Pokazany ból
Generalnie przez to, że komuś zaczęło podobać się to opowiadanie, zawalę jutrzejszą poprawę z historii. Ale proszę Was bardzo, siedziałam nad tym fragmentem pięć godzin. Jest to pierwszy rozdział, na którym prawie się poryczałam.
Wiadomość specjalna: Wiktoria, nie pytaj mnie o romantyczne sprawy, gdy piszę romanse, bo mogą z tego wyjść dziwne rzeczy.
Samochód mruczał jak drapany za uchem kot, gdy wspinał się żwirową drogą na wzgórze. Ze szczytu roztaczał się piękny widok na dolinę, której urokliwość psuły jednak połacie brązowych ogrodów i zarośnięta, brudna willa.
Roderich kulił się przy drzwiach auta, podobnie jak robił to wczoraj podczas powrotu ze szpitala. Chętnie usiadłby z tyłu, gdyby sportowy samochód posiadał tylne siedzenia.
A jeszcze chętniej to by zniknął. Może nie od razu umierał – choć widok znienawidzonej posesji sprawiał, że Austriak znów miał ochotę się zabić – ale przynajmniej znalazł się w innym miejscu.
Najlepiej gdzieś daleko stąd.
Bardzo, bardzo daleko.
Na przykład w innym państwie.
Albo na innej planecie.
Chociaż po głębszym zastanowieniu Roderich stwierdził, że jednak nie miałby nic przeciwko nagłemu zawałowi serca.
Gilbert był dobrym kierowcą. Lamborghini Gallardo już po paru sekundach zaparkowało przed willą, wzniecając obłoki kurzu. Tegoroczne lato było suche, deszcze nie padały prawie wcale. Natura szczędziła nawet burz. Wszystkie polne drogi stopniowo zamieniały się w żółtawy pył.
Dobiegało południe. Przed wyjazdem Gilbert dał Roderichowi się wyspać. Nie miał serca go budzić. Nie po tym, jak słyszał jego kroki o pierwszej w nocy. Potem o trzeciej nad ranem. A jeszcze później o czwartej trzydzieści.
Drzwi frontowe jawiły się Roderichowi jako wejście do piekła, z którego cudem się wydostał.
A teraz miał tam wrócić.
Po co?
Po skarpetki na zmianę.
I listy, które pod żadnym pozorem nie mogą zostać znalezione przez Gilberta.
- Gdzie przechowujesz torby i plecaki? – zapytał Gilbert, wyłączając silnik.
- Nie pamiętam... - wymruczał Roderich. Zamknął oczy i pomyślał przez chwilę, co przyszło mu z widocznym wysiłkiem. – Chyba na strychu... Albo na drugim piętrze...
Drugie piętro. Gilbert dokładnie pamiętał, że ominął je podczas przeszukiwania domu Austriaka. Zajrzał tylko do sypialni, w której znalazł feralne notatniki.
- Jest inna droga na strych? – spytał, pamiętając o zatarasowanym przejściu na trzecią kondygnację.
Roderich ledwo dostrzegalnie pokręcił głową. Spiął się na wspomnienie dnia, w którym zawalił drzwi kartonami.
- Najwyżej przeniesiemy wszystko w rękach – podsumował Gilbert, przekraczając próg. Odwrócił się, by spojrzeć przyjacielowi w oczy. – Nie stresuj się tak. – Uśmiechnął się lekko. – To tylko stary dom.
Stary dom, który omal mnie nie zabił.
Stary dom, w którym omal sam się nie zabiłem.
Roderich milczał. Siłą woli zmusił nogi, by wniosły go do korytarza.
Poczuł, jak żołądek skręca mu się z bólu, i to bynajmniej nie przez to, że od dawna nic nie jadł. Te wszystkie wspomnienia... Tyle lat spędzonych w tym budynku... Tyle łez, tyle uśmiechów... Tyle kłótni i tyle dłoni wyciągniętych na zgodę...
Teraz wszystkie te obrazy zaatakowały go zwartą masą i zmiękczyły mu kolana.
Usłyszał pukanie do drzwi. Przerwał czytanie gazety i ruszył do korytarza.
Przez judasza zobaczył znajomą twarz.
- Witaj, Ludwigu – przywitał się, zakładając na usta delikatny uśmiech. – Wejdź, proszę – powiedział, otwierając drzwi przed gościem.
Niemiec podrapał się po potylicy, przybierając zakłopotaną minę.
- W zasadzie to przyszedłem tylko na chwilkę – zaczął się tłumaczyć. – Zostawiłem Feliciano samego w domu i boję się, że zrobi sobie krzywdę, jeśli będę zwlekał. W każdym razie Gilbert prosił, bym ci coś przekazał.
Z kieszeni munduru wyjął małe pudełko z rodzaju tych, w których prezentuje się kolczyki.
Roderich wziął paczuszkę i zdjął pokrywkę. W środku znalazł pierścień z migotliwym fioletowym oczkiem.
JEGO pierścień.
- Szukam go od kilku tygodni... - mruknął bezwiednie.
Ludwig znowu podrapał się w głowę.
- Gilbert go od ciebie „pożyczył", ale chyba już się nacieszył tym wybrykiem – wyjaśnił. – No, muszę już iść. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia...
Roderich stał w progu jeszcze długo po tym, jak wojskowy Volkswagen zniknął za wzgórzem. W opuszczonej dłoni ściskał pierścień, na którego obrączce widniały teraz trzy niezgrabne rysy układające się w literę „G".
Roderich świętował urodziny. Był to początek osiemnastego wieku, złote czasy, w których Feliks nie został jeszcze skrzywdzony, a Polska nadal istniała.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Pijany Arthur leżał gdzieś za kanapą, za którą wpadł godzinę temu. Vash tulił do piersi Liechtenstein, która płakała i jęczała coś o podatkach za prąd. Gilbert i Ludwig urządzili zawody w piciu piwa. Obalali już drugą beczułkę.
Kilka par zdążyło zniknąć w sypialniach na piętrze, które Roderich specjalnie zostawił otwarte.
Francis o dziwo został w salonie. Tańczył do wolnej muzyki, trzymając dłonie na pośladkach przysypiającego Madagaskaru. Japonia w spokoju czytał mangę. Białoruś od dłuższego czasu biegała po domu z przystrojoną na biało piłą łańcuchową. Biedny Iwan uciekał przed nią w popłochu. Gdzieś zgubił swój szaliczek.
Roderich siedział w centrum tego zamieszania. W dłoni trzymał lampkę szampana, z której co chwilę upijał drobne łyczki.
Drugim ramieniem obejmował Elizabetę, która bawiła się jego włosami.
- JAK ŚMIESZ MÓWIĆ TAKIE RZECZY?!?!?! – wrzasnęła Elizabeta na Rodericha. – JAK MOGLIŚCIE TAK GO SKRZYWDZIĆ?!?!?!?! NIE WSTYD WAM?!?!?!
Austriak zacisnął usta. Niechętnie spojrzał na więźnia. Feliks wyglądał okropnie. Mundur – cały w strzępach – odsłaniał górną część klatki piersiowej. Na bladej skórze Polaka widać było blizny i świeże rany. Bardzo ciężkie, bardzo poważne rany. Feliks ledwo oddychał. Po przybrudzonych policzkach ściekały łzy. Drobne piąstki zaciskały się w bezsilności.
Z rany w sercu strumieniem wyciekała krew, tworząc wokół Polaka czerwoną kałużę.
Zielone oczy ciskały błyskawice.
- Kochanie, to polityka... - zaczął Roderich, ale przerwał gwałtownie, uderzony w twarz. Zaskoczony, spojrzał na Węgierkę. Wyglądała, jakby zaraz miała eksplodować.
- NIE OBCHODZI MNIE WASZA CHOLERNA POLITYKA!!! – wrzasnęła Elizabeta. – TO JEST FELIKS! NASZ PRZYJACIEL!!! PIĘĆDZIESIĄT LAT TEMU ORGANIZOWALIŚCIE RAZEM URODZINY!!! A TERAZ ZAŻYNACIE GO JAK UTUCZONĄ ŚWINIĘ DLA WŁASNEJ UCIECHY!!! – Na ostatnim zdaniu załamał jej się głos. Uciekła z płaczem, stukając obcasami zakurzonych butów.
Roderich przysiadł na kanapie, wzdychając ciężko.
Nie sądził, że sprawa posunie się tak daleko.
Nie sądził, że ON posunie się do takich czynów.
- Nie rozumiem, dlaczego jej się to nie podoba... - powiedział Iwan z rozmarzeniem. Zbliżył się do Feliksa i dźgnął go kranem w brzuch. Polak zwinął się, jęcząc żałośnie. – Przecież on tak słodko wygląda w tym czerwonym... - Rosjanin uśmiechnął się z uczuciem i zamierzył do kolejnego ciosu.
- Iwan, nie – powiedział Roderich stanowczo. Wzmiankowany spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Ona ma rację... przesadziliśmy.
Roderich wyszedł z salonu, starając się nie patrzeć w stronę Feliksa.
Był rok tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty piąty. Roderich, Gilbert i Iwan właśnie dokonali trzeciego rozbioru Polski, omal nie doprowadzając do śmierci ich przyjaciela.
- Rod... wszystko w porządku? – spytał Gilbert z troską, widząc stan Austriaka. – Źle się czujesz?
Roderich nie odpowiedział. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się w drzwiach kuchennych. Kolejne wspomnienie było jak cios w przeponę – odebrało oddech.
Chleb smakował jak papier.
Ryż smakował jak ziemia.
Nawet czekolada pozostawiała w ustach nieprzyjemny posmak.
Roderich siedział na krześle w kuchni, kryjąc twarz w dłoniach. Zastawił stół różnorakimi produktami spożywczymi, począwszy od mleka, a skończywszy na zamrożonych kotletach ze świąt.
Od dwudziestu minut próbował wmusić w siebie choć kęs jedzenia. Bez skutku. Pluł wszystkim, co wziął do ust.
Dlaczego nawet jego organizm musiał wystąpić przeciwko niemu? Dlaczego chociaż on sam nie mógł żyć ze sobą w zgodzie?
Czemu nawet on sam musiał życzyć sobie śmierci?
Roderich zacisnął powieki. Chwycił pierwszą rzecz, na jaką natrafiła jego ręka. Był to jakiś owoc, nie rozpoznawał dokładnie gatunku.
Siłą zmusił szczęki do rozwarcia się i kilkoma wściekłymi ruchami pochłonął wszystkie jadalne części owocu.
Przez kilka sekund nic się nie działo. Potem nogi same poniosły go do łazienki, kolana same ugięły się przy toalecie, układ pokarmowy sam wyrzucił z siebie zawartość. Roderich chciał ją zatrzymać, lecz nie umiał. Tak bardzo chciał coś zjeść, ale nie potrafił.
Od tygodnia zwracał wszystko, bez wyjątku. Nawet po wodzie go mdliło.
Wszystko przez te oczy. Przez te głupie oczy, o których nie mógł przestać myśleć.
Przez te cholernie piękne oczy, w których zobaczył pogardę.
Nawet nie zauważył, kiedy przeszedł z kuchni do łazienki. Jego dłoń nie znalazła oparcia na śliskich kafelkach ściany, więc osunęła się po nich gładko.
Siedział w wannie. Przez przejrzystą wodę widział swoje ciało. Był stanowczo za gruby. Nie podobało mu się to. Wstydził się.
Siedział w wannie. Był zmęczony, ale nie mógł zdobyć się na wysiłek wyjścia i ubrania.
Siedział w wannie od kilku godzin. Woda dawno wystygła.
Siedział w wannie i stopniowo farbował wodę na czerwono. Wnętrza jego ud były pokryte równymi szeregami ran.
Lata wcześniej w tej samej łazience Elizabeta czesała włosy przed zdobionym lustrem, podśpiewując pod nosem.
Rodrich zapukał do drzwi. Uśmiechnął się.
- Mogę wejść? – spytał.
- Oczywiście – odparła Elizabeta. Zmieniła śpiew w ciche nucenie.
Lecz nawet ten dźwięk zaniknął, przechodząc w chichot, gdy na łabędziej szyi Węgierki spoczęły ciepłe malinowe wargi, a czułe ramiona owinęły się wokół szczupłej talii.
- Co ty dzisiaj taki kontaktowy? – zaśmiała się Elizabeta, odwracając się do Austriaka.
Roderich nic nie powiedział, tylko przygarnął ją do siebie.
Był osiemnasty stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego szóstego roku.
W sercu Austriaka ziała czarna dziura.
Wdrapał się po schodach. Czuł, że Gilbert idzie za nim, ale jakoś nie docierało to do jego świadomości. Nie docierało do niego, że jest bliski płaczu i że zaraz rozklei się przed Prusakiem, ośmieszając się.
Po prostu szedł, kierowany jakąś piekielną siłą.
Szedł i wspominał.
Każda wizja roztrzaskiwała mu serce i sklejała odłamki na nowo, by przygotować podłoże dla kolejnego koszmaru.
Zatrzymał się w drzwiach sypialni.
Był jedenasty lipca bieżącego roku.
Roderich siedział na podłodze i oglądał stary album ze zdjęciami.
Po jego policzkach toczyły się łzy, dłonie drżały.
Na fotografii Gilbert z Ludwigiem jedli pierogi. Truskawkowy mus spływał po brodzie jeszcze niedorosłego Niemca. Starszy brat ocierał mu twarz rękawem munduru.
Na fotografii Feliciano i Romano ścigają się po podwórku. A raczej Feliciano ściga Romano, chcąc go przytulić, ten drugi zaś ucieka, przeklinając.
Na fotografii Gilbert śpi w fotelu w nogami przerzuconymi przez oparcie i czubkiem głowy opartym o podłogę. W lewej ręce trzyma pozostałości drewnianego kufla po piwie, w prawej zaś surowego, nadgryzionego ziemniaka.
Na fotografii Feliks przytula Torisa. Jego ramię pewnie owija się wokół pasa przyjaciela, który lekko się rumieni, lecz poza tym wydaje się być szczęśliwy.
Na fotografii Gilbert, Francis i Antonio. Tło wskazuje, że odwiedzają Paryż. Roderich nie zrobił tego zdjęcia, otrzymał je razem z pocztówką. Przyjaciele jedzą dwumetrowej długości zapiekankę ze ślimakami. Gdzieś w tle wymiotuje Arthur.
Na fotografii Elizabeta siedzi na kolanach Vladimira, po którego podbródku ścieka sztuczna krew. Halloweenowy kostium Węgierki wyobraża wróżkę o delikatnych limonkowych skrzydłach.
Na fotografii Toris, Feliks, Elizabeta i Roderich trzymają się za ręce. Wszyscy uśmiechają się szeroko, chociaż oczy Austriaka i Węgierki są podpuchnięte. Kłócili się przez całą noc.
Na fotografii Roderich, Iwan i Gilbert w puchowych kurtkach. W tle Kreml.
Na fotografii Natalia tuli się do przestraszonego Iwana.
Na fotografii Ludwig obejmuje Feliciano, który płacze z powodu deficytu makaronu.
Na fotografii Antonio siłą przytula Romano.
Na fotografii Roderich i Elizabeta całują się na tle zachodzącego słońca.
Na fotografii Francis zaplata warkocz Feliksowi.
Było jeszcze mnóstwo takich fotografii, lecz Roderich nie miał siły, by wszystkie przejrzeć. Cisnął albumem o ścianę, zrywając się na nogi. Ból był nie do zniesienia. Roderich miał ochotę wrzeszczeć, skomleć i płakać. Chciał wić się po podłodze, biec przed siebie, uciekając od problemów, i zamrzeć w bezruchu, oczekując śmierci. Pragnął niszczyć i zostać zniszczonym.
Pragnął zabić.
Siebie.
Nie zrobił ani jednej z tych rzeczy. No, może nie dosłownie.
Wpadł w szał. Stał się robotem napędzanym przez cierpienie. Ból, bezsilność, żal, strach i frustracja były jego paliwem.
Panel sterowania nie istniał.
Roderich na ślepo miotał się po pokoju, rozszarpując i tłukąc wszystko, co wpadło mu w ręce. Możliwe, że krzyczał. Nie wiedział tego.
Zaczął od albumu. Chwycił go za okładkę i uderzał nim o ściany i meble. Folia i papier szybko zaścieliły podłogę. Gdy łączenia albumu zostały osłabione, Austriak usiadł na ziemi i zaczął go rozdzierać. Każdą fotografię po kolei. Każdą obwódkę. Wszystko w drobny mak.
Wszystko w nicość.
Nie chciał widzieć swojej przeszłości.
Nie chciał pamiętać.
Nie chciał być świadomym tego, co stracił.
Po zniszczeniu albumu ponownie zerwał się na nogi. Nie myślał nad swoimi czynami. Po prostu działał.
Wywrócił kilka doniczek z kwiatami. Przejechał glinianą skorupą po rolecie wiszącej na oknie. Smuga światła przedarła się przez zasłonę i zalśniła na czymś przy granicy wzroku szaleńca.
Roderich spojrzał w tamtą stronę.
Wezbrała w nim taka nienawiść, jakiej nie czuł jeszcze nigdy. Z dzikim wrzaskiem rzucił się na istotę, która doprowadziła go do tego stanu. Natarł na zwierzę w ludzkiej skórze, na bestię w podartych szmatach, które kiedyś były galowym mundurem.
Zderzył się z winowajcą.
Coś trzasnęło i błyszczące odłamki lustra posypały się na podłogę. Rama pękła. Kilka fragmentów zwierciadła przebiło skórę Rodericha, który dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił.
Ciężko upadł na ziemię. Nie miał nawet siły, by zwinąć się w kłębek. Po prostu zaczął płakać. Wył rozdzierająco, chcąc wyrzucić z siebie cały ból, który go trawił, cały ból, który go zabijał. Zdzierał sobie gardło – najpierw złorzecząc, potem przeklinając, a w końcu tylko cicho błagając o pomoc.
Nikt nie przyszedł.
Nikt mu nie pomógł.
Nikt się nie zlitował.
O czaszkę Rodericha raz po raz obijał się okrutny głos. Z każdym wypowiedzianym przezeń słowem Austriak jeszcze bardziej zapadał się w sobie, jeszcze bardziej pragnął śmierci.
Znał ten głos aż zbyt dobrze. Sam go tworzył.
- Niech ktoś... mnie... zabije... - szeptał. – Proszę... zabijcie mnie... błagam... Ja już nie chcę...
Znów był w teraźniejszości, choć nie pamiętał, kiedy wrócił. Klęczał na rozbitych szkłach i płakał, lecz nie pamiętał momentu, gdy pierwsza łza wypłynęła z jego oka.
Jego ramiona trzęsły się spazmatycznie, oddech się rwał. Ostry, pulsujący ból promieniował z serca i rozchodził się po całym zmordowanym ciele.
- Rod...? – wyszeptał Gilbert, podchodząc niepewnie do Austriaka. Po jego twarzy znać było strach.
Roderich tylko pokręcił głową, jeszcze gwałtowniej szlochając. Usłyszał cichy szelest tkaniny, gdy Gilbert przysiadł obok niego.
Gdy ciepłe palce dotknęły jego ramię, coś w Austriaku pękło. Zapłakał intensywniej, przywierając do torsu Prusaka. Przydusił twarz do jego piersi, tłumiąc łkania. Mocno zawarł palce na białej koszulce. Drugą ręką objął szyję Gilberta, jakby chciał mieć pewność, że ten nie ucieknie.
Chwilę później poczuł na plecach ciepły ucisk – z początku niepewny, zaskoczony, potem mocniejszy, serdeczniejszy. Jak topielec przywarł do Gilberta, płacząc i zdzierając sobie gardło. Za nic by go teraz nie puścił. Wolałby zdechnąć, niż pozbawić się jego ciepła.
- Ćśśśś... - mówił Prusak, obejmując go i kołysząc. – Już w porządku... Jestem tutaj... Jestem i zawsze będę... Już nic nie może ci się stać... Już w porządku, nie płacz...
Mimo zapewnień Roderich płakał. Miał wrażenie, że słowa Gilberta jedynie mnożą jego łzy. Czuł, jak ze szlochami wychodzi z niego milczenie ostatnich lat. Uwalniał się od całej frustracji, bezsilności i żalu. Pokazywał całą frustrację, bezsilność i żal. Pozwalał Gilbertowi je przejąć i owinąć w zrozumienie. W pociechę.
Po raz pierwszy od tak dawna pokazywał swoje emocje innemu człowiekowi.
Po raz pierwszy od tak dawna miał przy sobie współczujące serce.
Serce, które kochał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top