ROZDZIAŁ TRZECI
Kolejny rozdział, oczywiście w najbliższym czasie możecie się spodziewać również nowej część Dotyku Diabła. Ostatnio go zaniedbywałam, może uda mi się przełamać kryzys? :D
ROZDZIAŁ TRZECI
Dawno temu świat był podzielony. Wojny domowe, liczne bitwy o władzę pomiędzy krajami, złudne sojusze. Ludzie nie znali innego życia — otaczał ich chaos. Chaos, który każdego dnia się rozprzestrzeniał. Naznaczał i nawoływał.
Wielu więc decydowało się sięgnąć po ostrze, bronić ojczyzny i swoich rodzin. Wojownicy, którym śmierć nie była straszna. Dobrze wyszkoleni, z żarem w sercach. Ale nie byli gotowi, gdy z ziemi wypełzło zło.
Zmora zniszczenia przybyła nagle, a trwoga ogarnęła świat. Ziarenko strachu, przeistoczyło się w korzeń, potem — zupełnie urosło. Kraje, nie mając wyjścia, zawarły przymierze. Wróg sprawił, że w końcu walczyli nie przeciwko a razem. Ramię w ramię, o przetrwanie.
I nastała wojna, zwana Wielką. Ci zaś, którzy wzięli w niej udział, zginęli. Jednakże — nie wszyscy.
Było ich trzech.
Kobieta, mężczyzna i demon. Byli potężni, a potęga ta przyniosła zwycięstwo, ono z kolei zapomnienie.
Umysły ludzi zostały uśpione, zmora wojny zniknęła, świat pogrążył się w pokoju. Pamięć, o tych, których niegdyś zwano bohaterami, odeszła.
— Sto pięćdziesiąt lat — tyle właśnie zajęło byśmy w końcu się obudzili.
Starzec zwinął postrzępiony pergamin, potem nieprzychylnym okiem spojrzał na siedzącego przy biurku Hokage. Mężczyzna był młody, aczkolwiek teraz zdawał się być o wiele dojrzawszy, kiedy rozpacz malowała się w jego szarych oczach.
— To tylko legenda.
— Dobrze wiesz, że prawdziwa — odparł doradca twardym, nieustępliwym głosem. — Mój ojciec i mój dziadek nie bez przyczyny przekazywali tę wiedzę następnym pokoleniom.
— Dobrze — westchnął Hokage. Powstał, od razu kierując się do otwartego okna. Jego szata dowódcy zafalowała wraz z podmuchem wiatru. — uznajmy, że to prawda. Ale dalej nie wiemy, co tak naprawdę stało się na Wielkiej Wojnie.
Czym ona w ogóle była? Z kim walczono? Odpowiesz mi, Mikao?
Starzec podszedł do niego. Wyciągnął drugi zwój, tym razem z roztartym przez lata rysunkiem. Na brązowym papierze widać było trzy sylwetki. Nie można było osądzić jak wyglądają, istniały tylko krzywe kontury.
Stali razem, ale każdy spoglądał w inną stronę, lekko pochylony, jakby szykował się do walki. Kobieta przystawała po lewej, dłoń miała wyciągniętą, chociaż nic w niej nie trzymała. Zielona powłoka owlekała całe ciało i przez mgnienie oka wydawało się, że właśnie teraz się poruszyła.
Złudzenie — pomyślał doradca.
Po prawej trwał mężczyzna, jedynie jego oczy zostały namalowane — były czarne, ale coś czerwonego w nich tkwiło. W dłoniach ów mężczyzna zaciskał miecz, miecz, który możliwe, że nie bez przyczyny miał kolor czerni — jak gdyby mrok go ogarniał.
A pośrodku, cóż — wyglądał na człowieka, ale trudno było osądzić. Kredka, którą go namalowano, rozmyła się. Wiadomym było jedynie, że stoi na wprost, wyprostowany. W rękach nie trzyma niczego, czym mógłby się obronić.
Może o to właśnie chodziło? — zapytał sam siebie — Może jego orężem jest ta dwójka.
— Trzech wie. Trzech, którzy przeżyli i tylko oni mogą odpowiedzieć na każde twoje pytanie, mój drogi.
Hokage zaśmiał się sucho, przecierając przemęczone lico.
— Nie wierzę, że naprawdę to mówisz — powiedział na wydechu, kiedy zdołał się opanować. Jego usta dalej wykrzywiał zimny uśmiech. — Jak oni niby mogą dalej żyć? Jak niby, twoim zdaniem, mam ich odnaleźć? Poza tym sądzisz, że legenda nas ocali?
— Legenda, mój drogi? — warknął wrogo Mikao. — Właśnie widzisz coś, co wykracza poza twoimi wyobrażeniami. W tym wypadku tylko wiara jest w stanie nam pomóc, ta sama wiara, która mówi mi, że oni żyją.
Nastała cisza. Obaj — Hokage i jego doradca skierowali wzrok na chmurne niebo. W dalszym ciągu istniał tam szkarłat. Szkarłat, który powoli spływał na ziemię. Deszcz z krwi, który nie ustawał. Był jednakże daleko od Kraju Ognia. Problem w tym, że się rozprzestrzeniał.
— Wszyscy, których tam wysłałem, zginęli — szepnął ni to do siebie, ni do starca. Jego głos zadrżał. — Gdybym o tym wcześniej wiedział... nie zrobiłbym tego.
— Wiem — przyznał Mikao ze współczuciem. — Wiem, mój drogi, ale to nie twoja wina. Prawdę mówiąc, niczyja. Teraz zaś ważne jest — głos stał się nieustępliwy — byśmy się przygotowali.
Młodszy mężczyzna westchnął bezradnie. Mimo wszystko musiał przyznać, że nie wiedział, co robić. Nie miał żadnych pomysłów i... bał się. Strach pulsował w jego żyłach. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bardzo bezradny i przerażony jednocześnie.
— Jak? Jak mam ich wezwać?
— Wyślij kruka.
— Kruka? — zakpił — A skąd on będzie wiedział...?
— Zaufaj mi, mój drogi. Zaufaj, że ich odnajdzie.
***
Czarne ptaszysko od paru dni trwało w tym samym miejscu. Codziennie Sasuke się budził, by wiedzieć, że wcale nie odleciał. Wręcz przeciwnie — zdawał się być bardzo uparty. I czujnie obserwował mężczyznę, gdy ten trenował. Raz nawet rzucił nożem, gdy ptaszysko rozpościerało skrzydło. Kruk zadrżał, aczkolwiek dalej trwał w tym samym miejscu. Nóż go nie dosięgnął, z niezwykłą szybkością odbił się od przeciwległej ściany.
Kącik ust bruneta drgnął.
— Uwierz, że gdybym chciał — już byłbyś martwy — powiedział wtedy bezdusznie. — Ale nie mogę obiecać, że następnym razem będę celował w ścianę, a nie w ciebie.
Kruk zaskrzeczał z przestrachem, jakby zrozumiał, co zostało mu powiedziane.
I tak mijały kolejne, przerażające dni. Sasuke udawał sam przed sobą, że wszystko jest takie, jak wcześniej. Tyle że nie było. Koszmary stawały się coraz intensywniejsze. Budził się zalany potem, a usta niemo krzyczały. Ponadto pieczęć paliła żywym ogniem i wcale nie chciała przestać.
Treningi nie dawały już ukojenia. Trwały krótko, ponieważ ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Mięśnie zaczynały wiotczeć, a bezsilność przyprawiała go o mdłości. Wiele razy z tego samego powodu wymiotował. Kruk przechylał wtedy łepek, zaintrygowany.
I choć musiał przyznać, że nienawidził tego ptaszyska, to jego towarzystwo było lepsze, niż cierpienie w samotności. Bo świadomość, że obłęd wkrótce go dopadnie, stawała się zupełnie realna.
***
Panowała przeszywająca zimnem noc. Sasuke zapewne znowu coś się śniło, ale gdy tylko rozwarł powieki, nie było to istotne. Ponieważ właśnie teraz poczuł pieczenie na prawej dłoni.
Podniósł się i tęczówki skierował w kierunku ręki i kruczych szponów, które nieustępliwie darły mu skórę. Trwający w tym miejscu bandaż został podarty, a krew ociekała na materac oraz beton.
Kruk zauważył, że się obudził. Rozpostarł skrzydła i odleciał na drugi koniec pomieszczenia. Sasuke jednakże nieporuszony patrzył na dłoń po zewnętrznej stronie. Palcem drugiej przetarł sączącą się krew, by móc ujrzeć czarny symbol, którego starał się ignorować od stu pięćdziesięciu lat.
To był trójkąt, dość cienki, trochę krzywy. W środku niego istniały trzy gałęzie, które łączyły się ze sobą. Zimne dreszcze przeszyły mężczyznę, gdy dalej uparcie spoglądał tam. Krew znowu zresztą zalała runę.
— Wiem, że żyją. — Oczy były pozbawione emocji. Zimniejsze niż zazwyczaj. Głos bezbarwny i wrogi. Jakby nie należał do człowieka, a raczej kreatury. — Nie musisz mi tego pokazywać.
Trwał w zawieszeniu. Posoka nie przestawała cieknąć, ale nie zwracał na to uwagi. Myślami był daleko, a myśli te z pewnością nie były przyjemne.
— Ale nie oczekuj ode mnie, że znowu to zacznę.
Zdawało się, że już wcale nie przemawiał do kruka. Bardziej do siebie, a może do jakieś postaci z przeszłości.
— To miało się skończyć. Nigdy nie powrócić. Nie po to przeżyliśmy piekło, by znowu... by znowu je rozpocząć.
Przymknął powieki. Pomyślał, że świat był skurwysynem, ale przecież od wielu lat tak twierdził. Może faktycznie powinien wyjść z cienia? Może faktycznie ponownie powinien komuś się przydać. Zrobić cokolwiek, nim całkowicie mroczna strona go przywłaszczy.
Tyle że bał się, iż jego psychika nie wytrzyma, gdy znowu wkroczy w przeszłość. Gdy znowu spojrzy na dwie, tak bardzo znajome osoby. Już teraz błądził gdzieś w szaleństwie. Dręczyło go jednakże coś jeszcze.
Tęsknota?
Uśmiechnął się sucho. Sto pięćdziesiąt lat, a on, do jasnej cholery, stał się sentymentalny.
Kruk niespodziewanie znowu podleciał i usiadł na jego przykrytej kocem nodze. Sasuke nawet przez ciemność, mógł zobaczyć plamy krwi wtopione w te ostre pazury. Tym razem jednak, kruk go nie ranił.
Mimowolnie brunet pochwycił doczepiony list. Rozwinął go, a potem przeczytał to jedno, znamienite słowo.
Przybądźcie.
— Chyba już za długo trwałem w tej dziurze — powiedział do siebie szorstko, z namacalną kpiną. — I może dlatego sądzę, że ludzie stali się zupełnie naiwni.
— A te pieprzone legendy... takie kurewsko idealistyczne. Takie kurewsko kłamliwe. Wiesz, stworze, jak naprawdę tam było? — Kruk przechylił głowę w zaintrygowaniu, jakby naprawdę słuchał. — Było czuć smród trupów. Czasami pomieszany z spalenizną. Ludzkie kończyny walały się wszędzie, a nawet jeśli to byli twoi przyjaciele, nikogo to nie obchodziło, gdy parł na przód i po nich deptał. Mnie też nie. Zabijałem bez wyrzutów, z fascynacją. I wcale nie chciałem zadać szybko śmierć — nie. Obierałem takie miejsca, gdzie mogłem ujrzeć najwięcej krwi, gdzie mogłem poczuć, że to ja jestem władcą życia.
— I oto wasi bohaterowie — oświadczył z chłodnym uśmiechem. — Oto właśnie wasi pieprzeni bohaterowie.
— Ale skoro chcą, żebym przybył. Przybędę — zdecydował zimno.
Kruk rozpostarł skrzydła i bez wahania wyleciał przez wnękę. Sasuke zaś ponownie zrzygał się na śmierdzącą podłogę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top