Krok ku rzece
(Robione bez korekty. Potem to sprawdzę, teraz nie mam nastroju.)
Roderich postanowił sobie, że ten dzień będzie dobry. Piękny. Wolny od łez.
I rzeczywiście taki był.
Lecz tylko dzień.
Wraz z zachodem słońca pojawił się ból. Ból samotności, ból żalu, ból lat topienia się w alkoholu i krwi, ból nieudanych samobójstw.
Ból nieobecności Gilberta.
W pierwszym odruchu Roderich zapragnął udać się do jego sypialni i zacząć tę noc tak, jak zaczął wczorajszą. Dobrze. Pięknie.
Szybko wyperswadował to sobie palcami wbitymi w nadgarstek. Nie mógł. Nie znowu. Gilbert nie powinien patrzeć na niego w tym stanie. To byłoby złe.
Przygotował się odpowiednio. Spędził dzień w ogólnie pojmowanej radości, więc teraz powrót do ciemności był wyjątkowo bolesny. Właśnie tego się obawiał. I obiecał sobie, że pójdzie z takim bólem do Gilberta.
Ale nie szedł. Chociaż powinien.
Powinien wstać teraz z łóżka i ruszyć przez korytarz, zapukać do drzwi i wśliznąć się na miejsce obok Gilberta, przytulić do niego i wypłakać wszystkie smutki.
Więc dlaczego tego nie robił? Dlaczego właśnie sięgał pod materac, gdzie schował nieodłączną przyjaciółkę?
Więc dlaczego czuł złość zamiast bólu?
Dlaczego miał ochotę zabić się nie z powodu samotności, lecz nienawiści?
Dlaczego?... KURWA.
Nie mógł tego zrobić.
Nie przyjacielowi Gilberta.
Roderich czuł się tak, jakby ktoś podzielił go na dwie różne osoby. Jedna była biednym skrzywdzonym chłopcem, którego trzeba było ukołysać do snu, którego trzeba cały czas pilnować, któremu wystarczy odrobina miłości do szczęścia.
Druga była personifikacją destrukcji. Demonem, którego powołaniem jest niszczyć, mordować, ciąć, podsycać strach, ból i nienawiść.
Roderich był teraz drugą postacią. Dlatego spiął się wewnętrznie, siłą przedarł się do postaci pierwszej i wygiął plecy w łuk, zaatakowany bólem nie do wytrzymania. Potworna strona próbowała go zniszczyć. Roderich widział nad sobą widmo; wyglądało jak on, ale miało wielkie, czerwone oczy, rozcapierzone palce i otwarte usta, z których wystawały ostre zęby ociekające krwią.
Roderich jęknął - ze strachu, z bólu, z frustracji. I zaczął upodabniać się do demonicznego siebie. Jego ciało drżało od płaczu, którego nawet nie miał siły tłumić. Dłonie zaciskały się spazmatycznie na pościeli, paznokcie wpijały się w nią i gdyby były ciut ostrzejsze, podarłyby ją na strzępy. Oczy z każdą sekundą czerwieniały i puchły.
W końcu na ustach pojawiła się krew. Najpierw od przygryzania języka i wnętrz policzków. Potem ostatnie blokady w umyśle Rodericha puściły. Austriak zbliżył dłonie do ust i zaczął je gryźć. Tak mocno, jak tylko potrafił. Coś hamowało go przed użyciem żyletki, ale emocje były zbyt silne, by się im nie przeciwstawić.
Gryzł się jak zwierzę, nie potrafiąc przestać. Nie mogąc.
Musiał czekać, aż mu przejdzie.
W końcu przeszło. Cudem.
Ale gdy Roderich zaczął się uspokajać, nadeszło znowu. Mocniejsze, silniejsze.
Chyba krzyknął, ale nie był pewien. Przeturlał się na brzuch, przycisnął twarz do poduszki i szlochał głośno. Jego palce zaciskały się kurczowo na materiale. Niektóre pochwyciły włosy i szarpały za nie. Nogi poruszały się niespokojnie; raz podchodziły pod klatkę piersiową, innym razem kopały zrolowaną kołdrę.
Roderich bałby się, że ból go wykończy, gdyby nie to, że miał nadzieję na taką śmierć. Z dala od wszystkich. Z dala od kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc.
Z dala od Gilberta, który był przyczyną całego tego bólu.
Z dala od Gilberta można tylko umierać.
Z dala od Gilberta chce się umierać...
Krzyk znowu wydarł się z jego gardła. Gdy spróbował zrobić to po raz kolejny, zagłuszył go głośny trzask.
Nie widział, co się dzieje. Tylko czuł.
Czuł, jak czyjeś ręce chwytają go pod pachami i siłą odrywają od poduszki. Czuł, jak te same ręce unoszą go, jak jedna z nich łapie go za kolana, by przestał kopać.
Czuł i słyszał. Słyszał przerażony głos Gilberta, który mimo wszystko starał się brzmieć uspokajająco. Drżał zauważalnie. Załamywał się.
Roderich nadal płakał, nadal bełkotał. Zupełnie jak tego popołudnia przed wyruszeniem nad jezioro. To zdecydowanie był jego najmocniejszy atak od wyjścia ze szpitala. Atak, którego nie mogła powstrzymać nawet obecność Gilberta.
Szczątkami jaźni zarejestrował, że położono go na czymś miękkim. I że coś ciepłego, coś do czego ogromnie go ciągnęło, owija się wokół jego ciała.
Wierzgnął, jakby poraził go piorun. Bełkotanie zmieniło się w krzyk. Nie mógł być teraz przy Gilbercie, nie mógł, nie mógł. Nie w tym stanie. Gilbert był dobry, święty, czysty. Roderich nie miał prawa skazać go swoją krwią. Swoim bólem. Swoją beznadziejnością i bezużytecznością.
Wierzgał, wrzeszczał i kopał naokoło, aż w końcu spadł z łóżka. Odczołgał się, potem podkurczył nogi, schował głowę i położył dłonie na karku. Jakby oczekiwał ataku psa.
Pies nie przyszedł, ale pojawił się Gilbert. Też krzyczał. Panikował. Nie wiedział, co robić. Nie rozumiał, co dzieje się z jego przyjacielem. Rozważał dzwonienie po pogotowie.
Znowu musiał użyć siły. Rozplątał kończyny Rodericha. Przygniótł jego nogi swoją jedną, drugą ustawił za jego plecami, zgiętą pionowo w kolanie. Złapał przyjaciela za nadgarstki. Wolną rękę mocno złapał go za podbródek.
- Rod, spójrz na mnie - nakazał. Austriak wciąż zaciskał powieki. Próbował kręcić głową. - Rod. To ja, Gilbert. Otwórz oczy. Rod, do cholery, spójrz na mnie.
Spojrzał. Powoli rozchylił powieki. I od razu zaniósł się jeszcze potężniejszym płaczem.
Gilbert przeklinał w duchu. Co miał zrobić? O co tu chodziło? Dlaczego tak się działo?
- Rod. Opanuj się. Proszę. Boję się o ciebie.
Roderich pokręcił głową. Gilbert poczuł częściową ulgę. Udało mu się nawiązać kontakt z przyjacielem.
- Powiedz mi, co się dzieje - mówił dalej. - Pomogę ci. Tylko muszę wiedzieć, co zrobić.
Roderich mruknął coś niewyraźnie. Prusak nachylił się i usłyszał:
- ...zabij mnie...
Gilberta przeszedł dreszcz. Nie wyobrażał sobie gorszych słów, które mógłby teraz usłyszeć.
Roderich za to powoli się uspokajał. Nie wracał do codziennej nieruchomości, ale przestał się wyrywać, choć nadal drżał. Przestał bełkotać, ale nadal pojękiwał i stękał, jakby ktoś nieprzerwanie wbijał mu w plecy gorące igły.
Tak też się zachowywał. Jego ciało co chwilę wyginało się jakby w spazmach.
- Rod. Wiesz przecież, że nie mógłbym cię zabić. Że nie zrobiłbym ci krzywdy...
- Robisz - przerwał mu Austriak. I wybuchnął płaczem, teraz już nieco normalniejszym, choć wciąż gwałtownym.
Gilbert delikatnie wziął go na ręce i zaniósł do łóżka. Roderich nie robił problemów. Chyba wreszcie się poddał, opadł z sił. Pozwolił się położyć i częściowo przykryć. Nie oponował także, gdy Gilbert przygarnął go do siebie, otoczył ramieniem, a drugą ręką gładził po włosach.
- Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że w jakiś sposób cię ranię - wyszeptał. - Przysięgam, że robiłem wszystko, żebyś czuł się jak najlepiej. I nadal będę to robić. Powiedz mi, co ci nie pasuje. Czym zawiniłem. Poprawię się. Chcę, żebyś był szczęśliwy.
Nie oczekiwał odpowiedzi. Przynajmniej nie teraz.
Dlatego był zaskoczony, gdy ja otrzymał. Zwłaszcza w takiej formie.
Roderich poruszył się i sięgnął ręką w górę - tak daleko, jak pozwalały mu ramiona Gilberta owinięte wokół ciała. Położył rękę na jego boku.
Zaraz potem chyba zreflektował się i chciał cofnąć dłoń. Gilbert zakrył ją swoją.
- Rozumiem - powiedział łagodnie. - Będę tutaj.
Pomógł Roderichowi uwolnić rękę; Austriak przerzucił ramię przez bok Gilberta i zacisnął palce na tyle jego koszulki. Gilbert wrócił do poprzedniej pozycji, obejmując Rodericha i gładząc go po włosach.
Austriak powoli się rozluźniał, jego oddech zwalniał. Gilbert przeczesywał jego włosy, muskał szyję, delikatnie głaskał po głowie.
Rozpięta bluza, którą Roderich miał na sobie, zsunęła się nieco podczas ataku, a dekolt koszulki nie był najmniejszy. W pewnym momencie Gilbert przypadkiem zahaczył palcem o skraj bluzki. Materiał odciągnął się minimalnie, a słaba księżycowa poświata odznaczyła się na błyszczącej kresce przerywającej gładkość skóry Austriaka.
Gilbert ostrożnie odsłonił ślad, który okazał się blizną - szeroką na centymetr, jednolitą, przedstawiającą cyfrę jeden.
Prusak przesunął po niej kciukiem.
- Rod, co to jest? - spytał cicho.
Roderich podniósł wzrok, chcąc spojrzeć na obiekt zainteresowania przyjaciela. Już przysypiał, ale gdy zorientował się, o co chodzi, w jego oczach pojawiła się żywa panika, a drobne ciało spróbowało zrobić unik.
Gilbert, obawiając się kolejnego ataku, delikatnie zasłonił bliznę i mocniej objął Rodericha.
- Spokojnie - szepnął. - Nic nie widziałem.
Austriak przytulił twarz do jego piersi. Oddech znów miał przyspieszony.
Gilbert położył dłoń na głowie przyjaciela. Pod palcami drugiej czuł wystające żebra.
- Śpij spokojnie - wyszeptał. Spróbował uwolnić się z uścisku Austriaka.
Roderich drgnął jak oparzony i wręcz panicznie przywarł do torsu Gilberta.
- Nie zostawiaj mnie - jęknął. - Proszę, nie zostawiaj...
Gilbert posłusznie sięgnął po kołdrę i przykrył ich obu. Zmienił nieco pozycję, by Roderichowi było wygodniej. Austriak znalazł dla siebie miejsce w zagłębieniu jego ramienia.
- Nie zostawię - powiedział Gilbert. - Obiecuję. Gdy rano się obudzisz, będę tu.
Nie potrafił opisać ciepła, które raz po raz zalewało jego serce. Był szczęśliwy. Mógłby do końca życia się stąd nie ruszać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top