ROZDZIAŁ CZWARTY
Trochę długo zajęło mi pisanie tego rozdziału, ale przynajmniej mam nadzieję, że jest w miarę dobry. Dajcie znać, co sądzicie, Kochani ^^ W ogóle będę musiała chyba jakoś ruszyć z tym wszystkim, ponieważ już w wakacje planowałam zacząć ostatnią część Trylogii Zabójcy pt. "Zmysł Zabójcy", ale zobaczymy czy mi się uda... Trzymajcie za mnie kciuki ;)
ROZDZIAŁ CZWARTY
To legendy nastał czas
Z ust do ust
Z mroku do światła
Nasza przeszłość szepcze nasze imię
I nigdy nie przestanie
Ponieważ w ich wspomnieniach
Toczy się nieprzerwana walka
Tego się nie zapomina
Smaku krwi, dotyku stali
Wojowników przeznaczenie zapisane jest w chmurach
Jesteśmy legendami, feniksami rodzącymi się z popiołów
Walczyliśmy tamtego dnia
Gdy deszcz muskał twarze i ostrza
Popiół unosił się w powietrzu, a nasze imiona krzyczeli w niebiosach
Bogowie nas wezwali
Dla ludzi małych i wielkich
Dla ocalenia tego, co stworzone
Trzymaliśmy śmierć we własnych palcach
Możemy być królami, możemy być stwórcami
Ale wtedy byliśmy tylko bohaterami
Każdy z nas popełnił błędy
Nie ma ideałów, dusze oszpeca mrok
Krzyk w ciemności jest zapomniany
Gdy demony mocą wciąż w głowie
I moglibyśmy być kimś niepokonanym, kimś, kto zbierze całe złoto świata
Ale dla historii, dla ludzkości
Będziemy bohaterami, legendami zapomnianymi przez czas
I mimo że już nie wiedzą kim jesteśmy, że czarny kruk wezwał nas do walki
My przybędziemy jako cienie i pozostawimy swój ślad dla pokoleń
Czasami legenda przemawia, czasami bogowie mówią „idź!"
A my śpiewamy o swoich grzechach, gdy nikt nas nie rozgrzeszy
Gdy wszyscy zapomnieli, my cierpimy w samotności
Nie oczekiwaliśmy wdzięczności, chwały i pieniędzy
I tego nie dostaliśmy
Ale gdy jeden błąd zostanie pokonany, nadchodzi kolejny
Krzyki rozbrzmieją ponownie
Świat zapłacze za nimi
I legendy przemówią
Obudzeni z popiołów, wzniesiemy się niczym feniks
Pochwycimy swe oręża i będziemy bogami
Chociaż śmierć zacznie się zbliżać, chociaż przeszłość się upomni
Wystarczy jeden krok, by historia odżyła na nowo
Jeden krok, byśmy znowu znaleźli się na polu walki
I zrobimy go, ponieważ takie nasze przeznaczenie
Moglibyśmy być kimkolwiek — panami świata, królami, zwycięzcami
Na zawsze jednak pozostaniemy bohaterami
Bohaterami, których narodziła legenda
Podobno każdy popełnia błędy. Podobno można się po nich podnieść i iść na przód. Tyle że czas pokazał, iż wcale to nie jest takie łatwe, jakby się wydawało. A słowa rzucone na wiatr, powrócą ze zdwojoną mocą.
— Obiecałaś.
Sakura wzdrygnęła się na dźwięk głosu kobiety, potem jednak dalej beznamiętnie i szorstko zmywała zakrzepniętą krew z nadgarstków. Woda w jeziorze przybrała szkarłatną poświatę, przez co lustrzane odbicie stało się zupełnie niewyraźnie. Sakura patrzyła się, niczym zahipnotyzowana na własne, rozmazane kontury.
— Obiecałaś — ponowiła Ino rozpaczliwie. Nachyliła się nad przyjaciółką. Sylwetka blondwłosej jednak nie zamajaczyła na tafli jeziora, nie było tam zupełnie niczego. Tylko ona — dalej zmywająca krew z bladej skóry.
W końcu przerwała czynność i sięgnęła po zabrudzone bandaże, którymi już po chwili oplotła nadgarstki. Nim materiał przykrył rany, mogła podziwiać głębokie, zaczerwienione i nadal podatne na urazy cięcia. Moc spisała się idealnie, aczkolwiek i tak nie miało to żadnego znaczenia. Mogła siebie ranić, ale nie mogła uleczyć...
Niespodziewanie głośne „kra" wyrwało ją z przemyśleń. Poderwała się na równe nogi i w tej samej chwili źrenice zadrżały, gdy spojrzenie skierowała na niebo. Zauważyła czarną, zbliżającą się plamę.
— Obieca... — Ino nie zdążyła dokończyć. Ptaszysko gwałtownie opadło pośród zielonej trawy, rozpraszając tym samym zmorę. Ino otwarła usta, a następnie zniknęła wraz z podmuchem wiatru.
Kruk złożył zgrabnie czarne skrzydła, po czym przechylił łepek z niemałym zainteresowaniem. Uważnie przyglądał się stojącej przed nim Sakurze.
— Kra — ni to przemówił, ni to wyszeptał, a jego mała postura odbiła się w zielonych, lśniących tęczówkach. I możliwe, że w tym momencie dała nadzieję.
— Czekałam na ciebie — wyjawiła kobieta zduszonym głosem, naciągając na różowe włosy szarawy, podarty kaptur. — Czekałam i jestem gotowa...
Smutny uśmiech zamajaczył na zakrzepniętych wargach. Nie wydawała się być rozbawiona, raczej pogodzona z tym, co czekało za horyzontem. W jej żyłach zaś pulsowało przerażenie, bowiem koszmary ze snów stały się zupełnie realne. Nie była głupcem i rozumiała jak nikt, że nie można uciec, nie można odwrócić się i pójść w drugą stronę. Chciałaby to zrobić i zrobiłaby gdyby mogła, ale los zdecydował za nią ponad sto pięćdziesiąt lat temu oraz dziś.
Nic dziwnego, że tylko skinęła głową.
— Leć, kruku, leć i przyzwij ostatniego...
Ptak nie poruszył się. Dalej jego oczyska obserwowały posturę różowowłosej. To jak jej szary płaszcz, wraz z kosmykami drżał na wietrze, to jak pulsowała wokół bladego ciała seledynowa aura, niczym życiodajna nić. Najbardziej jednak fascynowały go te mądre oczy — to, co w nich widział. Przeszłość... Widział unoszący się w powietrzu popiół, widział natarcie ostrzy, krew przelewającą się przez palce, martwe spojrzenie blondwłosej dziewczyny... Widział bezwzględność, brutalność i... potęgę.
Możliwe, że kobieta zrozumiała, iż to małe stworzenie dostrzegło morze wspomnień, ponieważ zadrżała nieoczekiwanie, po czym rozwarła usta. Mimo tego nie wypowiedziała ani jednego słowa. Nie odważyła się.
Ptak ostatecznie znowu rozłożył długie, potężne skrzydła. Chwilę trwał tam, pośród ruchliwych traw, gdy rześkie prądy wietrze głaskały jego pierza. Czekał.
Zielone światło owiało kruka, a on w końcu wzniósł się ku górze, by zaraz potem zniknąć na błękitnym, spokojnym niebie. Kobieta zaś także nie oglądała się za siebie, zdecydowanym krokiem ruszyła po stromych skałach w dół. Prosto w sidła przeszłości.
***
Klęczał oparty o zimną, nieprzyjemnie chropowatą ścianę zaułka. Koło niego znajdowała się kałuża, śmierdzących szczyn, aczkolwiek nie zwracał na to uwagi. Pozostawał odcięty od świata i pogrążony w mroku — zaciągnął kaptur mocno na twarz, by nikt nie mógł ujrzeć tego beznamiętnego, pustego oblicza. Trwał tak nieruchomo od paru godzin, czasami tylko zdrapywał palcami zastygnięte błoto ze skóry, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Tak naprawdę z letargu wybudził się dopiero, gdy koło niego rzucona została srebrna moneta.
Uniósł podbródek i kątem oka dostrzegł majaczący przez ułamek sekundy cień. Zniknął jednakże tak samo szybko jak się pojawił. Prawdę mówiąc, mogło to być tylko swoistym złudzeniem.
Zmarszczył brwi, uważnie patrząc jak moneta się kręci, a następnie opada płasko na zimny beton. Z wahaniem uniósł dłoń i musnął ją opuszkami zdartych palców.
Podniósł pieniądz, rozejrzał się na boki i ze zdumieniem stwierdził, że dalej nikogo tutaj nie ma.
Czyżbyś już wariował? — zakpił demon złowieszczo. Naruto nie odpowiedział, mrużąc oczy. Gwałtownie obrócił również głowę w prawo, gdzie znajdowała się gromada gołębi. Jakaś czarna plama w tamtym miejscu wydawała mu się zupełnie podejrzana. Machnął dłonią, a białe ptaki odleciały w tym samym momencie. Został tylko jeden i wcale nie był gołębiem.
Był krukiem.
Tego się boisz? Ptaka? — Kyuubi zaśmiał się sucho, zdmuchując wszystkie dotychczasowe myśli. Śmiech ten mimo to trwał krótko, potem demon znów przemówił suchym, chłodnym głosem:
A może... może tego właśnie chcesz?
— Zamknij się — warknął, wciąż obserwując kruka, który ani drgnął, dziób kierując w stronę mężczyzny.
Może masz już dosyć tego życia? Może znowu pragniesz być... kimś?
Puls Naruto przyspieszył. Skronie bolały jak nigdy, echo słów demona zdawało się być swoistą karą, prawie jak pokuta. Udręka.
A może w rzeczywistości cały czas na to czekałeś? Jeśli tak, Naruto, czemu się ociągasz? Idź... Oni cię przecież potrzebują...
***
Młody, dwunastoletni chłopak wpadł niczym burza do gabinetu Hokage. Czerwony jak burak nie mógł złapać tchu, więc trudno było zrozumieć jego nieskładną wypowiedź.
— Wu...ju n...a uli...y...
Nawet brwi Mikao powędrowały do góry w zdumieniu. Niemniej to właśnie starzec uśmiechnął się pobłażliwie i nakazał chłopcu powtórzyć. Ten w istocie to uczynił, wzrok kierując ponownie na Hokage.
— Wuju. Na ulicy trwa wrzawa — objaśnił.
Hokage na te słowa powstał sztywno z krzesła i wraz z Mikao podszedł do otwartego okna. Tym razem obaj nie patrzyli na czerwone niebo, ale na tłum ludzi, który ustawił się wzdłuż ulicy. Najpierw trudno było im osądzić cóż takiego wzbudza tyle sensacji, ale potem...
Mikao zmrużył powieki, by móc lepiej przyjrzeć się samotnemu wędrowcowi. Szedł wolno pośrodku drogi, a jego łachy drżały na wietrze. Mógł to być jakiś żebrak, ale sylwetkę miał wyprostowaną i wydawało się, że dobrze umięśnioną. A gdy stawiał kroki, piasek unosił się do góry za pomocą nieznanej siły.
Wystarczyło jedno mrugniecie, aby zaraz do wędrowca dołączył czarnowłosy mężczyzna. Roztrzepane włosy, zabandażowane ręce i miecz przypięty u pasa — coś w nim wprawiało w trwogę. Może... może to były oczy? Tęczówki puste, nie zdradzające żadnej emocji. A może to coś, co go otaczało — ta niezwykła powłoka przelewającego się mroku. Mikao nie udało się znaleźć odpowiedzi, ponieważ zaraz potem dojrzał jeszcze jedną postać. Kobiecą. I właśnie gdy to pomyślał, zauważył za plecami trójcy zieloną energię, która powoli unosiła się nad całym miastem. Powłoka zdawała się twarda, opatuliła czule Konohę, odgradzając nawet od żarzącego się złem nieba.
— Przybyli — westchnął Mikao z niebywałą ulgą. W tym samym momencie czarny kruk przysiadł na parapecie koło niego i zakrakał. A potem... potem to niewielkie stworzenie przemieniło się w szary, suchy proch.
Kra — usłyszał gdzieś w swojej głowie starzec, niczym zapowiedź końca. A może początek końca? Nie był pewien. Spojrzał raz jeszcze na trzech wojowników, którzy teraz przystanęli na dziedzińcu. Wyglądali prawie jak rzeźby bogów, idealnie ukształtowane, mające w sobie coś nieuchwytnego.
— Hokage nas wezwał, a my odpowiadamy.
Donośny męski głos przeszył na wskroś okolice, a silna dłoń ściągnęła kaptur. Mikao oczekiwał demona w czystej postaci, ale poczuł szok. Oto przed nim bowiem stał anioł o twardych, niebieskich tęczówkach. Ten właśnie anioł patrzył prosto w stronę wychylającego się przywódcy kraju.
Uśmiechnął się zimno, tłum wprawiając w przerażenie.
— Czyżbyście nie mieli odwagi nas powitać? — zakpił towarzysz blondwłosego mężczyzny. Jego dłoń czule musnęła rękojeści skrytej w pochwie katany. Niespełna ostrzeżenie, stwierdził Mikao rozumnie, po czym zerknął na Hokage. Twarz dowódcy zdawała się być niezwykle blada, jak kartka papieru.
— Teraz wierzysz, mój drogi? — zapytał szorstko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top