(jeszcze) Jeden powód, by nie publikować w vanity
No dzień dobry w ten przedświąteczny wieczór!
Jakoś tak mam z tym Myślnikiem, że jak nic, to nic, ale jak się odblokuję, to z trudem powstrzymuje palce, żeby nie nadawać do Was niemal codziennie. Coś musi zmieniać się w gwiazdach, gdy podejmuję decyzję, by napisać kolejną notkę. Nie wiem, koniunkcja sfer, czy co? A może uruchamia się jaki skrypt we wszechświecie, podsuwający mi nowe tematy do opisania...
... aaaalbo nieważne. Zostawmy ten temat, bo mam dla Was coś ważniejszego - chociaż patrzenie w gwiazdy na pewno byłoby przyjemniejsze. Dlaczego? Ponieważ będziemy rozmawiać o vanity.
Co, znowu?
Ano niestety, znowu; i będę ten temat wałkować w kółko i krzyżyk, bo wciąż bardzo wiele osób nie widzi różnicy między wydawaniem jako self a jako vanitowiec i nie rozumie, dlaczego pytając o kwotę, jaką należy zabulić za wydanie książki, społeczność go wyśmiewa. Jeśli ktoś nie wie, o co dokładnie chodzi, w komentarzu obok linkuję do artykułu, który jakiś czas temu napisałam na ten temat dla Peopie-. Zapraszam do przeczytania - nawet jeśli już kiedyś coś się obiło o uszy.
W skrócie: nie, za wydanie książki nie musicie płacić. Jeśli ktoś Wam kazał, to, nie bawiąc się w eufemizmy, po prostu próbuje robić biznes na marzeniach. Już mówię, co się stanie. Taki "wydawca" skosi Was z kasy i opublikuje dzieło w nakładzie tak niskim jak jakość maszynopisu, pozbawionego rzetelnej korekty i redakcji.
Ktoś mógłby zapytać - no dobra, ale co z tego? Może mam sporo kasy i jako tak nieszczególnie mi zależy. Albo chcę zacząć, a jest ciężko, tak? Wydam, natnę się, ale na przyszłość będę wiedzieć. A poza tym to, że będę miał/miała książkę na rynku, już będzie jakimś startem. Zawsze to lepiej niż nie mieć nic, albo tylko konto na Watt, prawda?
Wydawanie w vanity ma właściwie same wady. I już nie chodzi nawet o to, co zrobią (czy raczej czego nie zrobią) z maszynopisem debiutanta, rzecz jasna pełnym błędów. Jeśli to kogoś nie odstrasza, niech weźmie pod uwagę inny aspekt - fakt, że taka przygoda zwyczajnie psuje opinię. I to psuje as fuck.
Zostajecie więc nie tylko z niedorobioną książką i długami (albo świadomością, że utopiliście kilka lub nawet kilkanaście tysięcy złotych), ale również z nazwiskiem, które... kojarzy się tak sobie. I z tytułem, który niby macie na rynku, tylko w sumie lepiej o nim nie mówić, bo przyps.
I niestety, niedawno trafiłam na dziewczynę, która musiała się z tym zmierzyć - nie ona jedna i zapewne nie ostatnia. Dla waszej nauki pokazuję więc, co dzieje się, gdy pochwalicie się w poście, że wydaliście książkę, podajecie link albo chociaż tytuł (co jest logiczne) i ktokolwiek postanowi to sprawdzić, odkrywając, że jesteście vanitowcem.
Tylko dwa screeny, wyjęte z wątku, w którym pojawiły się też gratulacje, bo dziewczyna rzeczywiście wydała rzeczywiście młodo, głupio (jak sama przyznała), ale teraz próbuje się wygrzebać. Jak jej idzie i jak będzie szło jeszcze przez parę lat (i książek) widzicie sami. Fama poszła. I to taka mocno średnia.
Bo widzicie, gdy tylko pochwalicie się, że wydaliście książkę, to ktoś zaraz krzyknie "ok, sprawdzam". A potem dodaje "no ale mój drogi/moja droga - to vanity. A tam biorą każde gunwo i wypuszczają właśnie w takiej formie".
No taki średni sukces bym powiedziała.
I tak szczerze, o wiele lepiej wygląda pochwalenie się "hej, próbuję swoich sił w pisarstwie, publikuję na Wattpadzie, mój profil obserwuje już ponad 800 osób, a moja najpopularniejsza praca miała ponad 50 tysięcy odsłon". Brzmi ładnie na start (również dla wydawcy, true story), nie macie przynajmniej długów ani półsurowego materiału na rynku; debiutu, który z roku na rok będzie wam coraz bardziej ciążył.
Ne róbcie sobie tego, nie warto. A za autorkę trzymam kciuki, mimo wszystko, i życzę jej jak najlepiej.
Cyfrowe uściski,
~ Valakiria
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top