47. Znasz słowa, Boo Bear
Harry
Zrobiło się jakoś tak cicho. Coś mnie ominęło? Umarłem? Gdzie Greg? Gdzie wszyscy? I czemu tu jest tak ciemno?
- Otwórz oczy, Hazz. - usłyszałem cichy głos.
Trzeba być debilem, aby nie dostrzec, że miało się zamknięte oczy. To normalne, że nic nie widziałem. Brawo dla ciebie, Styles!
- Gdzie ja jestem? - zdziwiłem się. - Szpital? Zwariowałem, prawda?
- Nie. - pokręcił głową. - Jestem tu, aniołku.
- L-Lou... - poczułem, jak zaczynam płakać. - Umarłem? Nie żyję, prawda?
- Niezupełnie. - uśmiechnął się lekko. - Spójrz.
Wskazał na coś palcem i podążyłem za nim wzrokiem. Widziałem... siebie? Leżałem na brudnej podłodze, a obok mnie siedział Greg i dwóch lekarzy, którzy walczyli o moje życie. Po co to robili? Nie chciałem wracać.
- Musisz walczyć, aniołku. - powiedział spokojnie. - Musisz wrócić.
- Nie. - pokręciłem gorączkowo głową. - Nie wrócę tam, to tak strasznie boli...
- Powinieneś żyć, jesteś jeszcze taki młody...
- Nie przeżyję tam na Ziemi. Nie każ mi tak bardzo cierpieć, Lou. - popatrzyłem na niego błagalnie.
- On ma rację. - odezwał się inny mężczyzna. - Jego ciało już umiera.
- Thomas? - uśmiechnąłem się przez łzy i podszedłem bliżej.
Mężczyzna stał przede mną z lekkim uśmiechem. Był ubrany w mundur, tak samo jak Louis. Skinął głową i spojrzał na moje ciało wykrwawiające się na brudnej podłodze gdzieś w Iraku. Wyglądałem okropnie. Nie rozpoznałbym, że to ja. Ta mina mogła zabić Grega. O siebie się nie martwiłem. Nie czułem tego strachu, gdy zastąpiłem mężczyznę. Pragnąłem jedynie, aby mój przyjaciel żył. I tak się stało. Wyruszyłem do Iraku, aby ratować ludzi, ratować swoich przyjaciół.
- Dobrze cię widzieć, Hazz. - odezwał się. - Bardzo boli?
- Nie czuję nóg. - odparłem. - Ale jakim cudem tu stoję? Ciężko mi oddychać...
- W porządku, Harry. - szepnął Louis i podszedł do mnie bliżej.
- To ja już uciekam chłopaki. - odezwał się Greenwood. - Do później!
Odwrócił się do nas plecami i gdzieś poszedł. Po chwili zniknął. Wyglądało to tak, jakby rozpuścił się w powietrzu. Patrzyłem w ślad za nim. Tomlinson tylko się zaśmiał.
- Idzie do Frosta. - odparł, wzruszając ramionami.
- Frosta? - wystraszyłem się. - Z-zginął? Ale niedawno co...
- Żyje i ma się nieźle. - posłał mi szczery uśmiech. - Powiedzmy, że Frost jest tak jakby małą obsesją Thomasa. Lubi podglądać jego życie prywatne, biedny Nath, kiedy tu trafi.
- Chcę zostać z tobą. - powiedziałem, próbując go dosięgnąć.
Zrobił krok do tyłu i zagryzł dolną wargę. Spojrzał na dół na sanitariuszy, którzy próbowali opatrywać moje rany. Przeczuwałem, że im to się nie uda. Najgorsze w tym wszystkim było uczucie ogromnego bólu. Czułem go na plecach, na całym ciele.
- To boli Louis. - spojrzałem na niego, ale on unikał mojego wzroku.
- Kocham cię, Harry. - powiedział. - Pomogę ci przez to wszystko przejść. Podaj mi rękę.
- Nie odsyłaj mnie tam, chcę być z tobą. - zawołałem wiedząc, że się powtarzam.
- Będziemy, to tylko chwilka, aniołku. - uśmiechnął się smutno.
Wyciągnął przed siebie rękę i czekał aż ją złapię. Podszedłem o krok bliżej. Złapałem jego dłoń. Myślałem, że mi się to nie uda, że rozpłynie się niczym mgła. Ale nie, czułem ten dotyk. Cały ból powoli mijał. Chciałem, aby tak było zawsze, bez bólu i cierpienia.
- Chodź ze mną, Harry. - powiedział i zaczął ciągnąć mnie gdzieś przed siebie.
Obejrzałem się jeszcze do tyłu na swoje ciało. Ktoś próbował przywrócić bicie mojego serca, ale ono było za słabe. Spojrzałem na Louisa. Szedł przed siebie, prowadząc mnie w nieznanym kierunku.
Myślałem, że jak wyjdziemy z budynku, zobaczę strzelaninę, ale bardzo się pomyliłem. Znajdowaliśmy się w przepięknym ogrodzie. Nieopodal znajdował się mały domek taki, jak kiedyś opisywałem Louisowi. Nasz dom z ogrodem, wymarzone miejsce. Pociągnął mnie w kierunku drzewa. Dziwiłem się, że świeciło słońce i było tu tak przyjemnie.
- Gdzie my jesteśmy? - zapytałem. - Umarłem, prawda?
- W domu, kochanie. - odparł z uśmiechem. - I tak, Hazz. Nasze ciała umarły, ale jesteśmy tutaj razem. Tęskniłem za tobą wiesz?
Usiadł na trawie i zerwał małą stokrotkę, zaczynając wyrywać pojedyncze, białe płatki. Po chwili zająłem miejsce obok mojego chłopca. Przytuliłem go do siebie mocno, przelewając swą ogromną miłość do niego. W końcu mogłem mieć go w ramionach. Tyle na to czekałem.
- Ja bardziej, Boo. - szepnąłem, całując go delikatnie.
- Słyszałem wszystko, co do mnie mówiłeś. - kontynuował. - Gdy dowiedziałem się, że chcesz wrócić do Iraku, zapragnąłem zejść na Ziemię i mocno walnąć cię w głowę. Bałem się, że zwariowałeś.
- Bo to zrobiłem, Lou. - uśmiechnąłem się, nadal go nie puszczając. - Kocham cię tak mocno, że nigdy cię nie opuszczę. Nie pozbędziesz się mnie.
- Nie mam zamiaru. - zaśmiał się. - Hazz?
- Hm?
- Zaśpiewasz mi piosenkę? - mruknął cicho na moje ucho.
- Jeszcze ci się nie znudziło? - zaśmiałem się. - Śpiewałem ci wszystkie te piosenki, które napisałem.
- Ugh... wiem. - fuknął. - Ale chcę jeszcze ich posłuchać.
- W takim razie na początek ,,Just hold on'' - zadecydowałem. - Ale pod warunkiem, że śpiewamy razem. I nie wykręcaj się, bo znasz słowa, Boo Bear.
- Kiedy ty się taki mądry zrobiłeś?
- Nie zapominaj, że teraz ja jestem starszy o całe dwa lata! I jak się z tym czujesz, dzieciaku?
- Zamknij się już panie dorosły i śpiewaj! Nie mamy całej wieczności... - dodał, po czym się zaśmiał. - W zasadzie to mamy, ale pośpiesz się, zanim Spile wpadnie z wizytą.
><><><><><><><><><><><
Witajcie kadeci/wilki/nietoperze/dzieciaki/żołnierze/kowboje/wilczki!
Został już tylko ostatni rozdział, który dodam jutro.
Mam nadzieję, że spodoba wam się równie mocno, co mi. ^.^
Dziękuję za gwiazdki i komentarze! ♥
Do następnego! Xx
><><><><><><><><><><><
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top