Special 9 - Zimowe paczki - ☆

Dziś wyjątkowo special napisany nie przeze mnie, ale przez @UsernameFelix :D  Jest genialny i płynnie nawiązuje do Zimowego treningu, więc uznałam, że wam go tutaj dodam <3

_________

Już od samego rana Vash nie do końca wiedział, co powinien ze sobą począć. Po całodobowych ekscesach treningowych, które odbyły się zaledwie kilkanaście godzin temu, nabawił się okropnego kataru. Na szczęście tylko kataru, bo gdyby nie łaskawie przyniesione przez Casimira kule Breudle'a bez wątpienia na przeziębieniu by się nie skończyło. Z wszystkich przypadłości, jakie mogły dopaść Vasha Fighetona po tak wyczerpującej dobie, ta była w zasadzie najlżejszą. Tak przynajmniej sądził on sam. Jego żona nie patrzyła na całą sytuację z tak optymistycznej perspektywy. Nic nie mogło powstrzymać ciężarnej wampirzycy przed wszczęciem rabanu na całą siedzibę Rady. Vash, który zasnął praktycznie od razu po powrocie, nie zdążył choćby spróbować uspokoić wściekłej żony. Jedyne, czego dowiedział się już po przebudzeniu, to że wiele działo się podczas jego niedyspozycji. Ta noc zdecydowanie nie należała do spokojnych. Co jednak istotne, przesadzona najpewniej, reakcja Ayanne przyniosła oczekiwane skutki. Vashowi nie tylko dostarczono do pokoju śniadanie, które mógł ponadto zjeść w łóżku, ba, otrzymał nawet kategoryczny nakaz nieangażowania się w sprawy zawodowe przez co najmniej cały najbliższy dzień. Jeśli wierzyć posłańcowi, taką wolę wyraził sam Najwyższy Radca.

Figheton nie czuł się zaskoczony. Jeśli istnieli ludzie, którzy byli w stanie wpłynąć na decyzje Casimira, to do grupy tej bez wątpienia należała Ayanne. Koniecznie rozwścieczona.

Przymusowy urlop nie był mu na rękę. Po przespaniu bitych czternastu godzin czuł się o dziwo całkiem nieźle i gdyby nie kompletnie zatkane drogi oddechowe mógłby uznać się za całkiem zdrowego. Jednak gdy powiedział o tym żonie, ta w ogóle nie chciała o tym słyszeć. Ani praca, ani szermierka, ani nawet wypełnianie raportów czy inny rodzaj papierkowej roboty nie wchodziły tego dnia w grę. Jedynym, co wywalczył, było pozwolenie na przemieszczanie się po budynku Rady. Słaba pociecha, ale umarłby z nudów, gdyby przez cały dzień jedynym widokiem był sufit jego własnej sypialni.

Jeszcze przed południem Vash ubrany po cywilnemu zaczął przechadzkę po siedzibie. Cisza panująca wokół zdawała się ciężka, wręcz oblepiająca i choć pasowała do charakteru tak dostojnego budynku, to jednak nie wydała się Fighetonowi naturalna. Zwykle o tej porze nie przechadzał się ot tak korytarzami, zbyt pochłaniały go obowiązki. Nie pamiętał kiedy ostatnio miał dla siebie wolne popołudnie. Nie byłoby tak źle, gdyby dzielił je z partnerką, dla niej jednak Casimir nie zrobił wyjątku i wampirzyca od samego rana siedziała za zamkniętymi drzwiami biura przykryta po sam nos stertą ważnych, mniej ważnych i kompletnie nieistotnych papierów. Ciąża była w zbyt wczesnym stadium, by choćby myśleć o macierzyńskim, a żadna inna forma urlopu bez okazji nie wchodziła w grę. Vash był skazany wyłącznie na swoje towarzystwo.

Choć może nie do końca, go gdy tylko o tym pomyślał zza drzwi, które miał po swojej lewej dotarły do jego uszu stłumione westchnięcia i posapywanie. Pokój, który się tam znajdował, był ośrodkiem segregacji poczty. To do niego trafiała cała korespondencja pracowników Rady, której nadawca wyraźnie nie opisał jako priorytetowej i która nie posiadała pieczęci pozostałych siedzib Rady. Priorytety wraz z korespondencyjną dokumentacją szły bowiem prosto do rąk własnych swoich adresatów. Pozostałe listy zalegały we wspomnianej sortowni, czekając tam na swoją kolej. A ta czasem nigdy nie nadchodziła.

Każdy, kto prowadził korespondencję z Radą wiedział, że listy należy odpowiednio oznaczać. Te bez oznaczenia pochodziły zatem od niewtajemniczonych magów i wampirów. Nie traktowano ich do końca poważnie, zwykle zresztą poważne nie były. Na adres najważniejszego budynku w magicznym świecie przychodziły przeróżne rzeczy – od ulotek reklamowych, przez formularze prenumerat, aż po donosy czy zażalenia skłóconych sąsiadów. Na nazwisko samego Casimira przychodziło dziennie po kilkanaście różnej treści liścików. Nie było opcji, by Najwyższy Radca choćby źrenicą otarł się o ich treść − znacznie więcej znacznie ważniejszych spraw spoczywało na jego barkach.

Większość śmieciowej korespondencji szła po oględnym przejrzeniu prosto do pieca. Ktoś jednak przed spaleniem oglądać je musiał (gdyby zaszła pomyłka i jakiś ważny dokument zawieruszył się właśnie wśród tych śmieci) toteż na stanowisko sortownika zatrudniono już dobrych dwadzieścia lat temu Irenię Omikorde. Obecnie była kobietą pod pięćdziesiątkę, ale wciąż świetnie spisywała się w swoim zawodzie. Do jej głównych zadań należało przede wszystkim kontrolowanie typu nadesłanych listów, a także pobieżne sprawdzanie treści i decyzja, czy te są bezużyteczne, czy jednak ktoś na wyższym stanowisku powinien rzucić na nie okiem. Irenia aparycją przypominała poczciwą nauczycielkę matematyki z wiecznie nasuniętymi na nos okularami i lekko zmarszczonym czołem. Nie należała do otyłych, nie była jednak najchudsza. Emanowała dobrem i zawsze miała dla wszystkich ciepłe słowo.

Właściwie to skazany na nudę Vash nie miałby nic przeciwko, by ponudzić się razem z nią, a może nawet w czymś jej pomóc. Zapukał.

− Proszę! – rozległo się z wewnątrz.

Wszedł cicho, zupełnie tak, jak wchodzi się do biblioteki. Zresztą to miejsce całkiem ją przypominało, z tą różnicą, że zamiast książek na obszernych półkach piętrzyły się listy. Pośrodku pomieszczenia ustawiono z kolei biurko z gigantycznym blatem. Gdy był tu ostatnio (co miało miejsce dość dawno temu), leżało na nim zaledwie kilka kopert, a Irenia zdawała się mieć sytuację pod kontrolą. Dziś było inaczej. Tony listów zalegały tuż przed wyraźnie zmęczoną Irenią, a sterta nie zmniejszała się nawet, gdy ta wrzucała kolejną kopertę do niewielkiego kontenera ustawionego tuż obok jej nóg. Wydawała się załamana.

− Dobry – przywitał się Vash. Nie był pewny, czy powinien wchodzić, gdy Omikorde tak wyraźnie pochłonięta była pracą. Ta jednak szybko rozwiała jego wątpliwości.

− Wejdź, wejdź, tylko drzwi za sobą zamknij – poleciła. Zrobił to, a zaraz potem oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. – Ty nie w pracy, Vash?

− Dostałem przymusowy urlop. Na ostatnim treningu nabawiłem się kataru – pociągnął nosem na potwierdzenie swoich słów.

− Właśnie słyszałam, że wysłał was na ten śnieg – oburzyła się. – On to czasem naprawdę nie ma wyobraźni. A sam tylko tyłek grzeje w tym swoim...

− Pani Irenio – przerwał jej Vash ze śmiechem. – Mówimy o moim serdecznym przyjacielu i, co ważniejsze, pani bezpośrednim przełożonym. Chyba nie wypada.

− Nie wypada, nie wypada! – prychnęła. – Jak tacy będziecie ulegli, to was do grobu wpędzi i tak to się skończy.

− Taka praca – odparł wciąż nie kryjąc rozbawienia. – Nie narzekam, póki na zewnątrz jest chociaż kilka stopni na plusie. A jak jest na minusie to też nie narzekam, ale wtedy to już nie z własnej woli.

Sięgnął po chusteczkę i wysmarkał nos.

− Biedni tam jesteście w tej straży.

− Ktoś musi. Jeszcze by panią wykradli i co byśmy zrobili?

Zaśmiała się serdecznie.

− Oj Figheton, ty to potrafisz kobietę zbajerować, aż miło posłuchać.

Vash uśmiechnął się w odpowiedzi.

− Swoją drogą pani też wygląda na zarobioną. Święta się zbliżają, to przysyłają pewnie więcej reklam, co?

− Żeby tylko reklam! – Wykonała bezradny ruch rękami. – Twój serdeczny przyjaciel, a mój bezpośredni przełożony to obiekt westchnień zdecydowanie zbyt wielu młodych kobiet. Zresztą nie tylko młodych... I nie tylko kobiet.

Vash uniósł brew.

− Dostaje listy miłosne? Żartuje pani.

− Chciałabym żartować! – obruszyła się. – Co te dziewuszyska w nim widzą?

Vash przez chwilę się zastanawiał.

− Włosy, całkiem niezgorszą szczękę, sylwetkę, wysokie stanowisko też pewnie robi swoje – wymieniał. – Ale żeby aż listy?

− Kilka to przychodzi codziennie, ale przed świętami to jakieś apogeum. Co ja jestem Święty Mikołaj? – Wyrzuciła kolejny list i ciężko westchnęła. – Pozwól, że zaparzę sobie ziółka. Tobie też coś podam, bo nie najlepiej się prezentujesz z tym czerwonym nosem.

To powiedziawszy wstała od biurka i udała się w kierunku niewielkiej komody stojącej pod oknem. Na niej znajdował się elektryczny czajnik i kilka czystych filiżanek. Wstawiła wodę, więc sortownię wypełnił cichy szum.

Vash sięgnął po otwartą kopertę i z wnętrza wyłowił pocztówkę. Na jednej ze stron znajdowała się kolorowo przyozdobiona choinka stojąca na tle rozgwieżdżonego nieba. Po drugiej ktoś eleganckim, pochyłym pismem wystosował wylewne życzenia. Zdecydowanie zbyt wylewne.

− Casimir o tym wie? – spytał Vash, z niedowierzaniem przyswajając treść.

− A myślisz, że jak by zareagował? Oczywiście, że nie wie.

Miała rację. W najlepszym przypadku byłby zniesmaczony, w najgorszym... Cóż faktycznie w jego przypadku niewiedza mogła być najlepszym rozwiązaniem. Miejscem niechcianych kartek tak czy owak był piec, a Casimir nie musiał przecież zaprzątać sobie nimi głowy.

Z ciekawości Figheton sięgnął po kolejną kopertę. Skończyło się na tym, że przysunął sobie stojące nieopodal krzesło i oparłszy ręce na jego oparciu przeglądał pikantną korespondencję fanek Samego Najwyższego Radcy. Gdyby nie miał przed sobą rzeczowych dowodów, za nic nie uwierzyłby, że ktokolwiek może żywić do Casimira coś poza zdystansowanym szacunkiem lub zwykłą niechęcią. Każdy, kto choć trochę interesował się polityką wiedział, że styczność z Radą, a już w szczególności z jej głównym zarządcą, to nie może być przyjemne doświadczenie. Najwyraźniej nadawców kartek niespecjalnie to obchodziło.

Irenia postawiła przed Vashem filiżankę z parującym wywarem. Machnęła ręką, a para rozmyła się w powietrzu, aż nie zniknęła zupełnie. Zapewne użyła jakiegoś czaru.

− Lekko ją schłodziłam. Możesz pić.

Rzeczywiście, herbata miała znośną temperaturę, mimo że dopiero co zagotowała się na nią woda. Figheton pociągnął łyk. Nie parzyła w język, choć wciąż była przyjemnie ciepła. Zaraz potem wrócił do przerwanego listu.

− To pisała jakaś poetka – stwierdził. – Powiedziałabyś, że Casimir ma szlachetne czoło? Wydaje mi się raczej normalne.

− Tyle dziewcząt ciągle do niego pisze – ciągnęła Irenia, ignorując zadane przez Vasha pytanie – a Radczyni jak nie było, tak nie ma. Całe szczęście, że chociaż małym Figheton'em się przed emeryturą nacieszę.

Posłała mu pobłażliwy uśmiech. Vash sam o ciąży dowiedział się stosunkowo niedawno, niemniej jednak komu tylko się dało rozgłosił już tę niewątpliwie wesołą nowinę. Irenia nigdy nie ukrywała zamiłowania do dzieci. Skoro nie było widoków na potomka Radcy, musiała zadowolić się synkiem lub córką szefa straży.

− Myślę, że żadna z tych dziewczyn nie zrobiłaby na nim większego wrażenia – parsknął. – Casimir raczej nie chce być zdobywany. Ani tym bardziej nikogo zdobywać.

− A szkoda, bo ma dobre geny – skwitowała. – Wypadałoby je komuś przekazać.

− Pani to zaraz sama zacznie słać takie liściki – zaśmiał się.

− Ja?! A skąd, w życiu! – obruszyła się, jakby zupełnie nie wyczuła lekko ironicznego tonu Vasha. – Już ja go za dobrze znam. Z charakteru to straszna paskuda.

− Pani Irenio! − zaprotestował Figheton, wciąż jednak nie kryjąc śmiechu. – Przywołuję panią do porządku, pani mówi o samym Najwyższym Radcy.

− Radcy sradcy – mruknęła pod nosem Omikorde, nie starając się nawet, by szef straży nie usłyszał jej niewybrednego komentarza.

Figheton ze śmiechu zaniósł się kaszlem. Irenia popatrzyła na niego krzywo.

− Wspomnisz moje słowa, jak wyśle was znowu na ten mróz – ciągnęła, grożąc mu palcem. – Możesz być pewny, że drugi raz na katarze się nie skończy.

Vash przemilczał fakt, że tym razem skończyło się na nim wyłącznie za sprawą aktu miłosierdzia wyżej wymienionego. Nie odezwał się, bo Irenia ewidentnie nie miała dziś ochoty na przepychanki słowne. Właściwie nie zdziwiłby się, gdyby obwiniała Casimira o nadmiar pracy, jaki miała do wykonania, stąd też jej szczególnie nasilona niechęć.

Figheton przelotnie rozejrzał się po otaczających go przesyłkach. Dwie przyciągnęły jego uwagę. Jedną był list, który nie tylko miał na sobie pieczęć, ale i odpowiednie oznaczenie. Zdecydowanie miał przed sobą priorytet, który do sortowni trafić musiał przez pomyłkę. Na kopercie nie było nadawcy, jednak herb znajdujący się na pieczęci wskazywał, że mogło chodzić o siedzibę Rady w Belgradzie. Drugą anomalią w morzu kopert była niewielka, podłużna paczuszka. Paczki, których do Rady przychodziło znacznie mniej, przyjmowano w zupełnie innym miejscu. Ta musiała przypadkowo zawieruszyć się wśród listów. Co więcej, również oznaczono ją jako priorytetową, a pieczęć pochodziła z Rady rosyjskiej. W odróżnieniu do listu, tutaj nadawca złożył elegancki podpis tuż nad pieczęcią. Był finezyjny, bogaty w ozdobniki, a ciągnął się praktycznie przez całą długość pakunku.

− Orla Sevi Innis Artis Trevina Ethine Kiley – odczytał na głos. – To jakaś łacińska sentencja, czy...

− Orla Kiley – przerwała mu Irenia. – Ambasadorka Najwyższej Rady w Rosji, nie wiesz?

Rzeczywiście, kojarzył to nazwisko, choć w pierwszej chwili natłok wielu skumulowanych po sobie imion zupełnie zbił go z tropu.

O samej Orli Kiley wiedział stosunkowo niewiele, ale niewątpliwie o niej słyszał. Należała do ciekawszych postaci w pracowniczej strukturze rady, a plotki o jej ekscentrycznej naturze krążyły wśród nadnaturalnych i co jakiś czas wyłapywał je nawet z rozmów współpracowników. Przede wszystkim Kinley była artystką. Vash nie znał zbyt wielu artystów, osobiście właściwie żadnego, ale dzieła Orli odbijały się echem nie tylko w świecie magii – nawet wśród ludzi jej nazwisko przewijało się w galeriach sztuki i na wernisażach. Zajmowała się wszystkim – malowała, rysowała, projektowała, rzeźbiła w glinie, drewnie, lodzie... Poza tym znana była z tego, że kochała przyjęcia, najlepiej wystawne, choć zwykle wychodziła z nich niemalże tuż po przyjściu. Krążyły pogłoski, że pojawiała się na nich wyłącznie by zamanifestować swoją niechęć do eleganckich sukien i pokazać się wszystkim w spodniach. Poza tym Orla parała się dziwnymi odmianami magii, przez większość czasu nie opuszczała willi, nie miała partnera ani męża, w ogóle z nikim nie utrzymywała głębszych stosunków. Właściwie była dość enigmatyczna. A to przyciągało spojrzenia.

Obydwie przesyłki zaadresowano do Najwyższego Radcy. Koperta zawierała pewnie jakiś mniej lub bardziej istotny dokument. Dużo ciekawsza wydała się Vashowi zawartość paczuszki.

− Nie wiesz, co takiego Orla Kiley mogła wysłać Casimirowi? – spytał, obracając pakunek w dłoniach.

− Nie mam pojęcia – stwierdziła, marszcząc lekko czoło. – Ale widzę, że to priorytety, musiały wpaść tu przez pomyłkę. Jeśli zaniesiesz je do szefa, to może nawet dowiesz się co to.

Vash stwierdził w myślach, że to całkiem przyzwoite zajęcie, biorąc pod uwagę fakt, że właściwie nie miał ciekawszych planów. Tymczasowo mógł zostać posłańcem Casimira Regarte.

Dopił resztkę ciepłej herbaty i ciężko podniósł się z miejsca. Irenia niespiesznie wróciła do swoich obowiązków.

− To ja chyba faktycznie pójdę – oznajmił, udając się od razu w stronę drzwi. Na chwilę jeszcze zamarł z ręką na klamce, przy czymodwrócił się przez ramię. – A... jest może szansa, żeby parę ciekawszych listów Casimira odłożyła mi pani na bok?

Irenia uniosła brew.

− W celu...?

Nie mógłby wymyślić wiarygodnej wymówki, więc zdecydował się powiedzieć prawdę. Nawet jeśli istniała szansa, że zostanie zbesztany.

− Chłopaki ze straży posikają się ze śmiechu, jak im to pokażę – przyznał nieśmiało.

Irenia parsknęła głośno i pokręciła głową z niedowierzaniem.

− Jakby Regarte się dowiedział...

− Nie dowie – zapewnił. – A jeśli nawet to biorę to na siebie.

Nie wiadomo, czy chodziło o akt zemsty, czy zwykłą sympatię do Vasha Fighetona, Irenia nie była w każdym razie skłonna długo protestować.

− Wróć, jak wszystko mu dostarczysz. Kilka dostaniesz, ale ani słowa.

Vash przekręcił usta niewidzialnym kluczykiem, który zaraz potem rzucił sobie przez ramię. Irenia skwitowała to zniecierpliwionym machnięciem ręki. Od razu potem wróciła do pracy. Vash udał się z kolei na misję.

***

Casimir Regarte siedział wyprostowany przy biurku i podpisywał już kolejny tego dnia dokument. Od rana czekała na niego wysoka sterta podobnych kartek, a każdą musiał gruntownie przeczytać, sprawdzić i przypieczętować własną parafką. Zwykle nie miał zastrzeżeń co do swoich obowiązków, dziś jednak wyjątkowo nużyła go praca. Dokumentów zdawało się nie ubywać, a każdy kolejny wydawał się łudząco podobny do poprzedniego. Nie wiedział, czy to zimowa atmosfera działała na niego tak otępiająco, niemniej nie mógł jednak całkowicie porzucić tego, co miał do zrobienia. W zmaian zdecydował się choćby minimalnie przyspieszyć, by uciążliwy proces przynajmniej szybko dobiegł końca.

W konsekwencji zaczął dużo silniej przyciskać i tak już sfatygowane drewniane pióro wieczne do kartki. Ostatni zawijas własnego podpisu postawił tak zamaszyście, że metalowa skuwka wydała ostatnie skrzypnięcie i z impetem odpadła od drewnianego trzonka, odbiła się od blatu i poszybowała prosto na podłogę. Tam od razu dopadła pantera. Trąciła ją ogromną łapą, a ta poturlała się w drugi kąt gabinetu. Niczym mały kotek wielki kocur ruszył w pogoń za zabawką.

Regarte wetchnął ciężko i mocno ścisnął nasadę nosa, licząc że w ten sposób uspokoi trochę mdlący ból głowy, jaki towarzyszył mu od dobrej godziny. Zniszczone narzędzie pracy wcale nie napawało go dodatkowym optymizmem.

Odruchowo otworzył górną szufladę. Na oślep sięgnął do środka, próbując wymacać zapasowe pióro. Nie napotkał żadnego pod palcami, toteż zaraz potem sam spojrzał do wnętrza. Nie dziwne, że żadnego nie znalazł, bo też żadnego nie było. Uniósł brew, zastanawiając się jednocześnie, kogo obarczyć odpowiedzialnością za tak ordynarne niedopatrzenie. Już miał wstać i udać się do największej masywnej komody stojącej przy przeciwległej ścianie, gdzie powinien mieć jeszcze kilka zapasowych sztuk, ale przerwał mu odgłos otwieranych zamaszyście drzwi. W progu stanął Vash Figheton – ten sam, którego żona określiła jako ledwie żywego i niezdolnego do pełnienia swoich podstawowych obowiązków.

− Wiesz, że dla dobra Ayanne nie powinieneś dziś pokazywać mi się na oczy? – spytał od razu Regarte, posyłając przyjacielowi piorunujące spojrzenie. – Z jej barwnych opisów wynikało, że jesteś bliski śmierci.

Vash nie wiedział, co dokładnie działo się, gdy beztrosko spał po wyczerpującym treningu, jednak z relacji żony wnioskował, że nic przyjemnego. W każdym razie, jeśli Najwyższy Radca ostatecznie zgodził się na urlop, musiał mieć w istocie solidny ku temu powód. Figheton nie skojarzył, że faktycznie lepiej byłoby nie wyprowadzać go z błędu.

− Ayanne... lubi przesadzać – zająknął. Przez chwilę poczuł się jak niesforny uczeń na dywaniku u dyrektora. Nie było to zresztą uczucie dalekie od faktycznego stanu rzeczy.

Casimir westchnął i splótł palce opartych o blat biurka dłoni.

− Mam nadzieję, że skoro już dostałeś dzień wolny, to dobrze go spożytkujesz.

− Tak... − odparł tamten wymijająco. Wolał nie wspominać, że pierwszą aktywnością dnia wolnego była pomoc innemu pracownikowi Rady. – Przyszedłem, bo mam dla ciebie przesyłki – wyjaśnił zdawkowo.

Brew Casimira po raz kolejny tego dnia powędrowała ku górze.

− Dostarczanie mi czegokolwiek raczej nie należy do twoich obowiązków. Szczególnie, kiedy powinieneś odpoczywać.

Vash zbliżył się do biurka i położył trzymane pakunki.

− Nie jesteś ciekawy, co dostałeś?

− To nie odpowiedź na moje pytanie.

− Nie zadałeś pytania, stwierdziłeś tylko fakt.

− Do którego powinieneś się ustosunkować.

Figheton westchnął.

− Powiedzmy, że Irenia Omikorde miała mnie pod ręką. Otwieraj, sam jestem ciekawy.

Regarte z podejrzliwością sięgnął najpierw po kopertę. Krótko obejrzał pieczęć, po czym przełamał ją wpół i z wnętrza wyjął złożoną kartkę. Pobieżnie przyswoił jej zawartość. Nie mogła być szczególnie zajmująca, bo niespecjalnie długo skupiał się na treści. Vash tymczasem stał nad nim bez słowa, co rusz pociągając nosem. Już i tak poirytowany Casimir spojrzał na niego ostrzegawczo.

Zaraz potem odłożył list na stertę pozostałych dokumentów. Nie pokusił się o skomentowanie go choćby jednym słowem. Vash chciał co prawda dopytać, ale uznał, że woli nie narażać się na kolejne spojrzenia, tym bardziej, że dużo bardziej interesowała go mimo wszystko zawartość paczki.

Regarte wyciągnął po nią rękę.

− To od Orli Kiley – rzucił niby mimochodem Figheton.

Casimir zamarł na ledwie dostrzegalny ułamek sekundy. Zaraz potem jak gdyby nigdy nic zabrał się za rozrywanie brązowego papieru.

− Wiesz, co to? – nie dawał za wygraną Vash.

Casimir nie odpowiedział, ale wyraz jego twarzy nie zdradzał zaskoczenia. Albo spodziewał się zawartości, albo paczka nie robiła na nim wrażenia.

Biorąc jednak pod uwagę pierwszą reakcję na nazwisko nadawcy, stawiałby na pierwszą z opcji.

Już po chwili palce Radcy wyłowiły czerwone (kolorem przypominające jego szatę) podłużne pudełko. Nieznaczny, acz zauważalny, uśmiech pojawił się na jego twarzy.

− Co to?

− Najprawdopodobniej moje nowe pióro.

To powiedziawszy uchylił wieczko. Ich oczom ukazała się całkiem przezroczysta pałeczka zakończona finezyjnym szpicem. Przytrzymywały ją dwie drobne gumeczki, a tuż obok spoczywała niewielka, również przezroczysta, podstawka w kształcie miniaturowej sztangi. Casimir ostrożnie wyjął obydwa przyrządy z pudełka.

− Cóż za zbieg okoliczności, że dotarło właśnie teraz – stwierdził, niby przypadkiem rzucając okiem na ułamaną rączkę poprzedniego pióra.

Vash przyglądał się przez chwilę. Niewątpliwie tak kunsztowne wykonanie było zasługą samej Orli, nie zdziwiłby się zresztą gdyby kosztowało krocie. Wyglądało jak efekt wielogodzinnej rzemieślniczej pracy, szkło nie miało najmniejszej skazy.

− Ty... zamówiłeś to? – spytał, wciąż zahipnotyzowany pięknem kryształowego dzieła sztuki.

− Powiedzmy – odparł. – W każdym razie, tak, oczekiwałem tej przesyłki.

Figheton chwilę rozważał, czy mógłby poprosić o potrzymanie pióra, ale ostatecznie takie pytanie wydało mu się zbyt dziwne. Zamiast niego donośnie kichnął w zgięte zagłębienie zgiętego ramienia.

Casimir podniósł głowę znad oglądanego pieczołowicie pióra.

− Jeśli nie masz do mnie innych spraw, nalegałbym, żebyś jak najszybciej udał się na spoczynek. Kolejnego dnia wolnego nie będzie, a i ten należałoby odpracować.

− Źródło hojności wyschło? – spytał kpiąco.

Casimir spojrzał na niego z powagą.

− Właśnie otrzymałeś cenną radę. Uwierz, nie interesowałoby mnie, jak spożytkowujesz czas wolny, gdybym szczerze nie obawiał się o twoje zdrowie.

− Szczerze to obawiasz tylko się furii mojej żony – odparł tamten, tonem wybornego dowcipnisia. Wargi Casimira nawet nie drgnęły, jedynym, co drgnęło były jego zmarszczone brwi. Żart ewidentnie go nie rozbawił. – Dobrze, bez nerwów. Pójdę.

Regarte skinął głową i lekko się rozchmurzył. Świeżo rozpakowane pióro z nieukrywaną satysfakcją zanurzył w kałamarzu.

− Zdradzisz chociaż za ile takie cacko?

− Nie wyraziłem się dość jasno co do twojego dłuższego pobytu w moim gabinecie?

Vash uniósł ręce w geście poddania.

− Okej, okej, niech będzie. – Nie chcąc dłużej narażać się na jego gniew, wycofał się w kierunku drzwi. – Miłej pracy, idę się położyć.

I miał zresztą taki plan. Oczywiście zrealizować go zamierzał dopiero po krótkiej wizycie w sortowni.

Po jego wyjściu Casimir z ulgą rozłożył się w miękkim fotelu. Rękę oparł na podłokietniku, a szklane pióro umieścił na podpórce. Przez chwilę obserwował kroplę atramentu, która zgromadziła się na samym koniuszku spiczastej końcówki. Oderwał wzrok dopiero, gdy ta spadła na blat biurka. Wtedy wyrwany z transu sięgnął po niewielką karteczkę, którą celowo niepostrzeżenie ukrył przed ciekawskim wzrokiem swojego przyjaciela, a którą Orla dołączyła do paczuszki. Cóż to by była za pożywka dla miejscowych plotkarzy, gdyby szef straży rozpuścił wieści o tajemniczych liścikach i przesyłkach od jednej z ambasadorek. Sam fakt, że kosztowne pióro otrzymał w prezencie i nie dał za nie ani grosza, mógłby prowokować domysły.

A na to Najwyższy Radca nie miał zamiaru sobie pozwolić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top