Przebudzenie
Ciemne pomieszczenie w którym się znajdował stopniowo zaczęły wypełniać ciche głosy. Głosy stawały się wrzaskami, błaganiami o litość, krzykami agonii. Z ciemnych ścian zaczęły wyłaniać się twarze, niczym gdyby wynurzały się z tafli wody. Twarze, wszędzie twarze, na ścianach, na suficie, a nawet na podłodze wokół niego. To one wrzeszczały, rozdzierające krzyki wypełniały jego głowę, nie słyszał własnych myśli. Jego usta układały się w słowa, teraz to on błagał, błagał by przestały. Jednak wrzask twarzy stanowczo go zagłuszał. W rozpaczy zatykał uszy i na kolanach nadal błagał. Ze ścian, podłogi i sufitu oprócz twarzy zaczęły wychodzić ręce, łapały za jego nogi, ręce, głowę. Wrzaski były tak głośne, że bolały uszy, a najgłośniejszy...
Był jego...
- Bucky! Bucky słyszysz mnie?! - przerażone oczy spojrzały w głębokim szoku na przystojną twarz blondyna.
- Steve...? - wycharczał ledwie słyszalnie, niczym zawodzenie duszy pokutującej za swe zbrodnie. Czuł jakby miliardy igieł wbijało mu się w gardło. W uszach nadal słyszał te wrzaski... stłumione i nie tak natarczywe, ale słyszał. - Co ty tu robisz do cholery? - tym razem jego głos był bardziej ludzki.
- Wrzeszczałeś na całe mieszkania, trudno było cię nie usłyszeć. - były symbol amerykańskiego patriotyzmu z westchnieniem zajął miejsce na kraju łóżka mężczyzny. - Co ci się śniło?
- Nie twój interes. - warknął trochę ostrzej niż miał w zamiarze. Zachowanie spokoju stanowiło dla niego nie małą trudność po tego rodzaju snach. Obecność Rogers'a również nie pomagała... Zwłaszcza gdy jego jedynym odzieniem były dresowe spodnie i obcisła koszulka...
Nie, Buck stop.
Jak nie w jedną to w drugą mańkę. Ogarnij się człowieku.
- Bucky spójrz na mnie. - odgarnął jego ciemne włosy chcąc zobaczyć jego oczy. Gdy usłyszał jego wrzask zerwał się w kilka sekund. Bał się o niego. Nie wyobrażał sobie co jego przyjaciel musiał przeżywać każdego dnia.
Właśnie... czy był TYLKO przyjacielem?
Nie uzyskując żadnej reakcji ze strony bruneta złapał jego podbródek w dwa palce i przesunął tak, by widział jego twarz.
- James... - szept opuścił wargi blondyna. Źrenice niebieskich oczu Zimowego Żołnierza rozszerzyły się jakby był na niezłym haju. Tak dawno nie słyszał tego imienia...
- James nie żyje. - stwierdził bez mrugnięcia okiem. To była prawda, nie było w nim już nic co przypominałoby tamtego James'a.
- To nie prawda.
- Prawda.
- Wcale nie! - zacisnął pięść na jego przydługich włosach.
- Chcesz w to wierzyć, dlatego zaprzeczasz. Ale ja już nie jestem tym samym człowiekiem Steve. - oboje patrzyli sobie w oczy bez chociaż jednego mrugnięcia.
Dwa uparciuchy...
- Masz piękne oczy.
- Że jak? - zamrugał kilka razy przegrywając tym samym walkę na spojrzenia, mniejsza. Ta wypowiedź była tak absurdalnie z dupy wzięta, że potrzebował chwili, by ją przetrwać i przemielić.
- Zauważyłem to już dawno, ale jakoś nie było okazji ci o tym powiedzieć. - wzruszył ramionami, tak jakby to było coś najzwyczajniejszego na świecie.
W sumie... mówienie komplementów było czymś zwyczajnym... Ale nie przecież w relacji dwóch facetów do cholery! Za raz...
Relacji?
To źle brzmi...
Zdecydowanie źle.
Tak jakby nie łączyła ich tylko przyjaźń.
Bo tylko to ich łączy, prawda?
- Skoro ten fakt był dla ciebie, aż takim szokiem, to lepiej nie będę wspominać o seksowny zaroście. - zachichotał zerkając na bruneta przez ramię.
Czy Steve... chichocze?
"Seksowny zarost"?
Co tu się kurwa odpierdala?
To nadal sen czy już do reszty zwariował?
- Emm Steve ty się dobrze czujesz?
- Wspaniale. - odparł z uśmiechem.
- Przestań się tak uśmiechać.
- Niby jak?
- Jakbyś miał za raz dostać długo wyczekiwanego cukierka.
- A może tak właśnie się czuję? - nadal się głupawo uśmiechał. Podmienili mu Kapitana? Rozpad Avengers i kłótnia ze Stark'iem, aż tak dały mu w kość?
- A co jest tym cukierkiem? - zapytał już całkowicie zapominając dlaczego w ogóle Rogers tu przyszedł.
W odpowiedzi na jego pytanie blondyn pochylił się w jego stronę z tym samym głupawym uśmieszkiem.
- Ty.
~<^>~
Nie wiem jak to się stało...
Jeden ruch, jego usta, moje dłonie, jego oddech na mojej skórze...
- Czyżbyś znów się zawiesił? - rozbawiony głos blondyna otrzeźwił go nieco. Rogers leżał teraz na jego łóżku i to kompletnie nagi. "Zawieszenie" pracy mózgu Barnes'a nastąpiło we feralnym momencie, gdy slipki blondyna jako ostatnia z niewielu części jego garderoby opuściła go. Dokładniej, teraz brunet przypatrywał się sterczącemu jak żołnierz na baczność penisowi Kapitana Ameryki.
- Jakim cudem to się tam zmieściło? - wypalił nagle wskazując na najpierw na monstrum a potem na slipki z flagą Ameryki, typowe.
- Serio karzesz mi na siebie czekać tyle czasu, bo kalkulujesz pojemność mojej bielizny? - spojrzał na niego jak na skończonego kretyna. Serio, w takim momencie?
- Tak. - nadal wpatrywały się w jego ogromnego fiuta i kalkulował czy dałby radę go pomieścić... Czy raczej lepiej nie ryzykować i narazić grupę Rogers'a a nie jego?
- Bucky do cholery ściągaj te gacie!
- Język kapitanie.
- Właź tu! - nie po to tyle lat czekał i to w sobie ukrywał, by temu zabrało się na myślenie w najbardziej krytycznym momencie.
- Kiedy ty zdążyłeś odstawić takie powstanie? Przecież ja cię tylko pocałowałem. - zastanawiał się dalej mając kompletnie w dupie, że Steve leży przed nim zwarty i gotowy na jego najbardziej porąbane fantazje.
Prawdopodobnie w dupie będzie miał za raz jeszcze jedną rzecz...
- Do igrałeś się... - warknął wciągając go na łóżku i przygwożdżając do niego własnym ciałem.
- Nie chciała góra przyjść do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry.
- Ty mi tu lekcję wiedzy religijnej odstawiasz, czy bajery wciskasz?
- Ehh... Po prostu się zamknij. - westchnął wbijając się w jego ciepłe wargi, zanim ten kretyn walnie kolejną ripostę.
Zamknął się, tak się zamknął, że przez następne kilkadziesiąt minut jedynym słyszalnym odgłosem w ich mieszkaniu były ciche jęki, westchnięcia i spania.
~<^>~
- Weź otwórz okno... - wysapał obolały jak nigdy do tond brunet. - Gorąco tu jak w piecu...
- Nic dziwnego... z taką podpałką... - wymruczał całkiem zadowolony z siebie blondyn sunąc opuszkami palców wzdłuż uwalonego na nim umięśnionego uda mężczyzny.
- Od kiedy tobie się tak język wyostrzył, co? - mruknął samemu podnosząc się z łóżka i podchodząc w stronę okna.
Steve wcale nie narzekał. Widok nagiego, oświetlonego słabym światłem zza okna ciała sierżanta było naprawdę kuszące...
- Gapisz się.
- Bo mam na co. - odpowiedział z uśmiechem Kapitan. Kto by pomyślał, że z naszej świętoszki taka bezwsydnica?
- Teraz już na stówę wiem, że cię podmienili. - westchnął idąc z powrotem do łóżka. - Suń się trochę wielorybie.
- A jeszcze przed chwilą byłem waniliowym ciachem.
- Z podkreśleniem na "przed chwilą". Suwaj dupę.
- O ile ty będziesz ją posuwać.
- Kretyn. - prychnął. Lecz po chwili zastanowienia dodał. - Rozsuwaj nogi księżniczko.
The End.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top