Ból srebrem uwolniony

Siedział na łóżku. Nie miał siły na męczenie się w łazience.

Na jego kolanach leżała bluza, którą z siebie zdjął.

Był teraz tylko w białej koszulce.

W białej koszulce na białych ramionach.

W białym bandażu na białym nadgarstku.

W białym bandażu, którego biel nie może utrzymać się zbyt długo.

Maleńki przedmiot, dotąd spoczywający na poduszce, tkwił teraz w zaciśniętych palcach Rodericha. A leżał tak wygodnie, jakby drżąca dłoń była jego miejscem przeznaczenia.

Austriak delikatnie odwiązał bandaż, odsłaniając gładkie czerwone rany. Były jeszcze świeże, od zdarzenia w szpitalu nie minęło znowu tak wiele czasu.

Roderich przytknął żyletkę do przedramienia, trochę nad nadgarstkiem. Zamknął oczy.

Nacisnął.

Och...



Zbyt wiele razy obiecywał sobie z tym skończyć, by mu się udało. Samookaleczanie było, jest i zawsze będzie jego zmorą – potworem, spod którego władzy nie umie się wyrwać.

Nikt nie umie. A jeśli ktoś mówi, że „po prostu mu się znudziło" – kłamie.

Żeby przestać, trzeba mieć dobry powód. Motywację.

Nieuchronną bliskość śmierci. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym i pranie mózgu.

Albo kogoś, kto ucałowałby każdą ranę i skropił ją łzami bólu.

Roderich potrafiłby przestać się ciąć, gdybym mógł liczyć na pomoc.

Na pomoc Gilberta. Nikogo innego.

Tylko Gilberta.

Ale Gilberta tu nie ma. I nigdy go nie będzie.

Gilbert go nie kocha...

Roderich był u niego w domu, leżał w łóżku zasłanym przez jego służbę, ciął się żyletką z jego łazienki.

Ale nie czuł jego bliskości.

Wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, że Gilbert jest bardzo, bardzo daleko. Dalej nawet niż wtedy, gdy krzyczał na Austriaka.

A kiedy krzyczał, każde pojedyncze słowo, każdy przecinek i każda kropka, każda samogłoska i każda pauza – to wszystko bombardowało Rodericha, wywołując ból, który ogniskował się w zranionym nadgarstku.

Pierwszy raz próbował się zabić niecałe dwa tygodnie temu. Zrobił to, ponieważ nie potrafił żyć bez Gilberta.

Pewnie wszyscy zastanawiali się, dlaczego trzy dni później stłukł okulary i ponowił próbę.

On też się nad tym zastanawiał.

Przyczyną był chyba nadmiar emocji, ale Roderich nie był pewien. Może przestraszył się, gdy Ludwig powiedział, gdzie pojechał Gilbert?

A może sam fakt, że Gilbert zostawił go na dłużej po raz pierwszy od trzech dni, wywołał tak silne emocje? Jakby obraz szpitalnego pokoju nagle stał się niepełny. Jakby szok związany z dostrzeżeniem tej niezgodności był zbyt wielki, by się z niego pozbierać.

O ile pierwsza próba była skrupulatnie zaplanowana, o tyle za drugim razem Roderich działał pod wpływem chwili.

Podobnie jak teraz.

A co robił teraz?

Ach... teraz odreagowywał.

Odreagowywał ból, który zebrał się w jego nadgarstku podczas kazania Gilberta.

Ból pulsował pod skórą.

Roderich musiał go tylko wypuścić...




Krew powoli wyjrzała z pierwszego zranienia – ostrożnie, czujnie, jak zwierz wychylający się z nory.

Potem zwierz zmienił się w strumień, który powoli zabarwił białą skórę na czerwono, a nastęnie ściekł na materiał czarnej bluzy, w którym zniknął.

Dlaczego?...

Gilbercie, dlaczego mi to zrobiłeś?...

Oczy jego pamięci ujrzały scenę sprzed niespełna trzydziestu minut.

Gilbert pieklący się o kilka łyków wódki.

Gilbert krzyczący.

Gilbert zły.

Na niego.

Słowa... Słowa rozbrzmiewały w jego głowie. Straszne słowa. Bolesne słowa.

Roderich bardzo powoli zrobił drugie nacięcie, nieco głębsze od pierwszego. Skrzywił się. Bolało.

To zawsze bolało.

Ale czyż nie o to chodziło?

Gilbercie... przepraszam. Przepraszam, że znowu to sobie robię. Że znowu się krzywdzę. Wiem, że źle byś się poczuł, gdybyś się o tym dowiedział. Że znowu powiedziałbyś mi, że wszystko niszczę... że się nie staram...

Ale ja naprawdę chciałbym się starać. Naprawdę chciałbym nie przysparzać ci problemów.

Tylko że ja chyba nie umiem. Tylko że ja chyba naprawdę jestem pierdołą, o którą trzeba dbać, którą trzeba pilnować.

Ja chyba naprawdę nie nadaję się do tego życia.

A przynajmniej nie bez ciebie...

Trzecie nacięcie. Już płytsze, lecz nadal bolesne. Bardzo, bardzo bolesne.

Spomiędzy ust Rodericha wydobył się cichy jęk, którego Austriak nie mógł powstrzymać. Zacisnął pięść lewej dłoni, oparł rękę na kolanach, na czarnej bluzie, i obserwował, jak mieszanina krwi i bólu opuszcza jego żyły.

Zrozum, Gilbercie, że ja muszę pić. Gdy nie piję, dzieje się ze mną to, co dzieje się teraz. Muszę jakoś odreagowywać. Bo gdy trzymam wszystko w sobie, mam wrażenie, jakbym się dusił. Tego nie da się wytrzymać.

Mógłbym jeszcze płakać, lecz samotny płacz jest cierpieniem nie do pojęcia.

Mógłbym płakać, ale musiałbyś mnie wtedy obejmować.

Tylko dlaczego miałbyś się na to zgodzić?

Zgodziłbyś się, gdybym poprosił. Zrobiłbyś to dla mnie.

Dla mnie czy dla własnego sumienia?

Przecież trzeba by być naprawdę okrutnym, by nie pocieszyć łkającego samobójcy.

Zrobiłbyś to, bo masz serce.

Zrobiłbyś to dla każdego.

Lecz ja, głupi, marzę o specjalnym traktowaniu.

Rzuciłbym okaleczanie, picie i płakanie, gdybym otrzymał coś w zamian.

Powiesz o mnie „materialista". Nic bardziej mylnego. Oddałbym ci cały majątek, całe państwo i fundusze do ostatniego grosza, gdybym dostał cię w zamian. Powiesz o mnie „chciwy", ale ja nie mówię o pragnieniach, lecz o POTRZEBACH.

Potrzebuję cię, Gilbercie. Tylko ty jesteś mi niezbędny do życia.

I tylko ciebie nie mogę mieć.

Długo tak siedział. Czas płynął i krew płynęła. Płynęła krew i płynęły myśli przez biedną głowę człowieka, który zbyt wiele wycierpiał. I tylko to płynięcie pozwalało mu się ostać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top