, którymi zostałem obrzucony jak złaknionymi pocałunkami.

Uczę się na błędach. Tyle mi zostało z tego żałosnego racjonalizmu, z którym się obnosiłem.

Ale kwiaty, właśnie, kwiaty. Kwiaty na przeprosiny i na zadośćuczynienie. Kwiaty na poprawę stosunków i chwilową amnezję. Kocham kwiaty za ich szerokie zastosowanie. Z tych samych powodów nienawidzę ich za to, że muszę po nie sięgać.

Tym razem zasadniczo nie musiałem, bo zostały mi wepchnięte do dłoni jak szemrany towar na zaciemnionej ulicy, z pewnym rozgorączkowaniem i niedokładnością. Bukiet przeleciał przez moje na wpół rozwarte, a na wpół zamknięte dłonie i uderzył w klatkę piersiową z głuchym plaśnięciem.

Kilka liści obsypało się niczym zapowiedź przyszłych zdarzeń.

Dobrze że to nie głowy.

Niesmaczna imitacja żartu (rozważania własne).

— Jak kochaneczek płaci? Karta? Tak? Zbliżyć do terminala.

Zbliżyłem, głupio próbując wyzbyć się wewnętrznego wstydu, że wraz z należną kwotą opuszcza mnie kolejne ziarno dumy, a gdy w końcu wyprztykam się z jej ziaren, a wyprztykam się na pewno, cóż ze mnie pozostanie? Żałosna wydmuszka z kolejnym pękiem paskudnych kwiatów.

Ale cóż, my, szaleni kochankowie (ofiary nieszczęścia), beznadziejni romantycy (naiwne głuptaski), mamy uczynić? Przełknąłem wstyd i opiłek dumy szybciej niż uczyniłbym to pięć lat temu i skłoniwszy głowę z chłodną wyniosłością (ależ ja żałosny), skierowałem kroki w stronę wyjścia, chodem nadmiarowo patetycznym i zuchwałym, a nic we mnie zuchwałego, proszę mi wierzyć, się nie ostało – przeciwnie.

Dzień nie zbrzydł i nie wypiękniał ani o jotę, stwierdziłem mimochodem już po opuszczeniu lokalu, gdy malowana przestanym pomarańczem smuga kładła się wzdłuż rozwichrzonego atramentem nieba. Wyglądało to tak, jakby zanosiło się na deszcz od dawien dawna i w istocie może tak było, jeśli, oczywiście, posiadłeś wnikliwą umiejętność spoglądania na świat ze wzruszającą ciekawością nowonarodzonego przykurcza i chęcią, by dostrzec coś więcej niż czubek własnego nosa.

Ożeż, tragedia.

Ja, kochani moi, nie byłem zainteresowany niczym ponad wspomnianym czubkiem z jednego, zasadniczego, wcale nie ciężkiego, powodu. Ponieważ czasami, w najdalszych odmętach złudnego zobojętnienia, człowiek szuka tego drobnego punktu zaczepienia, by nie trafić w kaftan a potem migusiem do izolatki w obawie o dokonanie próby „S"(amo bój stwa – rebus, by nie dostarczyć wam na tacy pomysłu). Oderwanie się od nosa pociąga za sobą rozważania, a te zaś implikują żałość i gęstą rozpacz i w efekcie załamanie się nad tą marną imaginacją, którą ochoczo nazywało się rajem.

Nie w głowie mi były takie zdarzenia.

Delikatnie ułożyłem kwiaty na tyłach siedzeń samochodu, troszcząc się przesadnie o każdy listeczek i pąk, przy tym nie dbając zupełnie o ostre wrzeciona, które z umiłowaniem i niegasnącym zapałem drapały już dawno podrapane skórzane obicia. Podobnych bukietów walało się tutaj wiele, a róże, choć tak ujmująco łagodne, brzydkie są w swej istocie, boć i najpiękniejsze cuda natury mogą przywdziać kolce (ach, róże, róże).

Mknąłem ulicami, pędziłem zaułkami, rozkosznie czując się przy tym tak, że głowa mała, słowa nagle wyprane z opisów i w ogóle to ciężko sprząc jakieś zdanie. Złość się ze mnie ulotniła, pożałowanie dla własnego losu także dało dyla, pozostawiając we mnie tylko ekscytację, bo ja przecież go kocham i to kocham tak, że świat mi zbyt mały, oceany zbyt suche i góry zbyt niskie, by pomieścić moje szaleństwo na jego punkcie. Nie sprawia mi to radości. Wprawdzie dręczy mnie to niemiłosiernie, upokarza do cna. Ponieważ jednak miłość nie słucha, wybierać również nie wybiera, zabiera tylko co swoje i oddać nie raczy, bo i wprawdzie niewiele zostaje do oddania, nic, być może, jest trafnym określeniem pozostałości, otóż nie wypada mi narzekać, rozwodzić się, że tak to ujmę, nad losem człowieka złapanego w bezduszne sidła płonnego romansu.

Ale my znowu nie o tym.

Wpadłem w jeszcze kilka zakrętów, przyśpieszyłem zanadto i szarpnęło kwiatami w bok, w lewo, trochę w prawo, minimalnie znowu w lewo. Róże przesunęły się po siedzeniu wyśpiewując przy tym głębokie chrap i ouć — i ouć zrobiłem w duchu również i ja, ponieważ z lekką dozą prawdopodobieństwa skończy się to kolejną (psia krew) blizną na tapicerce. Nim dojechałem do naszego wspólnego, uroczego gniazdka, wieczór zdążył zasnuć się szarością, przybrać barwy trochę mdłej, okryć się, no wiecie, pierzyną mroku. Zaparkowałem gwałtownie, choć z całych sił starałem się zachować maskę przebrzydłej obojętności. Starania moje spełzły na niczym. Czułem się delikatnie zamroczony, zachwiany zupełnie tak, jakbym wsadził mózg do wypełnionej po brzegi szampanówki, bo, cóż mam powiedzieć na swoją obronę, nie potrafię się długo gniewać, miękki ze mnie gość, zresztą, o cóż tu się gniewać. Głupie przepychanki dwojga zakochanych do szaleństwa ludzi — sprawa normalna. W kłótniach znajduję tylko bzdurę. Kłótnie mnie stresują. W kłótniach zawsze słyszę, że wszystko kiedyś zrujnuję, że w końcu dopnę swego i doprowadzę go na skraj wytrzymałości takim zachowaniem, tą podejrzliwością, tym, och, Boże Serdeczny, tym głupim uporem. A więc kłótnie prowadzą nas tylko nad przepaść, schyłek moralności, etykę zadośćuczynienia, a ja, zarzekam się, jestem prawym człowiekiem, nie walczę w imię Kodeksu Hammurabiego (lubię te niebieskie oczy w czaszce a nie poza nią).

Porwałem dowód upadku mej dumy z tylnych siedzeń, zamknąłem drzwi wolną ręką – lewą, a że mieszkamy na strzeżonym osiedlu nie kwapiłem się zbytnio z chowaniem samochodu do garażu, co, w normalnych warunkach, zwykle czynię, twierdzę zwykle, bo czasami gubię się w roztargnieniu, czasami świadomość mi zanika, jakby ktoś ją gdzieś przetrzymywał. Myślę, że to sprawka tego, że ostatnio tak często zaglądam do swojej głowy, przetrząsam życie, jego i swoje, dochodzę do różnych wniosków, a potem do żadnego, konkluzja mi wypada z rąk, bo zdaje się, że to, co znajduję, zupełnie mi się nie podoba (*odchrząknięcie*, ty żałosny durniu, *odchrząknięcie*, co ty nie powiesz).

Mieszkamy na drugim piętrze z dziesięciu możliwych. Idealne miejsce, gdy któreś z nas potrzebuje złapać kilka chwil wytchnienia. Wtedy wewnętrzna agonia pcha nas przez frontowe drzwi wprost w zgiełk świateł centrum, ale ja nigdy nie opuszczam naszego gniazdka, nigdy nie zapuszczam się dalej niż na przedsionek. Mój kochany jest bardziej porywczy niż ja, dociera wprost pod cudze okna, hen dalekie, nie mam pojęcia jakie, nigdy nie udało mi się tego rozwikłać.

Zapytacie zapewne, szanowni państwo, przyjaciele niedoli, bierni obserwatorzy cudzego nieszczęścia, czemuż o tym wspominam?

Słowem powtórzenia: mieszkamy na drugim piętrze. To zaledwie dwadzieścia jeden schodów. Kilka tupnięć, kilka głębszych oddechów i już znajdujesz się pod swoimi włościami. Tyle też mi to zajęło. Dwie dodatkowe sekundy na otworzenie drzwi i uchylenie, że tak powiem metaforycznie, rąbka tajemnicy.

Nie byłem wybitnie zdziwiony. Cała moja narracja sprowadzała się w to miejsce, być może to wyczuliście, być może, kto bystrzejszy, już wcześniej przewidział potencjalny obrót zdarzeń. Diabeł ze mnie mizerny, ale ze wstydem muszę przyznać, że rogi miałem pokaźne, pierwszy raz dorobione trzy lata temu (kalkuluje). Nie byłem zdziwiony, powtórzę, i nawet powieka mi nie drgnęła, gdy zamykając za sobą drzwi natknąłem się na pustkę, a wśród niej powietrze skropione cudzym zapachem perfum. Zemdliło mnie wprawdzie odrobinę, nie od samego zapachu, tego nie znałem, zgiąłem się w pół, kwiaty wypuściłem na podłogę i zatoczyłem się w bok, chyba prawy, a może lewy, nie potrafię sobie przypomnieć, ale podłoga zafalowała pod moimi nogami, wymioty podeszły mi do gardła i musiałem wziąć dwa długie wdechy, a potem zacząć hiperwentylować, by nie wypuścić (nie jadłem niczego) rozpaczy na białe płytki.

Opanowałem się po minucie, odkleiłem bark od chłodnej ściany i wciąż lekko się chwiejąc, ruszyłem do naszej zbezczeszczonej sypialni, wprost do epicentrum intymnych schadzek i niewysłowionej żałości (tutaj już mówię o sobie). Pościel była zmięta, ale wyłącznie lekko, jadowicie przywodząc na myśl dzisiejszy poranek, w którym zagniewani celebrowaliśmy (nadużycie) moje dwudzieste dziewiąte urodziny. Tuż obok łóżka, na szklanym stoliku, leżało drobne pudełko obwiązane uroczystą tasiemką, czarną, może dla zabawy, a może dla nadania donośniejszych nut, bardziej pogrzebowych — nieistotny był powód. Lubiłem ten kolor. Prezent był miłym gestem. Powinienem być wdzięczny. Ale nie byłem. Moja złość nie zelżała, palenisko zawodu nie przygasło. Żałośnie zapiekło mnie pod powiekami, gdy zawisając nad łóżkiem znalazłem ślady cudzego spełnienia. Cudzego, z pewnością mogę to stwierdzić, bo ja swojego ostentacyjnie nie pozostawiam na ciemnym prześcieradle. Mój kochany także schludnym jest urwisem.

Powieki przestały mnie szczypać chwilę temu. Zamiast tego twarz miałem mokrą, policzki oblepione czymś dziwnym, słonym, żałośnie oczywistym, inaczej nie potrafię tego zdefiniować. Wymioty znowu mnie nawiedziły, ale och, nie przystoi dorosłemu człowiekowi mazać się jak eterycznej pannie, gdyż z takiej regresji nie zrobimy progresji, nie tędy wiedzie ta Chrystusowa droga. Tak wiec, uspokoiwszy się względnie, sięgnąłem po małe pudełeczko-niespodziankę, mimowolnie jednak zachodząc w głowę, dumając przeraźliwie nad faktem, kiedy, och, kiedy właściwie zostało tutaj położone — przed, w trakcie (ha ha) czy może po namiętnym rendez vous? Nieistotna byłaby to informacja, zgodzić się wypada, ale nieistotne drobnostki w pewnym momencie życia zmieniają się w najistotniejsze, kurz zaczyna świecić jak diamenty, a sucha studnia daje nadzieje na złudne zaspokojenie pragnienia.

Sztywna wstążka opadła na podłogę wijąc się przy tym dziko, nieznośnie i zbytecznie ostentacyjnie. Odrzuciłem wieczko na zmiętą pościel. Gdzie dokładnie upadło — zaplątało się w potargane poduszki? Przycupnęło na białych plamkach niedawnej (wciąż gorącej) zdrady? — tego nie wiedziałem. Wiedziałem za to, że upadło cicho, aksamitnie, rzekłbym nawet uroczo, gdyby nie to, że w środku krył się pierścionek. Srebrny, ładny, idealnie dopasowany do mojego serdecznego palca, taki, rozumiecie państwo, który się kupuje by przyrzec miłość, nieśmiertelność uczucia i cały świat do dyspozycji nie tylko w dni wolne, kiedy doskwiera niemożliwa do zniesienia nuda, stagnacja pomysłów, rutyna tragicznie dojmująca.

O ja, nieszczęsny grzesznik, czymże sobie na to zasłużyłem? Spółkowałem z płcią tożsamą, muszę przyznać, sprzeciwiłem się prawom natury pożądając podobnego sobie, zniweczyłem możliwość prokreacji, tak, to wszystko trafne i zasadne, ale czy ja jeden? Czy ja jeden na tym Bożym świecie dopuściłem się wykolejenia gatunku? Nie, szanowni państwo, nie ja jeden – nie ja jeden. Zatem za jakie grzechy moja złość zanika, oczy ponownie wilgotnieją, ale nie z rozpaczy, a ze wzruszenia? Czyniłem kalkulacje, rozważałem własne położenie i mojego ukochanego, ale także to drugie, nieznane mi jeszcze, to, które miało czelność z premedytacją wtargnąć do obcej sypialni i zachwiać kiełkującą harmonią beztroski, wciąż wątłą, ale klarującą się niezłomnie.

Już po wszystkim. Eden znowu rozpadał się za sprawką chciwego węża. Raj wypada opuścić albo zostać wygnanym, w zasadzie nieistotnym jest jakie kroki zostaną poczynione, zostać tutaj nie przystoi nawet temu, który szacunku do siebie ma za grosz, dumę zbrukaną do cna i wstyd, tylko wstyd palący za przyjaciela. Dla większej dramaturgii opuściłem pudełeczko na ziemię i przeszedłszy nad nim jak nad zwłokami zarżniętymi z chłodną premedytacją, postanowiłem wygładzić pościel, by także i tego trupa skryć przed ciekawskim spojrzeniem świata. Postanowiłem krzątać się po pokoju wyniośle, bo czyżby to pierwszy raz, gdy jestem zmuszony do przedsięwzięcia takich środków? Znałem te procedury, podobne zdarzenia zdążyły osadzić się w pamięci długotrwałej, a wreszcie stać się automatyzmami, do udziału których nie potrzebowałem woli, nie potrzebowałem też uporu, właściwie działałem bezmyślnie, w agonii, rozpaczy tak wielkiej, że kręciło mi się w głowie, gdy wpychałem całe dotychczasowe życie w malusieńką walizkę, która, być może, jest metaforą naszej żałośnie tyciej miłości (może nawet to nie była ona).

Dotarłem na przedsionek, minąłem martwy bukiet obsypanych kwiatów i zatrzymałem się niespodziewanie, gdy kowadło niepewności uderzyło mnie w głowę. Nie, wybaczcie, posłużyłem się drobnym niedopowiedzeniem, to nie było kowadło niepewności, to było ludzkie ciało, zwaliste, ledwo przytomne, znane i nieznane jednocześnie, urocze, ale zakłamane i obrzydliwie zdradzieckie. Chwycił mnie za barki, spojrzał mi głęboko w oczy, przedzierając się wprost do sedna problemu, do tego kiełkującego niepewnością postanowienia. Nie słyszałem dzwonka. Nie mamy dzwonka, chyba nie mamy, wciąż nie jestem pewien, mamy za to klucze i cały świat przed sobą za tymi drzwiami, gdybym tylko, och, gdybym tylko nie trząsł się tak potwornie, gdyby tylko nie to serce i nie te mokre policzki, gdybym tylko go tak nie kochał, nie tak szalenie, na zabój, tak niezaprzeczalnie chorobliwie.

— Muszę odejść — powiedziałem do jego niebieskich, zamroczonych oczu, do tych słodkich ust rozciągniętych w nierozumnym uśmiechu. — Muszę cię zostawić.

Przechylił się na mnie z jękiem, zarzucił mi ręce na szyję i przycisnął rozchylone usta do zgięcia obojczyka, protestując nierozumnym bełkotem i ckliwym zapewnieniem miłości, uczuciem tak głębokim, że nie sposób dookreślić go prostymi słowami.

— Nie zostawiaj mnie, Sasuke. Nie zostawiaj mnie, bo się zabije. Umrę bez ciebie. Dlaczego mi to robisz? Przecież ja cię kocham. Sasuke, mój Sasuke — świergotał bezdusznie — nie rób nam tego. Dlaczego zawsze musisz tak się zachowywać? Czy nie możesz mnie po prostu kochać tak, jak ja kocham ciebie?

Słońce moje, miłości mojego życia.

Och, Naruto.

Odsunąłem jego twarz od swojej klatki piersiowej, chwyciłem dłońmi za zarumienione policzki, takie delikatne, takie bezwstydne, obcałowane dzisiaj cudzymi wargami, obsypane westchnieniami i namiętnymi jęknięciami obcych strun głosowych.

— Problem nie leży w tym czy cię kocham — wyszeptałem z czułością. — Problem leży w tym, jak bardzo cię kocham. A ty mnie zdradziłeś. Kolejny raz. W naszym łóżku. W moje urodziny.

Pokręcił głową ze śmiechem na ustach, z dojmująco pięknym kłamstwem w oczach.

— Wyjdź za mnie, Sasuke. Kupiłem ci pierścionek, widziałeś? Ja cię tak kocham, tak kocham, do szaleństwa, tylko ciebie, zawsze. — Zaszlochał. — Przecież ja cię kocham. Czy to nie jest najważniejsze? Przecież kocham.

Och, jakże postanowienia kruchym są konstruktem, jakże żałośnie nietrwałym, podatnym na uszkodzenia, żarliwe słowa i drobne pocałunki, udawane łzy dla własnego pożałowania. Jakże ciężko dookreślić ludzką tragedię, dopóki się jej nie ujrzy na własne oczy — jakże żałosnym zwierzęciem się stałem, jak łatwo mną pogrywać, bezdusznie ranić i wyniszczać. Opadłem na kolana, klęknąłem przed miłością mojego życia, zaniosłem się bezgłośnym szlochem, chyba umarłem, a potem narodziłem się na nowo, obróciłem się w proch i nie powstałem, nie, z pewnością nie, bo nic ze mnie nie pozostało, ni krzty człowieczeństwa, racjonalizmu, poszanowania dla własnej osoby. Znów dotarłem tylko na przedsionek i wiedziałem, że dalej nigdy się nie przedrę, że zostanę tu na wieczność, uczynię własnym grobowcem to miejsce, te cztery druzgocące ściany i nawet nie będę potrzebował żadnej wymówki, nie sięgnę po nią nigdy, nie zamarzę o niej choćbym umierał w agonii, pełzł na kolanach do samego piekła poprzez kolejne zdrady i cierpienia.

On tylko jeden, moja miłość, moje życie, mój grzech i pokuta, tylko on potrafi zawlec mnie w to samo miejsce, zmusić, bym skończył tak, jak kończą tylko takie niemądre głuptaski jak ja, nieszczęśliwi romantycy, poeci życia, nadwrażliwi i spragnieni upadlającej miłości, błagający o jeden haust powietrza, a potem niech świat się wali, niech wstyd pożre nas żywcem. 

— Powiedz to jeszcze raz, Naruto. Powiedz, że mnie kochasz. Tylko mnie. — Przejechałem z umiłowaniem dłońmi po jego łydkach i udach, uniosłem wzrok na te obrzydliwą twarzyczkę miłosiernego anioła. — Tylko mnie — powtórzyłem szeptem i pociągnąłem go w dół za dłoń. — Tylko mnie. Mnie. Mnie.

Osunął się na podłogę, czule dotknął ciepłymi dłońmi mojej twarzy, rozmarzonym wzrokiem hacząc o moje wargi, o zaczerwienione oczy, mokre policzki, włosy roztargane rozpaczą, zbezczeszczone tragiczna żałością człowieka skomlącego o resztki (jakież to znowu?). Obdarował mnie wianuszkiem pocałunków, wyszeptał niedające się dotrzymać obietnice, zadeklarował całe życie, ale nie zmianę, o zmianie nic nie mówił, nie zająknął się przeprosinami, nie przyznał się do zbrodni, nie wziął odpowiedzialności za mój stan, za moje zdruzgotane serce, za te zapomniane kwiaty walające się pod naszymi splecionymi ciałami. Ach. Ale i ja tego, szanowni państwo, nie potrzebowałem. Dlategoż nie układałem daremnych próśb, nie zabiegałem żałośnie i w skrócie rzecz ujmując — nie poczyniłem żadnych kroków, ponieważ, z całym szacunkiem, nie oczekiwałem pożałowania dla własnej osoby.

Tylko miłości, jego miłości, jedynego.

I tak oto tragedia się dokonała. Na kolanach, na przedsionku, krok od nowego życia i trzy kroki za daleko od ucieczki.

— Tylko ciebie.

Tak. Tak. Tylko mnie.

I to wystarczyło. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top