36. Przeszkodził mi, a nie uratował

Drugi rozdział na dziś!


Harry


Spojrzałem jeszcze raz na gruby sznur. Wiele razy miałem na szyi pętlę, ale zawsze brakowało mi odwagi, by odepchnąć stołek. Obwiniałem o to Louisa. Dziwnym trafem kiedy chciałem ze sobą skończyć, przychodził mi na myśl. Widziałem jego uśmiechniętą twarz i wiedziałem, że nigdy by mi nie wybaczył, jeśli sam pozbyłbym się tego, czego ktoś go pozbawił - życia .

Przez ostatnie dni wcale nie wychodziłem z domu. Jedynie raz na pogrzeb Louisa. Chciał być pochowany w rodzinnym mieście, więc tam też się udałem. Towarzystwa dotrzymywał mi Nathaniel. Nie chciałem konfrontować się z rodziną szatyna. Widziałem, jak bardzo ich to załamało. Matka płakała, a wraz z nią siostry Lou. Gdyby nie proszki, które zażyłem, pewnie rzuciłbym się na trumnę i błagał, aby mnie z nim pogrzebali. Ale starałem się być dzielny. Frost ściskał moją drżącą dłoń i nic nie mówił. Jemu też było ciężko. Louis był jego przyjacielem i znał go znacznie dłużej niż ja, ale... to ja go kochałem tak niewyobrażalnie mocno, że bolało serce. Tamtego dnia świeciło jasne słońce. Sądziłem, że bardziej pasowałby ulewny deszcz i burza do tej okoliczności.

Ale to było już tydzień temu. Myślałem, że ból po stracie zmaleje, ale były to złudne nadzieje. W nocy nie mogłem spać. Widziałem twarze wszystkich poległych towarzyszy. Najwięcej śnił mi się szatyn, ale nie cierpiał. Zawsze się uśmiechał i patrzył na mnie z ogromną czułością. Próbowałem go dotknąć, przytulić, ale był poza moim zasięgiem. Nigdy mi się to nie udało.  Czasem prosił, bym mu zaśpiewał. Zanim cokolwiek byłem w stanie zrobić we śnie, budziłem się. Po takiej nocy czułem się jeszcze gorzej. Brałem tabletki nasenne, ale i one nic nie zdziałały. Jedynym rozwiązaniem był alkohol. Po wypiciu problemy jakby znikał i czułem się lekko.

Potem niestety wracałem do szarej rzeczywistości. Nathaniel dzwonił do mnie niemalże codziennie. Sprawdzał jak się trzymam, ale co miałem mu powiedzieć? Lekarze i psycholodzy też się o mnie troszczyli. Nie mówiłem im prawdy i wszystko  tłumiłem w sobie. Zapewniałem, że wszystko jest okej. Opowiadałem im o przyjacielu, którego poznałem i o tym, że często chodziłem do parku. Byli zadowoleni z postępów, ale nigdy bym się nie przyznał, że tym przyjacielem jest kaktus, ponieważ inne roślinki usychały, gdyż o nich zapominałem. Tak więc siedziałem w pustym i cichym domu w towarzystwie kolczastej rośliny, która jest mi wdzięczna za choć kropelkę wody raz na jakiś miesiąc.

Dzisiaj podniosłem się jak co dzień z kanapy i wyjrzałem przez okno. Wcześniej podciągnąłem rolety, co było dla mnie samego zaskoczeniem, ponieważ nie cierpiałem promieni słońca. Kojarzyły mi się z ciemną w piwnicą gdzieś w Iraku, gdzie życie skończyło tylu wspaniałych ludzi. Tak, nienawidziłem całego świata. Dlatego też po kilku minutach tęsknego wgapiania się w jadące ulicą samochody, skierowałem się do sypialni. Znów sięgnąłem po sznur i naprawdę byłem gotowy dziś by odepchnąć taboret spod własnych stóp. Wziąłem długą kąpiel, wysuszyłem włosy, które były nie ścinane od wyjazdu na misję. Ubrałem się w czyste ubrania, które nie śmierdziały piwem czy wódką.  Poprawiłem swój kołnierzyk, a na stopy nałożyłem swoje ulubione botki. Wyglądałem zapewne śmiesznie w takim zestawieniu, ale to w końcu ja miałem czuć się dobrze, nikt inny. Ostrożnie wszedłem na taboret, który stał na środku sypialni już od dobrych kilku dni. Nad nim wisiała lina. Drżącą ręką chwyciłem ją i chciałem nałożyć na szyję, ale przeszkodził mi, a nie uratował dzwonek. 

Westchnąłem poirytowany i ruszyłem do drzwi. Jeśli to znowu ta stara sąsiadka, to w końcu powiem  jej, aby dała mi święty spokój. Była samotna, tak jak ja i starała się dotrzymywać mi towarzystwa, ale ja tego nie chciałem. Zwykle mówiłem parę kąśliwych uwag o jej kotach i odchodziła obrażona. Nigdy się nie poddała.

Teraz zdziwiłem się, widząc na wycieraczce białą kopertę. Podniosłem ją i przyjrzałem uważnie. Myślałem, że ktoś pomylił mieszkania, lecz tym razem list dotarł we właściwe miejsce. Dużymi literami zapisane było moje imię. Wróciłem do środka i usiadłem na kanapie w salonie.

Ostrożnie otworzyłem kopertę i wyciągnąłem list. Nie było to żadne znajome pismo. Ktoś pisał bardzo uważnie, stawiając wszystkie kropki nad ,,i'' oraz przecinki.  Odwróciłem kartkę na drugą stronę, ale nic nie było tam zapisane. List nie był długi. Naprawdę zastanawiałem się czy ktoś nie zrobił sobie żartu albo naprawdę pomylił mnie z jakimś innym Harrym.

Na początku ten ktoś się przedstawił. Miał na imię Niall. Napisał tylko, że jest przyjacielem Louisa i chce wypełnić jego prośbę. Jeśli chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej, mam zejść na dół. Czekał pod blokiem. Zgniotłem kartkę i wyrzuciłem ją na podłogę. Co za durne żarty. Jak ktoś mógłby być tak okrutny?

Minęło kilka chwil zanim zdecydowałem się jednak to sprawdzić. Najwyżej dorwę tego żartownisia i nigdy przez myśl mu nie przejdą kolejne kawały. Ale skąd wiedziałby o Louisie?

Wyszedłem z mieszkania, nawet nie zamykając drzwi. Zbiegłem po schodach i gdy byłem już na zewnątrz, rozejrzałem się. Nikogo nie było. Tak jak podejrzewałem, to był głupi dowcip tych smarkaczy spod ósemki.

- Jesteś taki, jakim opisywał cię Boo. - usłyszałem za sobą nieznany głos.


&&&&&&&&&&&&&&&&&

Witajcie kadeci/wilki/nietoperze/dzieciaki/żołnierze/kowboje/wilczki!

Drugi rozdział na dziś ^.^

Sprawdzany na szybko i to jeszcze z komórki, więc z góry przepraszam za błędy.

Dobranoc xx

Dziękuję za gwiazdki i komentarze!

Do następnego! Xx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top