Dzienny gość
Wejście do namiotu rozwarło się nagle. Pojawiła się w nim uśmiechnięta chłopięca twarz o wielkich, zielonych oczach.
- Nie widzieliście mojego kucyka? – zapytała twarz. – Próbowałem go przefarbować i nagle... - Feliks urwał, zauważywszy, dokąd wszedł.
Gilbert i Roderich leżeli przytuleni, jak każdej nocy. Spod śpiwora wystawała tylko głowa Austriaka, Gilbert za to był odkryty w taki sposób, że nagość jego torsu była doskonale widoczna w szarym świetle poranka, ale fakt, iż miał na sobie spodnie, został starannie zamaskowany.
- Uuuu... - mruknął Feliks. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – No tego to bym się totalnie nie spodziewał.
Gilbert, nagle obudzony, rozchylił powieki. Roderich także zaczynał powolny powrót od Morfeusza.
- Czego chcesz? – burknął Prusak.
- Mówiłem już. Kucyk mi uciekł. Był tu może?
Gilbert przypomniał sobie kroki, które słyszał kilka godzin temu, i unoszący się w powietrzu zapach stajni. Jęknął cicho, zmuszając się do siadu.
- Już idę... - mruknął.
- Gilbert...? – wymamrotał Roderich. – S-so się dzieye?...
- Nic, kochany, śpij dalej – odpowiedział Prusak automatycznie, ubierając buty. Wyszedł z namiotu za Feliksem.
Już na starcie Polak szturchnął go łokciem pod żebra i znacząco puścił oczko.
- Więc znudziły ci się cycki? – zapytał zaczepnie. – Teraz gustujesz w innych wypukłościach?
Gilbert spojrzał na niego z góry. Nie uśmiechnął się. Był śpiący. I zirytowany bezpośredniością kolegi.
- Odezwał się homofob – burknął. – Przypomnij, ile razy braliście ślub z Torisem?
- Cztery – odparł Feliks radośnie. – Planujemy piąty. Ale generalnie to co to ma do rzeczy?
- Nic... Po prostu nie mieszaj się w nieswoje sprawy.
- Jak miałbym nie interesować się życiem moich sąsiadów?! – spytał Polak w szczerym zaskoczeniu.
- ...nie graniczymy ze sobą. Przypominam, że Pomorze Gdańskie znów jest twoje – rzucił Gilbert zgryźliwie.
Feliks obrócił się kilkakrotnie wokół własnej osi, śmiejąc się głośno.
- Wiem – powiedział triumfalnie. – Bardzo podoba mi się w Gdańsku. Ładnie go unowocześniłeś.
- Mhmm...
Gilbert zatrzymał się przy granicy drzew po zachodniej stronie jeziora. Wskazał na ziemię, na mały odcisk końskiego kopyta, który znalazł w nocy.
- To twój? – zapytał.
Feliks podskoczył.
- Jasne! Ma serduszka na podkowie, widzisz?
Gilbert wywrócił oczyma. Zagwizdał kilkakrotnie.
Kucyk nie zdziwił nikogo, pojawiając się. Gilbert miał podejście do zwierząt.
Konik wykłusował z lasu, ale się nie zbliżył. Prusak musiał po niego pójść i przyprowadzić go do Feliksa.
Na zadzie zwierzęcia widniała różowa plama po wałku malarskim. Gilbert współczuł mu cholernie. Los hamburgera byłby dla biedaka lepszy.
- Generalnie to poradziłbym sobie z tym sam, ale skoro już mi pomogłeś, to dziękuję – powiedział Feliks, biorąc wodze do ręki. Konik wyglądał na zawiedzionego. A więc to już koniec? Znowu się nie udało? Muszę żyć z NIM???
- Nie ma problemu. – Gilbert ziewnął. – Trafisz do bramy?
Polak już siedział w siodle. Uśmiechał się z wyższością, chociaż kucyk był malutki i niewiele dodawał do jego wzrostu.
- Oczywiście! Trzymaj się ciepło. I wpadnij kiedyś na wódkę!
Spiął konika i ruszył galopem. Rżenie kucyka brzmiało raczej rozpaczliwie niż radośnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top