ROZDZIAŁ SZÓSTY


No dobra, mam nadzieję, że ten rozdział jest równie dobry, co poprzednie. Nie chciałabym, żeby było inaczej, ponieważ od samego początku mam duże oczekiwania co do tej książki i w stosunku do samej siebie. 

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wiatr niesie truchła

Naszej przeszłości

Krzycząc o czynach

Których się dopuściliśmy

Dlatego jesteśmy słabi w środku

Potężni na zewnątrz

Umieramy, wciąż rodząc się na nowo

Bowiem wielkość jest pisana nam na łamach historii

Trzymamy w dłoniach życie milionów

Oraz własny upadek

Możemy wypuścić je

Niczym uwięzione motyle

Lub zadusić w środku


Na niebie skrzydła ptaków

Musną twarze wrogów cieniem

Zabijemy bez skrupułów

Własnymi zabandażowanymi dłońmi

Ponieważ jesteśmy potężni

I jednocześnie naiwnie słabi

Proch naszych ciał jest niepełny

Wiatr zabiera z nas fragmenty przeszłości

Wznieśmy się wysoko

Żeby upadek był bolesny

Wznieśmy się wysoko

Aby śmierć przyszła szybko


Nie będziemy więcej szlochać

Bo ten płacz nikomu nie uratuje życia

A łzy będą zimne i czerwone

Jak słońce, które wtedy opatuliło nasze lica

Krzyczymy więc w ciszy

Może cisza nam odpowie

I zabierze na drugą stronę

Zmywając winy

Przemieniając w czarne łabędzie


Wznieśmy się wysoko

Wznieśmy się na wietrze

Aby upadek był bolesny

Aby śmierć przygarnęła

Swe zbłąkane dzieci


Kroki służki odbijały się echem, gdy przemierzała długi, zimy korytarz. Miała przez to złudne wrażenie, że nie towarzyszy jej zakapturzony osobnik, którego kroki były tak ciche i bezszelestne, niczym u wyrafinowanego zabójcy. Drżała mimowolnie, czując śmiercionośny oddech na karku. W każdym razie starała się nie ukazać pulsującego w żyłach strachu.

— Już zapomniałem jak bardzo intensywny jest zapach waszego przerażenia.

Drgnęła, gdy mężczyzna zrównał z nią chód. Przemówił, chociaż gdy na niego zerknęła kątem oka, miał równie pozbawioną emocji twarz, co wcześniej. Jedynie kącik ust nieznacznie unosił się do góry, prawie że pogardliwie. A potem, gdy wzrok przetrzymała na nim dłużej niż powinna, jego źrenice gwałtownie zwęziły się i skierowały w stronę kobiety. Wydawał się iście zadowolony, gdy usłyszał bicie serca służki wyraźniej. Była przekonana, że tak właśnie było.

— Nie martw się, gdybym chciał, już pławiłabyś się we własnej krwi. Martwa.

Przełknęła ślinę. Jego głos był pozbawiony empatii, złowrogo zimny i ostrzegający. Nie wiedziała co na to odpowiedzieć, więc milczała, dopóki nie dotarli do celu. Drzwi stały już przed nimi otworem, za co dziewczyna dziękowała bogom.

Mężczyzna zatrzymał się, nim zdążyła zaprosić go do środka. Spojrzał na wnętrze, którego najważniejszym elementem było miękkie łoże. Nikłe słońce z kolei wdzierało się przez odsłonięte okna, muskając drewnianej podłogi. Przez to kurz perlił się w powietrzu, nadając magicznego wrażenia.

— Panie, czy coś nie tak? — zapytała, starając się utrzymać na wodzy zdenerwowanie. Czarnowłosy nie wykonał żadnego ruchu, trwał tak, patrząc gdzieś w próżnie.

— Nie lubię jasności. Macie podziemne komnaty?

— Tak, panie — przytaknęła natychmiast.

— Więc tam mnie zaprowadź. Wystarczy mi koc i jakieś liche mięso — oświadczył, muskając knykciami rękojeść, przypiętego u pasa miecza. — I cisza. Nie lubię jak ktoś ją zaburza.

Skinęła gwałtownie głową.

— Tędy — rzekła, skręciwszy w kolejny korytarz. Tym razem podążyli w dół schodów, gdzie ciemność stawała się coraz intensywniejsza. Służka zapaliła światło, jak tylko znaleźli się w jednym z pokojów.

Nie było tam posłania, a tylko koc rozłożony na betonowej ziemi. Czuć było zapach wilgoci, który drażnił nozdrza. Do tego na ścianach pozrywana została tapeta, nadająca dość makabrycznego wyglądu.

— Wybacz, panie. Są nieużywane, ale zaraz poślę po kogoś... — zaczęła spłoszona. Twarz skryła pod kosmykami brązowych włosów, żeby nie dostrzegł w kącikach oczu zbierających się łez.

— Nie trzeba — przerwał jej oschle. — Możesz już iść.

— Ale...

— To nie było pytanie — oznajmił, mrużąc wrogo powieki. Służka więc schyliła się, przeprosiła i skierowała do wyjścia. Zaledwie parę chwil później, brunet w końcu mógł odpiąć katanę i położyć w kącie pomieszczenia. Gdy to uczynił, spojrzał na swoje dłonie. Nie drżały, choć powinny. Zacisnął pięści, po czym je poluźnił.

— Żałosne — stwierdził na głos. Przez ułamek sekundy pomyślał, że obłęd się oddalał, ale naiwność nie była mu pisana — tylko ułamek sekundy, ani mniej, ani więcej.

***

Stanął na skrawku dachu budynku. Jego postrzępiona szata drżała wraz z podmuchami zimnego, przeszywającego wiatru. Przymknął powieki, patrząc na spowite zielenią miasto. Patrzył na ludzi, którzy przedzierali się przez wąskie ścieżki wioski. Na życie, które tak łatwo można było im odebrać.

Obrazy przeszłości zalały jego umysł. Ogniste płomienie, dosięgające nieba, krzyki i szlochy oraz rzeka posoki, która płynęła pod jego stopami. Twarz miał wtedy osmoloną sadzą, wargi zaciśnięte do krwi, w uszach słyszał jedynie głośne bicie własnego serca. Czas się zatrzymał pośród chaosu, proch spalonych ciał unosił się na wietrze, zbierał żniwa. Gdzieś tam stal postukiwała o stal, a trupy upadały jeden za drugim...

Otworzył oczy. Spojrzenie miał czujne oraz klarowne, chociaż w tęczówkach odbijała się przeszłość. Naruto widział to, czego nikt inny nie mógł dostrzec. Śmierć.

Doprawdy urocze, zebrało ci się na wspomnienia. Szkoda tylko, że masz ważniejsze rzeczy do zrobienia. Jeśli jeszcze nie chcesz być zdeptaną mrówką, lepiej się pośpiesz.

— Bo jeszcze pomyślę, że się martwisz — zakpił oschle mężczyzna. Demon w środku wymownie zasyczał, po czym dokończył:

Wyczuwam w powietrzu odór śmierci, radzę ci więc go nie lekceważyć.

Mięśnie na twarzy Naruto nieznacznie się poruszyły. Naciągnął z powrotem kaptur na jasne kosmyki włosów i odwrócił się, znikając niepostrzeżenie z natarciem kolejnego, rześkiego podmuchu.

***

Twarz Hokage była niezwykle blada oraz zmarszczona. Siedział na jednym z krzeseł w Sali Obrad wraz z rzeszą radnych, a Mikao wtenczas przystawał tuż obok niego i od czasu do czasu poklepywał po barku w ramach otuchy.

— Powinni się już zjawić — stwierdził cicho Hokage, wymownie spoglądając na wiszący na ścianie zegar. Istotnie posłał służki już jakieś piętnaście minut temu, ale do tej pory nikt nie odpowiedział na wezwanie.

Przetarł czoło i poprawił się na siedzeniu z westchnieniem. Czuł, że nerwy ma rozszarpane jak nigdy, ale w gruncie rzeczy dało się to zrozumieć — w najśmielszych oczekiwaniach nie sądził, że Trójca faktycznie istnieje oraz przybędzie na ich prośbę. Kruk spełnił swe zadanie, co było kolejnym z niepojętych cudów.

Straż, porozstawiana w kątach pomieszczenia, poruszyła się gwałtownie, wyrywając Kitoriego z przemyśleń. Przelał spojrzenie na wrota Sali, by zobaczyć jak w końcu Trójca wchodzi do środka. Gdy tylko przekroczyli próg, straż zatrzasnęła za nimi drzwi.

Powietrze w pomieszczeniu natychmiast stężało. Stało się dziwne dusze i drażliwe, ponieważ moc, wydobywająca się z przybyłych, była niesamowicie przytłaczająca.

Hokage wziął głęboki oddech, a następnie odezwał się przyjaźnie:

— Miło mi, że przybyliście. Mam też nadzieję, że służba dobrze was ugościła...

— Czy wasze wojsko jest wprawione w boju? — zapytał demon, przerywając potok słów przywódcy wioski. Starszyzna wydawała się być oburzona nietaktem, aczkolwiek żadne z nich nie odważyło się przyznać tego na głos. Wciąż milczeli.

Kitori czuł się wytrącony z równowagi, co na całe szczęście zauważył Mikao. To właśnie on zdecydował się naprostować:

— Rozumiem, że pytasz o to czy są wyszkoleni. Tak, chociaż niezbyt umiejętnie. Przez sto pięćdziesiąt lat trwał pokój, do teraz nie odnotowaliśmy żadnego większego zagrożenia.

— Zacznijmy więc od tego — kontynuował demon sucho. Jedynie jego usta, nie zasłonięte przez cień kaptura, poruszały się nikle. — Nauczymy was jak się bronić.

— To wystarczy? — zapytała Kari, staruszka przysiadająca na uboczu. Miała sylwetkę pochyloną, a dłonie splecione na blacie. To właśnie ją Mikao cenił sobie najbardziej ze zgromadzenia Starszyzny. — To wystarczy, by pokonać to, co nadchodzi?

Cisza przedłużała się, a napięcie w pomieszczeniu z każdą chwilą było coraz bardziej namacalne. Twarze przybyłych zaś nieodgadnione. Może kalkulowali jakie czekają ich straty, jakie kroki będą musieli podjąć, aby zapobiec najgorszemu.

— Nie.

Starszyzna na czele z Hokage poruszyła się niespokojnie. Na pewno nie tych słów się spodziewali, Mikao zaś przyjął je ze złudnym opanowaniem.

— Więc co mamy robić? — zapytał Hokage.

— Modlić się. — Tym razem przemówił brunet, o czarnych drapieżnych oczach. Uśmiechnął się niebezpiecznie, jakby właśnie opowiedział sobie podły kawał. — I wierzyć na cud.

— Przeżyliście poprzednią wojnę — zauważyła staruszka. — Czyż tego nie możemy uznać za cud?

— To nie jest cud — zaprzeczył z zimnym uśmiechem ciemnowłosy mężczyzna. — To jest nasze przekleństwo.

— Z czym w ogóle się mierzymy? — zmienił temat Mikao, wiedząc, że lepiej nie rozdrapywać starych ran. Patrząc na wybawicieli, naprawdę zastanawiał się ileż musieli wycierpieć. Ile ran mają jeszcze niezaszytych? Ile krwawych wspomnień ich dręczy?

— Nazywa się Pain — wyjaśnił beznamiętnie Namikaze. — Jego pragnieniem jest zniszczenie. Chce opanować świat, by stworzyć go na nowo.

— Nie oszczędzi nikogo, kto stanie mu na drodze — dodała spokojnie różowowłosa kobieta, której diament na czole, zalśnił głębszą zielenią. — Nikogo. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top