Special 5 - Choroba gęstej krwi - ★2
Najwyższy Radca od dawna nie czuł się tak źle. Widziała to w sposobie, w jaki się poruszał: niezdarnym, pozbawionym typowych dla siebie elegancki i płynności. Powłóczył po korytarzu noga za nogą, a choć jego długa do ziemi, szkarłatna peleryna skutecznie kamuflowała ową „nieporadność", samego spojrzenia mężczyzny nie dało się już ukryć. Było zamglone, spowite matową taflą. Zupełnie jakby z dnia na dzień szmaragdowe tęczówki Radcy straciły swoją barwę, przybierając w zamian odcień mlecznego, ledwie tylko zielonkawego szkła. Kontrastowały z kościstymi, coraz bledszymi policzkami i workami pod oczami, które, w przeciwieństwie do nich, stawały się coraz to ciemniejsze. Z pomarańczu przeszły w czerwień, z czerwieni w fiolet.
Mężczyzna nie wyglądał dobrze. Czuł się z kolei tragicznie.
– Panie Regarte? – Dziewczyna z niepokojem odłożyła na komodę ściereczkę. Na zmianę z jeszcze trzema młodymi czarownicami, ścierała kurze w jego gabinecie. Teraz wypadała jej kolej. – Wszystko w porządku?
– Tak – odparł sucho i nawet na nią nie patrząc, machnął ręką, aby odpędzić od siebie jej wzrok, a być może także i przesadne zainteresowanie. Na jego palcach błysnęło kilka złotych, zdobionych szlachetnymi kamieniami pierścieni. Każdy z nich musiał być wart tyle, co jej miesięczna wypłata. – Nie przeszkadzaj sobie.
Zacisnęła usta, ale nic więcej nie powiedziała. Wróciła do pracy, starając się poruszać po gabinecie na palcach, aby robić jak najmniej hałasu i nie przeszkadzać tamtemu. Mogłaby wprawdzie sprzątać pod jego nieobecność i tym sposobem pozbawić go konieczności oglądania swojej skromnej osoby, mężczyzna był jednak dość drażliwy, gdy w grę wchodziło naruszanie jego przestrzeni osobistej. Choć nie okazywał tego wprost, nie zamierzał pozwolić, aby ktokolwiek zbliżał się pod jego nieobecność do należących do niego sypialni czy gabinetu. Trzymał w prywatnych szafkach zbyt wiele ważnych dokumentów. Na jego półkach stało za dużo cennych rękopisów. Ryzyko, że rozpadną się pod dotykiem niepożądanych, nieostrożnych rąk, zdawało się zbyt ogromne, aby mógł na to pozwolić. Właśnie dlatego czarownice mogły sprzątać wyłącznie w godzinach, w których przebywał w pomieszczeniu. Nie wcześniej, nie później. Zawsze, kiedy znajdował się w pobliżu i mógł obserwować kątem oka każdy ich ruch.
Nie każda czarownica nadawała się do tej pracy. Niektóre były zbyt zestresowane obecnością Najwyższego Radcy i nie raz zdarzyło się, że z powodu ich roztrzęsienia, na podłodze lądowała jakaś ozdobna figurka, czy kałamarz. Inne, wręcz przeciwnie, zdawały się przesadnie podekscytowane, co z kolei doprowadzało do tego, że to sam Regarte, zirytowany ich ponadprzeciętną ciekawością, musiał je kolejno odprawiać. Nie lubił pytań. Nie lubił tym bardziej, kiedy zadawał je ktoś, kto nie powinien wtrącać się w jego własną pracę.
Według niej, był jedną z najbardziej skrytych osób w siedzibie Rady. Czasem aż dziw brał, że w ogóle godził się, aby ktoś stawiał stopy na drewnianej podłodze, czy pozbywał się z jego szaf niewidzialnego kurzu. Wiedziała, że choć nie należał do osób, które często, jeśli w ogóle podnosiły głos, postara się zrobić wszystko, aby utrzymać się na swoim stanowisku jak najdłużej. Nie miała nic przeciwko sprzątaniu jego prywatnych pokoi. Wystarczyło jej, że może na niego patrzeć. Obserwować, jak jego długie palce unoszą się, aby chwycić pióro. Jak z finezją godną genialnego kaligrafa, muska powierzchnię papieru, nanosząc nań swój podpis. Jak ściąga z palca sygnet, aby przybić pod dokumentem swoją pieczęć.
Pieczęć Najwyższego Radcy. Najpotężniejszego maga na świecie. Jedynego na tym stanowisku. Jedynego, który miał prawo nosić na swoich ramionach ciężar szkarłatnej peleryny. Symbolu przelanej na łamach wieków krwi nadnaturalnych. Cierpienia, jakie musieli znosić przez lata ukrywania się przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi.
Wzdrygnęła się na tę myśl. Zawsze, gdy patrzyła na szatę maga, zastanawiała się, jak to jest. Czy zakładając ją co rano, mężczyzna gładził palcami materiał, aby przypomnieć sobie o ciążących na nim obowiązkach? Zarzucał ją na ramiona ot tak, niedbale, czy może stanowiło to jego codzienny, ważny rytuał? Wszak miał na swoich barkach życia wszystkich i każdego bez wyjątku. Nawet jej własne, na pozór nie warte uwagi istnienie, stanowiło część tego skomplikowanego, magicznego mechanizmu.
Przechodząc ze ściereczką ku blatu biurka, nie mogła oprzeć się pokusie, aby znów nie zerknąć na jego palce. Każdy ruch, który nimi wykonywał zdawał się przemyślany. Nawet kiedy się pochylał i odgarniał za uszy długie, jasne włosy, przypominało to fragment spektaklu, aniżeli zwykły, nic nieznaczący gest. Jego dłonie miały palce pianisty. Artysty, który każdy ruch potrafił przeistoczyć w coś niewyobrażalnie fascynującego. Coś, co za każdym razem sprawiało, że brakło jej tchu.
Tego dnia jednak Najwyższy Radca wydawał się wyjątkowo zdekoncentrowany. Gdy usiadł, nie sprawił sobie nawet trudu, aby poprawiać krzywo zwisającą na oparciach krzesła szatę. Przetarł twarz dłonią, na dłużej zatrzymując się na zaczerwienionych, nieprzytomnych oczach.
Pomyślała, że to kwestia zbyt dużej ilości światła, więc zostawiła ściereczkę i na palcach podeszła do okna, aby magią przyciemnić szyby.
– Kiedy pan właściwie... – zawahała się, nie mając pewności, czy powinna zadawać tak niedyskretne pytanie. Mężczyzna jednak uniósł głowę, czekając, aż dokończy. Nie było odwrotu. – Kiedy pan ostatnio odpoczywał? Wygląda pan na zmęczonego.
Casimir Regarte przekrzywił głowę, dostrzegając jej zakłopotanie. Mieszankę niepokoju, którą wzbudzał w niej sam fakt, że na nią patrzył.
– Nie musisz się o mnie martwić, Sophio – oznajmił ciepło, choć jego blada twarz i zaczerwieniona szyja zdawały się temu przeczyć. Wołać, że miała powody, aby się martwić. Jeśli nie ona, to ktokolwiek inny. – Odpoczywam tyle, na ile pozwalają mi moje obowiązki.
A więc wcale – zdawało się mówić jego spojrzenie. – Czego się spodziewałaś, Sophio? Najwyższy Radca nie ma czasu na coś równie trywialnego jak sen.
Regarte często odmawiał sobie snu (nie dziwiło ją to). Nigdy jednak nie wyglądał równie źle (a to już zdawało się nad wyraz alarmujące). Czy jego kiepski stan mógł być związany z jego ostatnią wizytą w siedzibie Rady w Szwecji? Z tego, co było jej wiadomo, mężczyzna pomagał w odbudowie budynku, który został doprowadzony do ruiny po pożarze wywołanym przez jednego z wyznawców Dovacane. Pod osłoną nocy podpalił jedną ze ścian budynku, a choć ten został zabezpieczony przed atakami, nikt nie wziął pod uwagę, że zostanie zaatakowany... od wewnątrz. Mag pracował w siedzibie, nikt nie wiedział, jakim cudem zdołał wkraść się w łaski szwedzkich Radców, ani dlaczego przez wiele miesięcy nie wzbudził niczyich podejrzeń.
Kiedy zapłonął ogień, większość strażników patrolowała inną część budynku. Nim przybyli na miejsce, płomienie zdążyły się rozprzestrzenić, a fundamenty (wspomagane czarną magią buntownika) kruszeć w oczach. Czarodziej okazał się na tyle potężny, że w mgnieniu oka zawaliła się cała zewnętrzna ściana, a uszkodzenia okazały się na tyle rozległe, że dziura była widoczna na dwie mile, a dym unoszący się nad budowlą na ponad dziesięć.
Choć Najwyższy Radca nie został wezwany, ten, dowiedziawszy się o wspomnianym... incydencie, oznajmił, że pojedzie na miejsce. Po pierwsze: aby zbadać sprawę. W grę wchodził bowiem atak zorganizowany przez członków jednego z klanów. Po drugie: chciał swoją własną magią przyśpieszyć tempo napraw. Rada nie mogła tracić swoich siedzib. Ważny był czas i ponowne zabezpieczenie budynku. Regarte postanowił nałożyć nań dodatkowe zaklęcia ochronne, aby podobna sytuacja więcej się nie wydarzyła.
Nie było go pięć dni. Z tego, co słyszała Sophia od plotkujących między sobą strażników, dwa dni poświęcił na rozmowy z Radcami, a kolejne trzy, na tkanie zaklęć ochronnych. Niewiele jadł, być może w ogóle nie spadł. Zrobił wszystko, aby nałożonych przez niego run nie dało się tak łatwo złamać.
Co jeśli w ten sposób osłabił samego siebie?
– Sophio, czy mogłabyś dzisiaj darować sobie dalsze sprzątanie? – Zamyśliła się do tego stopnia, że ledwie zarejestrowała jego prośbę. Uśmiechał się, choć uśmiech ten nie docierał do kącików jego oczu. Wydawał się wymuszony, słaby. – Chciałbym przez jakiś czas mieć spokój.
Pokiwała głową.
– Oczywiście. – Rzuciła się, aby zabrać z blatu jego biurka pozostawioną na nim ściereczkę. – Przepraszam. Już wychodzę.
– Dziękuję. – Jego głos był przytłumiony. Kiedy uniosła na niego wzrok, nie patrzył na nią, ale na swoje dłonie. Leżały równo po obu stronach zaczętego listu. Odstające knykcie miały odcień kredy. Aż za dobrze widoczne, fioletowo-niebieskie żyły przypominały pajęczynę pulsujących splotów. – Sophio?
Dziewczyna natychmiast przerwała zbieranie pozostałego sprzętu (wiaderka z wodą i kilku innych ścierek) i się wyprostowała.
– Tak?
– Czy mogłabyś znaleźć Sorena, albo Kaylę Woller i poprosić, aby któreś z nich przyniosło mi filiżankę herbaty? Mocnej. – Splótł dłonie i spojrzał na nią w zamyśleniu. – Najlepiej z ziół Lagheru. Przydadzą się.
Jak bardzo musiał być zmęczony, aby prosić o te konkretne zioła? Liście Lagheru należały do tych o wyjątkowo silnych właściwościach. Ich pobudzające działanie można było porównać do tego, które osiągnęłoby się po jednorazowym wypiciu dziesięciu napojów energetycznych. Co najmniej! Jeśli ktoś przesadził z ich ilością, mógł ryzykować niekontrolowanymi drgawkami, a nawet... zawałem serca.
– Jest pan pewien? – Przygryzła wargę. – To...
– Jestem – przerwał, nim zdążyła wyrazić na ten temat swoje zdanie. – To samo przekaż Sorenowi albo Kayli, w zależności od tego, kogo znajdziesz najpierw.
Sophia nie wiedziała, co powiedzieć. Postanowiła więc milczeć. Zebrała resztę swoich rzeczy i powoli wyszła z gabinetu, pozostawiając Najwyższego Radcę samemu sobie.
Kiedy zamykała drzwi, przez szparę zauważyła jeszcze, jak Regarte przykłada dłoń do czoła, po czym krzywi się z bólu. Jego ramiona opadły.
* * *
– Casimirze, wyglądasz jak duch! – Zdumiała się Ayanne, szeroko otwartymi oczami patrząc na twarz Najwyższego Radcę. – W takim stanie przyszedłeś na trening szermierki z Vashem?!
Mężczyzna mruknął coś pod nosem. Gdyby nie fakt, że to właśnie Ayanne najlepiej potrafiła spleść jego długie niemal do ziemi włosy przed ćwiczeniami, od razu ruszyłby w stronę gabloty ze szpadami. Od rana, dosłownie od samego rana, wszyscy usiłowali mu matkować. Najpierw ta jasnowłosa dziewczyna, która przyszła do niego do gabinetu, aby zetrzeć kurze, potem Soren, który, owszem, przyniósł mu napar z liści Lagheru, ale wraz z nim, zaserwował mu długi wywód na temat jego ostatniego wyjazdu i potrzeby odpoczynku. Casimir miał tego serdecznie dosyć. Zupełnie jakby nagle wszyscy zapomnieli, kim był. Najwyższym Radcą. Nie dzieckiem, któremu trzeba było przypominać o nadchodzącej porze snu.
– Nic mi nie jest – powiedział łagodnym tonem, choć w środku miał ochotę przeciągle jęknąć.
Herbata postawiła go na nogi, więc postanowił spożytkować chwilę wolnego czasu na sparing z przyjacielem. Zaraz po dopełnieniu ostatnich obowiązków, zrzucił czerwoną szatę, aby zamienić ją na strój do szermierki. Wiedział, że o tej porze, Vash Figheton wysłuchiwał ostatnich raportów podległych mu strażników, więc miała minąć chwila, nim przyjdzie do hali treningowej. Ayanne, jego ciężarna żona, już jednak na nich czekała. Zawsze pojawiała się wcześniej, aby spleść włosy Casimira w ciasny warkocz. Przynajmniej w ten sposób mężczyzna mógł zrekompensować kobiecie znudzenie, jakie odczuwała w trakcie obserwowania wyrównanych pojedynków Radcy i swojego męża. Dawało jej to poczucie, że jest potrzebna.
Oczywiście ona zarzekała się, że przyglądanie się treningom mężczyzn jest wyjątkowo interesujące i tylko dlatego zawsze fatyguje się do hali, aby być ich świadkiem. Ani Casimir, ani Vash nie potrafili tego zrozumieć, uznając, że ciągłe oglądanie, jak walczą, nie może być tak interesujące, jak mówi. Kobieta zawsze odpowiadała na ten argument śmiechem i zapewnieniem, że nie musieli się o nic martwić, bo jej wcale nie chodziło o oglądanie ich walk.
Tego dnia, Casimir wyjątkowo wolałby, aby nie przyjeżdżała (od dziecka jeździła na wózku) na jego trening. Głównie dlatego, że podobnie jak Soren, nie szczędziła sobie komentarzy odnośnie do jego wyglądu.
– Może jesteś chory – zastanawiała się na głos, dochodząc do połowy splotu. Jej palce pracowały wyjątkowo sprawnie, mimo długości włosów mężczyzny, stworzenie z nich ciasnego, eleganckiego warkocza zajmowało jej niespełna kilka minut. – Złapałeś w Szwecji jakiegoś wirusa, albo...
– Ayanne – odezwał się, zmęczony jej spekulacjami. Obrócił głowę, aby na nią spojrzeć. Wcześniej, kiedy siedział na stołku, znajdowali się niemal na tej samej pozycji, teraz jednak, kiedy kobieta dotarła do włosów w okolicy jego bioder, mógł wstać. Wyższy od niejednego mężczyzny, górował nad nią niczym góra nad zbłąkaną owcą. – To naprawdę miłe, że się martwisz. Niemniej jednak, widziałaś kiedyś, żebym zachorował? Kiedykolwiek, Ayanne?
Wampirzyca zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Jej palce bezustannie się poruszały.
– Nie – przyznała w końcu, kończąc wiązanie. Uniosła na niego wzrok. – Co nie oznacza, że jesteś niezniszczalny, Casimirze. Każdy kiedyś ulega słabości. Nawet mag, na którego barkach spoczywa krwawa szata.
Mężczyzna się zasępił.
– Mylisz się, Ayanne – powiedział, spoglądając na drzwi. Właśnie w tej chwili, do hali wkroczył, ubrany w strój szermierza Vash Figheton. – Każdy, ale nie ten konkretny mag.
* * *
Okazało się, że pojedynek nie był najlepszym pomysłem. Nawet mimo herbaty, która postawiłaby na nogi niejednego, wykończonego tygodniową nauką studenta przed egzaminami, Casimir czuł, jak jego ciało słabnie. Nie chcąc do tego dopuścić, koncentrował swoją magię we wszystkich punktach, które traciły na sile. Starał się wzmocnić obolałe kości, zmobilizować do pracy protestujące mięśnie. Mimo to, przegrywał. Tgo dnia zwycięstwo miało należeć do Vasha. Radca zrozumiał to w momencie, w którym dobył szpady.
Serce Casimira biło szybciej niż zwykle, nawet jak na tempo, które powinno wystąpić w trakcie energicznych pchnięć szpadą. Obraz rozmazywał mu się przed oczami, bywały momenty, że ledwie dostrzegał uskakującego przed jego ciosami Vasha. Jego ciało zlewało się z bielą ścian, szpada zdawała poruszać szybciej od skrzydeł kolibra. Radcy ledwie udawało się omijać serie precyzyjnych ataków. Chwiał się, jego twarz płonęła. Nie potrafił określić, czy owa czerwień, która zalewała mu oczy, była spowodowana gorączką, czy złością na samego siebie za to, że nie dawał rady nad nią zapanować.
Jakby tego było mało, nagle zaczął mieć problemy z oddychaniem. Po raz pierwszy czuł się w masce, jak w zbyt małej klatce. Jego usta przez cały pojedynek pozostawały rozchylone, płuca protestowały, bo każdy pojedynczy wdech trwał zbyt długo, a wydech przypominał gwałtowne uderzenie i zbyt szybkie wypuszczenie całego zmagazynowanego w nich powietrza.
Niedotlenienie szybko dało się czarodziejowi we znaki. Już w połowie walki, świat zaczął wirować. Czaszka Casimira pulsowała, jakby ktoś wystrzelił w niej fajerwerki, eksplozje bólu były krótkotrwałe, ale nagle. Zaczynały się, nim zdążył się na nie przygotować, kończyły, nim wyszedł z szoku. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie w ogóle przestał zwracać uwagę na zadawane przez przeciwnika ciosy. Nawet on, Najwyższy Radca, potrafił skoncentrować się tylko na jednym źródle bólu na raz.
– Casimir? – Dostrzegając rozproszenie partnera, Vash przestał atakować. Opuścił szpadę, po czym wolną ręką uniósł przyłbicę swojej maski. Jego zlana potem twarz wyrażała zaniepokojenie. Gdy nie otrzymał odpowiedzi, powtórzył głośniej: – Casimir?
Mężczyzna milczał. Choć słowa przyjaciela do niego docierały, nie mógł ich zrozumieć. Zupełnie jakby słyszał je przez gruby mur. Mętniały w powietrzu, tańczyły mu przed oczami, tworząc serpentyny skomplikowanych słów.
Szpada wypadła mu z ręki.
Upadł na podłogę zaraz po niej.
* * *
Ostatnim, co zobaczył, była pobladła twarz Vasha. W ostatnim przebłysku świadomości, usłyszał głośny, przeszywający powietrze dźwięk, chyba krzyk Ayanne.
Potem zapanowała ciemność. Gęsta, nieprzenikniona, żarłoczna. Pochłonęła go całego, tak samo jak noc nie szczędzi choćby najmniejszego kawałka nasłonecznionej ziemi, a nadmorska fala, jeśli tylko zostanie wzburzona, wypełnia wyżłobione w piasku szczeliny.
Zupełnie jak ból, chwyciła go w momencie, gdy najmniej się jej spodziewał. A on był jak owa szczelina. Zbyt osłabiony i pusty, aby opierać się nacierającemu na niego wodospadowi. Bo ciemność przyszła nagle, bez ostrzeżenia. Nawet on nie mógł się na nią przygotować.
* * *
Kiedy na powrót otworzył oczy znajdował się we własnej sypialni. Jego ociężałe ciało zalegało na miękkim materacu, ukryte do połowy pod warstwą satynowej pościeli. Wzrok na powrót musiał przyzwyczaić się do światła.
Zamrugał, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Nie wiedział, jakim cudem znalazł się w łóżku, ale wciąż uciskający go gdzieniegdzie strój do szermierki nakazał mu sądzić, iż trafił doń od razu z sali treningowej. Ktoś rozplątał jego warkocz, więc długie, mokre od potu pasma złotych włosów spływały kaskadami po materacu. Nie przepadał, kiedy opadały luzem po obu stronach łóżka, nie miał jednak siły, aby zagarnąć je dłonią bliżej ciała.
Czy to było właściwie jego ciało? Bezwładne, ale drżące? Płonące, a zarazem tak blade, jakby pozbawiono je całej krwi i w zamian, wtłoczono w żyły klej? Lepki, nieprzyjemny i wystarczająco mocny, aby zdołał unieruchomić każdą z kończyn Casimira?
Wtem mężczyzna wyczuł w swojej okolicy, czyjąś obecność.
– W końcu raczyłeś się obudzić!
Ignorując pulsowanie w skroni, mężczyzna natychmiast przewrócił się na bok, gotów użyć któregoś z zaklęć obronnych. Nie dane mu było jednak nawet unieść dłoni, bo od razu przeszył go prąd. Ból w głowie nasilił się do tego stopnia, że niewiele brakowało, aby Regarte zemdlał po raz kolejny, tym razem nie z powodu zmęczenia, lecz paraliżu, jakiego nagle doznało jego ciało. Doprowadzone do granic możliwości mięśnie, odpowiadały na każdy, choćby najostrożniejszy ruch. Po szyi, czole, a nawet uszach Najwyższego Radca popłynął pot. Mężczyzna nie miał nawet siły zgiąć się w pół, aby w pozycji embrionalnej, przeczekać najintensywniejszą falę bólu.
Obrót na bok, przypłacił dodatkowo mdłościami.
– Nie ruszaj się. To tylko ja. Figheton – warknął, doprowadzony do granic wściekłości Vash. – Przyjaciel, któremu nie raczyłeś nawet wspomnieć, jak tragicznie się czujesz!
Casimir przesunął wzrok na rozmazaną, stojącą w kącie pomieszczenia postać. W istocie, majaczący kształt musiał należeć do Vasha Fighetona. Tylko on byłby w stanie być jednocześnie równie zdenerwowany, co przerażony.
Prócz niego, w sypialni przebywał także Soren. Siedział w milczeniu na przysuniętym do łóżka krześle. Widać dla własnego dobra postanowił nie przerywać szefowi straży w jego tyradzie.
Casimir przymknął powieki.
– Nie chciałem... nikogo martwić.
– Masz czterdziestostopniową gorączkę, Casimirze! Bez względu na to, jakie były twoje intencje, wiedz, że zmartwiłeś WSZYSTKICH – wysyczał Vash. Choć jego głos zdawał się płomienny niczym najgorętszy ogień, twarz miał bladą, zdjętą niepokojem. – Z moją żoną na czele!
No tak... Ayanne – przeszło przez myśl Casimirowi. Z pewnością zarzucała sobie, że w porę nie powiadomiła męża o alarmującym stanie przyjaciela. Dostrzegła jego słabość Najwyższego Radcy jeszcze nim którykolwiek z nich sięgnął po broń. Kiedy stracił świadomość, musiała mocno to przeżyć. Być może obwiniała się o zbyt późną reakcję.
Regarte poczuł wyrzuty sumienia. Kobieta w ciąży nie powinna się denerwować, a on, swoim uporem, tylko przysporzył jej zmartwień.
– Wszystko z nią w porządku? – zapytał słabo.
– Z nią tak. Z tobą już niekoniecznie – sarknął Vash. – Żadne znane zaklęcia na ciebie nie podziałały, Casimirze. Jeszcze chwila, a musielibyśmy cię okładać lodem!
– Podejrzewam, że to tym bardziej nie przyniosłoby większego skutku. – Uśmiechnął się Najwyższy Radca. Przyszło mu to z jeszcze większym trudem niż początkowo zakładał. Zaraz też musiał przestać, aby rozchylić wargi i nabrać tchu. Jego oddech był świszczący, a zarazem niepokojąco płytki. Gdy zadrapało go w gardle, zaniósł się kaszlem.
– Posłałem po doktora – oznajmił zmartwiony Soren, któremu w końcu udało się odezwać. – Powinien być lada chwila.
– Nie... trzeba... – wychrypiał jasnowłosy, usiłując jednocześnie pohamować kolejny atak kaszlu i podnieść głowę z poduszki. Nie udało mu się to, więc z trudem przewrócił ją na bok, wpatrując się w okno. – Podejrzewam, co mi jest... Doktor... niewiele wskóra.
Vash pobladł na te słowa jeszcze bardziej.
– Jesteś chory? – wyszeptał, choć nie było prawdopodobnie większej oczywistości. Nagle cała złość jakby z niego uleciała. Z pewnością momentalnie zaczął wyobrażać sobie najgorsze scenariusze.
Casimir ni to przytaknął, ni zaprzeczył.
– Fabentis... malefitia – powiedział krótko. Tylko na tyle było stać jego ściśnięte gardło.
Vash wymienił z Sorenem zaniepokojone spojrzenia.
– Choroba gęstej krwi? – odezwał się. Jakkolwiek nie była to najgorsza odpowiedź z możliwych (zwłaszcza że szef straży był już zapewne gotów podejrzewać zatrucie, śmiertelną przypadłość lub zamach na życie Najwyższego Radcy) i tak nie należała ona do tych, noszących miano optymistycznych.
Oboje doskonale zdawali sobie sprawę, co to oznacza.
– To z powodu wyjazdu do Szwecji, prawda? – upewnił się Soren.
W trakcie pobytu w Szwecji, Najwyższy Radca wykorzystał zbyt wiele mocy.
Nawet magia nie była niewyczerpanym źródłem energii. Korzystanie z jej zasobów zależało od siły władającego nią maga, zarówno tej fizycznej, jak i psychicznej. Im potężniejszy był czarodziej, tym źródło obfitowało w większe złoża. Było samowystarczalne i jeśli dawało mu się odpowiedni czas, mogło się napełniać i napełniać. Jeśli jednak czerpało się z niego zbyt dużymi garściami, nie czekając aż ponownie nasyci się magią, wysychało.
A wraz z nim nieostrożny, zbyt chciwy mag.
Fabentis malefitia, potocznie zwana chorobą gęstej krwi, była stosunkowo rzadka. Niewielu na nią zapadało, zwłaszcza że niewielu w ogóle potrafiło aż do tego stopnia czerpali z własnego źródła magii. Choroba ta występowała jedynie u najpotężniejszych, świadomych swej siły magów, którzy nagminnie i w pełni świadomie eksploatowali jej magiczne zasoby. Zbyt duża ilość magii, która przepływała wtedy przez ciało czarodzieja, powodowała, że zebrana w jego ciele krew, stawała się gęsta i lepka. To z kolei prowadziło do wielu efektów ubocznych takich jak: duszności, bóle w klatce, zawroty głowy, zaburzenia świadomości, czy chociażby niedowład kończyn.
Najwyższy Radca miał wszystkie objawy, które wskazywałyby właśnie na tę rzadką przypadłość. Począwszy od wysokiej gorączki, na zimnych potach kończąc. Jego twarz pozostawała blada, a widoczne pod skórą pajęczyny żył zdawały się mieć kolor zgoła niepasujący do definicji „zdrowego". Długie, zwykle pewnie trzymające pióro palce drżały, cienie pod oczami pogłębiały się z każdą sekundą.
Nawet jeśli Vashowi i Sorenowi udało się nieznacznie zbić gorączkę, Najwyższy Radca wciąż wyglądał fatalnie. Co gorsza, wyglądało na to, że lepiej nie poczuje się przez co najmniej kilka kolejnych dni. Na chorobę gęstej krwi nie wynaleziono magicznego lekarstwa, musiała minąć sama, z czasem, kiedy to energia sama zaczynała się na powrót gromadzić w ciele chorego. Ten musiał tylko odpoczywać i zaprzestać z korzystania magii dopóty, dopóki jego stan się nie unormował.
Tylko jak niby miał to uczynić sam Najwyższy Radca?
– Trzeba będzie powiadomić pozostałych. – Soren już zaczął myśleć nad rozwiązaniem tej jakże skomplikowanej, niekorzystnej z punktu widzenia Rady, sytuacji. – Odwołać spotkania. Poinformować...
Wtem drzwi się otworzyły.
– Casimir! – Głos zatroskanej Ayanne poniósł się po sypialni. – Na Żywioły! Żyjesz!
Cała trójka powiodła spojrzeniami w stronę wejścia (Casimir pozwolił sobie na milimetrowe uniesienie głowy). Ciężarna wampirzyca, której wózek pchała jasnowłosa, speszona dziewczyna, podziękowała za pomoc i już samodzielnie, podjechała pod samą krawędź łóżka.
Casimir zignorował chwilowo żonę przyjaciela na rzecz przyjrzenia się drugiej postaci. Od razu rozpoznał jasnowłosą czarownicę, która pomogła Ayanne dostać się do jego skrzydła sypialnianego. Sophia.
– Casimirze – zaczęła powoli Ayanne, piorunując mężczyznę wzrokiem. – Cieszę się, że się obudziłeś, ale wiedz, że jeśli jeszcze raz wywiniesz taki numer, to poczekam do porodu, a potem osobiście cię ukatrupię. Jak mogłeś nas tak nastraszyć!?
– Wybacz, moja droga – powiedział tamten, choć wciąż nie spuszczał oczu z zakłopotanej, trzymającej się przy drzwiach Sophii.
– Nie „droguj" mi tu – Ayanne zmrużyła powieki. Trzeba było przyznać, że jeśli chodziło o charaktery, dobrali się z mężem jak w korcu maku. Rzadko zdarzało się, aby mieszane pary tworzyły tak udane zespoły i pasowały do siebie do tego stopnia, że obie jej połowy natychmiast przechodziły do rugania winnego, zamiast dać mu się wytłumaczyć. – Jestem na ciebie tak cholernie zła. Nie masz pojęcia, jak się baliśmy. Myśleliśmy, że umierasz!
– Nadal jest tego bliski – skwitował Vash, nim Casimir zdążył go powstrzymać. – Załapał Fabentis malefitię.
Ayanne pobladła.
– Gęsta krew? – upewniła się, a kiedy jej mąż przytaknął, przeniosła wzrok z powrotem na chorego. – Czyś ty do reszty oszalał! Wykorzystałeś całą magię!?
Najwyższy Radca opuścił głowę na poduszkę. Gdyby mógł poruszyć ręką, sięgnąłby po satynową kołdrę, aby zakryć się nią aż po czubek głowy. Ewentualnie, gdyby to nie wystarczyło, zawinąłby się w pasma swoich włosów. Choć raz ich długość by się do czegoś przydała.
Ostatecznie musiał się tłumaczyć nie tylko Vashowi, ale także i jego domagającej się wyjaśnień żonie. Zważywszy że kobieta była w zaawansowanej ciąży, a co za tym idzie jej hormony szalały, siejąc wokół spustoszenie większe niż gdyby wampirzyca miała magię, rozmowa z nią wyglądała jeszcze gorzej niż ta z przyjacielem. Chyba nawet Vash był zdumiony przeprowadzanym przez temperamentną kobietę przesłuchaniem, bo postanowił się wycofać. Ayanne z reguły zachowywała się spokojnie
– Czy to już zakrawa pod aktywację instynktu macierzyńskiego? – szepnął do Sorena, który podobnie jak on, przeniósł się pod drzwi. Stali z założonymi rękami obok wciąż speszonej dziewczyny i przypatrywali się odgrywanej przed nimi scenie.
– Nie mam pojęcia – powiedział zgodnie z prawdą Soren. – Wiem jednak, że twoja żona właśnie łaja samego Najwyższego Radcę.
– Was też zaraz złajam za nieróbstwo – fuknęła wampirzyca, która za sprawą wyostrzonych zmysłów, cały czas doskonale słyszała ich rozmowę. Casimirowi z ulgi opadły powieki. Nareszcie skoncentrowała uwagę na kimś innym. – Co to ma być? Dlaczego Casimir wciąż jest w stroju do szermierki? Znajdzcie mu, z łaski swojej, jakieś wygodniejsze ubrania. Nie widzicie jak się biedak męczy?
Wszyscy trzej mężczyźni zamarli (sam zainteresowany zrobił to na leżąco).
– Po... poszukam czegoś – wybełkotał Soren, odwracając się na pięcie. Opuścił pomieszczenie szybciej, niż ktokolwiek zdążył się odezwać.
– Świetnie, a ty... – Ayanne już miała zamiar wskazać na męża, kiedy głos zabrał sam Casimir.
– Dziękuję, moja droga, ale umiem o siebie zadbać – powiedział, siląc się na jak najłagodniejszy ton, aby wampirzyca nie pomyślała przypadkiem, aby zacząć swoją tyradę od nowa. – Vash i Soren pomogą mi się przebrać. Gdy już to zrobią, udam się na spoczynek. Tobie zresztą też by się on przydał.
Ayanne wyglądała na równocześnie złą i niepocieszoną.
– Powinieneś bardziej na siebie uważać – mruknęła. Gdy jednak zwrócił uwagę na to, że także nie wyglądała najlepiej, poczuła się dziwnie zmęczona. Położyła dłonie na kółkach wózka. – Jesteś pewny, że sobie poradzisz?
– Z pomocą Sorena i twojego męża? Na pewno.
Nie wyglądała na przekonaną. Mimo to, powoli zaczęła się wycofywać.
– Mam jeszcze tylko jedną prośbę – odezwał się mężczyzna, kiedy znalazła się przy drzwiach. – Sophio, możesz do mnie na chwileczkę podejść?
Jasnowłosa dziewczyna zawahała się, patrząc niepewnie to na Ayanne, to na Najwyższego Radcę. Wreszcie udało jej się odrzucić strach i na miękkich nogach, podeszła do łóżka.
– Tak?
Casimir nic nie powiedział. Zamiast tego z trudem uniósł dłoń, aby machnąć na nią palcem. Bliżej. Chciał, aby zbliżyła się jeszcze bardziej. Nachyliła nad jego twarzą.
Mimo iż spłonęła rumieńcem, tak też zrobiła.
– Mam do ciebie prośbę – zwrócił się do niej, gdy jej ucho znalazło się nad jego popękanymi wargami. Szyję owionął ciepły oddech. – Gdy już odprowadzisz panią Figheton do jej sypialni, chciałbym, abyś...
* * *
Pół godziny później Casimir leżał na tym samym łóżku, zastanawiając się, gdzie popełnił błąd. Jakim cudem przegapił moment, kiedy będąc w Szwecji i tkając kolejne runy ochronne, doprowadził się do tak tragicznego stanu?
Zgodnie z tym, co obiecał Ayanne, pozwolił pomóc sobie w zmianie stroju. Soren przyniósł mu czerwoną, ozdobną koszulę z kołnierzem. Daleko jej było może do wyobrażenia wygodnych ubrań, jakie zwykle kojarzyły się ze stanem mocno leżącym, niemniej jednak kto jak kto, ale Casimir nie należał do osób noszących mniej eleganckie stroje, czy, o zgrozo, bluzy. Z tego też powodu, koszula, którą na siebie przywdział, zgoła kłóciła się z tym, jak się czuł. Jej rękami ściągały się i kończyły dopiero po zewnętrznej stronie dłoni. Przechodząc między palcami maga, tworzyły coś na kształt trójkątnych, eleganckich rękawiczek. Ich jedynym plusem było to, że nie podwijały się, gdy mężczyzna próbował zmieniać pozycje. A robił to dość często, biorąc pod uwagę, że jakkolwiek by się nie ułożył, jego ciało za każdym razem reagowało bólem.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się równie słaby... Równie bezbronny.
Czuł nałożoną na siebie presję czasu, prześladowała go myśl, że choroba, jakkolwiek przejściowa, utrudni mu normalne funkcjonowanie i wypełnianie obowiązków. Nie był pierwszym lepszym magiem. Obejmował funkcję Najwyższego Radcy! Ktoś taki nie mógł sobie pozwolić na przerwę, czy branie wolnego, bez względu na to, jak fatalnie się czuł.
Rzecz jasna jego przyjaciele byliby innego zdania, więc Casimir postanowił nie wspominać im o swoich planach. Jako że nadarzyła się okazja w osobie Sophie, wysłał dziewczynę do swojego gabinetu, prosząc, aby ta przyniosła znajdujące się na jego biurku dokumenty. Zostawił je na blacie, aby zająć się nimi po treningu szermierki z Vashem. Zwykle to właśnie wtedy wracał do pracy, przepełniony nową energią, usatysfakcjonowany wygraną lub zniesmaczony porażką. Jako że jednak tego dnia było to niemożliwe, postanowił w swej mądrości, że to praca wróci do niego. Jakkolwiek większość spotkań był zmuszony niestety odwołać, tak podpisy na ważnych dokumentach mógł bez najmniejszego problemu składać, leżąc w łóżku. Z czytaniem też nie powinien mieć problemu.
Jak się okazało, mocno się przeliczył. Papierów, które musiał przejrzeć i podpisać nie czekało zbyt wiele, nawet to okazało się jednak wyzwaniem. Zakładanie na palce pierścieni sprawiło mu niewyobrażalny ból, a co dopiero mówić o próbach trzymania w nich pióra. Niemal słyszał trzaskające w jego ciele kości, nierówne bicie ogłupiałego serca, które nie miało pojęcia, jak zachować się w zupełnie nowej dla niego sytuacji.
W pewnym momencie znów zaczął mieć problemy z oddychaniem. Pot znów wystąpił na jego czoło, oddech stał się głośniejszy. Na szczęście, nim do reszty mu się pogorszyło, zdążył odprawić zaniepokojoną jego poczynaniami Sophie. Dziewczyna, która wcześniej przypatrywała się z niepokojem jego trzęsącym się dłoniom, zaczęła się denerwować i pytać, czy nie powinna po kogoś posłać. Zmęczony jej obecnością Casimir, poprosił, aby sobie poszła.
Owszem, miło było mieć świadomość, że ktoś się o niego martwi. Niestety, właśnie ta myśl doprowadzała go jednocześnie do niesamowitej wręcz irytacji. Nienawidził okazywania słabości, a już zwłaszcza, kiedy tyczyło się to jego osoby. Wolałby umrzeć, aniżeli słuchać, jak ktoś się nad nim lituje.
Przekręcił się na bok, podejmując kolejną próbę chwycenia pióra. Udało mu się to, ale kiedy spróbował złożyć podpis na jednej z kartem, nacisk okazał się dla jego palców zbyt dużym wyzwaniem. Pióro wyślizgnęło mu się spomiędzy palców.
Leżąc i bez życia wpatrując się w stos zalegających na łóżku papierów, błagał żywioły, aby jego katorga jak najszybciej się skończyła. Nie miał czasu na ból, nie miał czasu gorączkować, ociekać potem, a już tym bardziej spędzać całych dni na nic nierobieniu. Najwyższy Radca miał obowiązki, liczyło na niego zbyt wiele osób, aby mógł sobie pozwolić na słabość.
Nic nie mógł jednak poradzić na to, że po jego czole spływała coraz to nowa kropelka potu, a policzki płonęły. Nie mógł powstrzymać drżenia białych jak kreda dłoni, ani ułożyć coraz bardziej plączących się włosów.
– Cholera – wyszeptał, ostatkiem sił stawiając czoła usypiającej go gorączce. Jego twarz płonęła, oczy same mu się zamykały. – Ile... jeszcze...?
Potem zasnął, nie mogąc dłużej walczyć z bólem.
Nie wiedział jeszcze wtedy, że na nogi stanie dopiero po kolejnych trzech dniach.
Do pełnej sprawności wrócił zaś po kilkunastu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top