Surogat surogatu lekarstwa

Siedzieli w samochodzie. Właśnie wyjeżdżali z lasu, za którym znajdowało się skrzyżowanie.

- Chcesz jechać do miasta po zakupy? – zapytał Gilbert cicho. Był cicho od wejścia do auta, gdy zobaczył świeże zaczerwienienia pod oczami przyjaciela. Nie chciał naprzykrzać się mu hałasem.

- Nie – mruknął Roderich, nie odwracając wzroku z przyciemnionej szyby. Zamarudzili w posiadłości. Słońce już zachodziło.



W drzwiach garażu zastali uśmiechniętą Meg. Służąca zaczęła zdawać Gilbertowi raport, na którym Prusak musiał mocno się skupić, by poukładać wszystko w głowie.

Roderich w tym czasie przekradł się do salonu i ruszył ku schodom. Miał dość. Ledwo się trzymał. Ledwie nad sobą panował.

Chciał zniknąć Gilbertowi z oczu przed kolejnym atakiem, który bez wątpienia nastąpi.

Idąc przez salon, spojrzał na szafkę stojącą pod ścianą obok wieży i głośników. Drzwi miała przeszklone, zawartość także szklaną.

Kroki Rodericha niemal mimowolnie skierowały się w tamtą stronę.

Austriak zerknął za siebie. Gilbert nadal rozmawiał z Meg. Nie mógł go zobaczyć.

Roderich zatrzymał się przed barkiem, otworzył drzwiczki i sięgnął po pierwszą butelkę z brzegu. Nie zwlekając, ruszył dalej.

Zamknął się w swojej sypialni. Służba chciała być miła i zostawiła mu klucz do drzwi, z którego teraz Austriak skorzystał.

Miał w planach dojść do łóżka, lecz okazało się to ponad jego siły. Kolana zatrzęsły mu się po pięciu krokach i Roderich ni to usiadł, ni to runął na ziemię.

Przewrócił się na bok i skulił w pozycji embrionalnej. Spomiędzy jego ust wydobył się gorzki szloch.

To tak bardzo bolało... Tak bardzo, że Roderich wątpił, czy sobie z tym poradzi.

Zacisnął dłonie na nogawkach spodni. Kostki mu zbielały.

Na ustach pojawiły się kropelki krwi – skutek przygryzania warg.

Dlaczego?

Dlaczego tak jest?

Dlaczego tak musi być?

Dlaczego nie umiem nic zmienić?

Roderich pragnął w tym momencie trzech rzeczy.

Chciał umrzeć. Nie czuć. Nie oddychać. Nie cierpieć.

Chciał zadać sobie ból. By cierpieć bardziej. By odwrócić uwagę.

Lecz nade wszystko chciał paść Gilbertowi w ramiona i powiedzieć mu:

- Źle się czuję. Nie wytrzymuję ze sobą. Jestem sam. Nie umiem być sam.

Ale to było niemożliwe. Gdyby to zrobił, mógłby posunąć się o wiele dalej. Pragnął tego, lecz jednocześnie wiedział, jak źle by się to skończyło.

A on nie wytrzymałby odrzucenia. Nie w tym stanie.

Gdyby Gilbert go odsunął, Roderich udałby się prosto do łazienki, w której znalazłby i tabletki, i żyletki, i środki chemiczne.

Sprawdził to bardzo dokładnie podczas wczorajszej kąpieli.

I wtedy, gdyby Gilbert nie odpowiedział miłością, Roderich bez wahania skorzystałby z tych środków.

A Gilbert nie mógł odpowiedzieć pozytywnie. Po prostu nie mógł.

Może i nie miał nikogo na stałe, ale w ciągu ostatnich kilkuset lat bardzo dosadnie pokazał, co sądzi o dłuższych związkach. Pokazał to podczas miliarda przelotnych romansów.

Nie był płytki. Po prostu wolał tego rodzaju relacje.

A wszystkie, o których Roderich wiedział, były z kobietami.

Zresztą nie ma się czemu dziwić. Związki damsko-męskie są normalne. Właściwe.

Tylko Roderich musiał zakochać się w mężczyźnie. Jakby miał za mało problemów i natura czuła się w obowiązku dorzucić mu kolejny.

Roderich. Zakochał się. W mężczyźnie.

Pieprzony pedał.

W dodatku w mężczyźnie, który przez całe życie mu dogryzał, a w ostatnich latach ignorował.

Wymarzona miłość, nie ma co! Nie pozostało nic prócz rozsyłania zaproszeń na ślub!

Ale nie. Ślubu nie będzie.

Będą łzy, krew i śmierć.

Śmierć.

Tak, na pewno w końcu do niej dojdzie.

Jeśli nie teraz, to jutro. Albo za trzy dni. Za tydzień.

Za miesiąc, rok lub dekadę.

Chociaż nie, Roderich raczej nie wytrzyma tak długo.

Raczej umrze prędzej.

Pewnie nie dożyje swoich urodzin.

Nie żeby go to specjalnie trapiło.

Gilbercie... dlaczego?

Dlaczego mnie nie kochasz?

Dlaczego nie możesz pokochać?

Dlaczego, kurwa, nie możesz pokochać takiej pierdoły jak ja?! Dlaczego nie możesz chociaż spróbować?!

A jeśli nie możesz, to dlaczego tak mnie dręczysz...?

Dlaczego jesteś taki troskliwy, dlaczego się do mnie uśmiechasz? Dlaczego skazałeś mnie na swoje towarzystwo?

Nawet nie wiesz, jak boli powstrzymywanie się. Powstrzymywanie się od tego, by się do ciebie nie uśmiechnąć. Nie mogę tego zrobić, bo boję się, że okazałbym przy tym za dużo miłości.

Boli powstrzymywanie się od ciągłego przytulania. Wtedy, w sypialni, miałem wrażenie, że nareszcie coś zaczyna się dziać po mojej myśli.

A potem mnie puściłeś.

I cały świat się rozpadł.

Gwiazdy zgasły.

Wszystko pochłonęła czarna dziura rozpaczy.

Później, gdy przybiegłem po zeszyty, a ty mnie objąłeś... Już czułem się lepiej, więc twój dotyk uderzył w moją słabość. Gdybym cię w porę nie odrzucił, nie powstrzymałbym się od pocałowania cię.

Przepraszam, taka prawda.

Przez moje ciało przeszedł dreszcz, którego nie umiałbym ugasić.

Tylko ty być mógł. Ale dopiero po roznieceniu ognia.

A tego byś nie zrobił. A ja znowu zostałbym sam.

Sam.

Odrzucony.

Pogardzony.

Samobójczy.

Boli mnie samo patrzenie na ciebie. Boli przebywanie z tobą w jednym pomieszczeniu. Bo niby jesteśmy koło siebie, ale jednak tak daleko. Niby mówisz, że się przyjaźnimy, ale ja POTRZEBUJĘ czegoś więcej niż przyjaźń.

Potrzebuję ciebie.

W całości. Bez żadnych kompromisów.

A teraz ciebie nie mam, więc płaczę. Więc wiję się po podłodze i ryczę jak zarzynane zwierzę. Z jednej strony staram się stłumić te odgłosy, lecz z drugiej pragnę, by cię do mnie przyciągnęły. Byś zaczął dobijać się do moich drzwi.

Bo wtedy bym poczuł, że ci na mnie zależy.

A ja muszę to czuć, by żyć.

Bo gdy nie czułem, próbowałem się zabić.

Roderich otrząsnął się z tych myśli. Jeszcze chwila i by oszalał. Nie mógł pozwalać sobie na takie rozważania. Po prostu nie mógł. Zabronił sobie.

Zabronił, lecz nie usłuchał rozkazu.

Dlatego teraz musiał sięgnąć po surogat surogatu lekarstwa. Mocno złapał za butelkę. Spojrzał na etykietkę. Wódka. Rosyjska.

Mocna.

Lecznicza.

Odkręcił korek i przytknął koniec szyjki do ust. Wziął głęboki oddech i zaczął pić.

Jeden potężny łyk. Potem drugi.

Płyn palił gardło. Łzy płynęły po policzkach Rodericha.

Trzeci. Czwarty.

I kilka następnych.

Oderwał się od butelki, by zaczerpnąć tchu. Wcześniej pił wino. Prawie zawsze wino. Ewentualnie piwo.

Rzadko kiedy coś tak mocnego jak wódka.

Dlatego teraz nie wiedział, ile może wypić przed osiągnięciem stanu otumanienia.

I, prawdę powiedziawszy, wcale go to nie obchodziło.

Odczekał chwilę. Potem wypił jeszcze trochę.

I jeszcze odrobinę.

Odstawił butelkę, gdy zaczęło mu się kręcić w głowie.

Wstał, chcąc dojść do łóżka.

Zaraz się przewrócił.

Zrezygnowany, położył się na podłodze.

Zrezygnowany, ale lekki.

Mimo to nadal płakał. Płakał, zasypiając. Płakał, śpiąc.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top