21. Do domu


Louis


- Wyślą nas do innego miasta. - powiedziałem do Waylanda. - Przez te kilka miesięcy straciliśmy naprawdę dużo ludzi.

- U nas sytuacja wygląda podobnie, ale przyłączyli do nas rozbitą jednostkę. - westchnął. - Rozmawiałem ze Starkiem jakieś dwa dni temu. Chcą was odesłać.

- Gdzie? - zapytałem.

- Do domu. - uśmiechnął się. - Ale zapewne sam się z tobą skontaktuje. Wspominał, że czeka was ważna akcja.

- Każda jest ważna. - przyznałem. - A wy? Was nie odeślą?

- Nie. - pokręcił głową. - Dają nam mniejsze misje. Głównie naszym celem są małe grupy przestępcze, które terroryzują ludność. Nie mamy aż takiego kontaktu z wrogiem, co wy.

- Tylko pozazdrościć. - zaśmiałem się.

- Jak dajecie sobie radę?

- Jest... ciężko. - westchnąłem. - Dziś straciłem kilku najlepszych żołnierzy i nie zapowiada się, że przyślą nam kogoś na zastępstwo.

- Nie ma nawet co na to liczyć, brakuje ludzi. Mało kto porywa się na wojnę do obcego kraju.

- Tylko tacy, którzy chcą zarobić. - odparłem. - Jak ja.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. Potem wróciłem do żołnierzy, aby sprawdzić co z rannymi. Więcej było zabitych, niż tych, którzy odnieśli obrażenia. Odetchnąłem gdy widziałem Harry'ego i Nathaniela całych i zdrowych.

Z oddziałem Waylanda pożegnaliśmy się godzinę później. Musieli dostać się do miasta, skąd zabierze ich helikopter. Zabrali ze sobą dwóch rannych żołnierzy - Jack'a oraz Scoota. My musieliśmy iść pieszo. Kolejny cel znajdował się kilkanaście kilometrów  dalej. Nie mogliśmy użyć śmigłowców, bo tylko stracilibyśmy element zaskoczenia. Czasami zastanawiałem się jak oni, czyli bojownicy  to robią, że są o krok przed nami.

- Zostajemy tutaj, czy ruszamy? - zapytał Seth.

- Ruszamy za pięć minut. -  zarządziłem. - Może pojawić się ich tu więcej. Zatrzymamy się w jakimś spokojniejszym miejscu.

Wszyscy szykowali się do wymarszu. Niektórzy narzekali, że są głodni, ale będą mogli zjeść dopiero wtedy, gdy dotrzemy na miejsce. Simon szedł z przodu i podburzał kilku żołnierzy. Nathaniel to zauważył, ponieważ przedostał się na sam przód i zaczął z nimi rozmawiać. Miałem tego dość i nawet bym nie protestował, gdyby Spile pozbawił mnie stanowiska. Czasami zastanawiałem się czy walczę z wrogiem, czy z osobami ze swojego oddziału.

- W porządku? - zagadnął zielonooki.

- Tak, Hazz. - uśmiechnąłem się do niego. - A jak tam u ciebie?

- Dobrze, tak myślę. - odparł.

Przeszliśmy kilka kilometrów. Według ustaleń powinien znajdować tu się jeszcze jeden oddział.  Ale ich nie było. Zastaliśmy grupkę ludności cywilnej. Na szczęście nie było żadnych bojowników. Zajęliśmy jeden budynek. Nasz tłumacz porozmawiał z kobietą i starszym mężczyzną. Powiedzieli, że żołnierze się wycofali.  To było dziwne. Powinni na nas czekać, by przekazać informacje.

- Czekamy? - zapytał Frost.

Skinąłem jedynie głową. Dwóch żołnierzy stanęło na warcie, a pozostali usiedli pod ścianą. Z plecków wyciągnęli butelki wody i resztki swoich zapasów żywności. Wiedziałem, że nie damy rady ruszyć na kolejną misję. Evans i Sivan skarżyli się, że brakuje już im bandaży czy opatrunków. Przez ostanie dni sporo tego zużyli.

Usiadłem na betonie tuż obok Harry'ego. Oparł głowę na moim ramieniu i z uśmiechem zmierzwiłem mu włosy. Przydałoby się je podciąć, ponieważ wchodziły do oczu i przeszkadzały. Nie musieliśmy nic mówić, wystarczała nam sama obecność.

  Ja miałem kolejną wartę razem z Nathanielem. Zmieniliśmy chłopaków, którzy teraz poszli odpocząć. Spojrzałem na miasto. Wydawało się opustoszone, ale wiedziałem, że w budynkach są ludzie.

- O czym rozmawiałeś z Waylandem? - zapytał.

- O misji. Podobno czeka nas ciężkie zadanie. - odparłem.

Nie mogłem powiedzieć mu o tym, że prawdopodobnie za tydzień już będzie w domu. Nie chciałem robić nikomu złudnej nadziei. Gdyby okazało się inaczej, to by ich podłamało.  Poprawiłem karabin  i przetarłem twarz dłonią.

- Poruczniku! - zawołał jeden z żołnierzy. - Nawiązaliśmy połączenie.

- Melduj. - odparłem.

- Mają przysłać śmigłowiec jutro popołudniu. - powiedział. - Zabrali poprzednią jednostkę i przerzucili ich do innego miasta. Przed nami, kilka kilometrów stąd bojownicy przygotowali pułapkę. Nie mielibyśmy szans się wydostać bez szwanku, więc przylecą po nas.

- Informuj mnie na bieżąco. - skinąłem głową.

Mężczyzna odszedł i znów zostałem sam z szatynem. Wpatrywał się w budynek naprzeciwko. W jego oknie stała kobieta, która nas obserwowała. Gdy przyłapała nas na tym, że patrzymy, schowała się za firanką.

- Przynajmniej po nas przylecą. - westchnął Nathaniel. - To dobrze, bo pewnie nie będziesz mógł chodzić po dzisiejszej nocy.

- Co? - spojrzałem na niego zdziwiony.

- Jako dobry przyjaciel, muszę o was dbać. - zaczął. - Sprawdziłem górne piętro. Jest tam malutki pokój, niby znajduje się tam tylko materac, ale dacie radę, co chłopaki?

- O czym ty znowu pieprzysz? - mruknąłem.

- Harry będzie to robił, albo ty, nie wiem jak tam ta sprawa u was wygląda. - wzruszył ramionami, przybierając niewinny wyraz twarzy. - Tylko się nie stresuj, będę trzymać wartę.

- Jesteś okropny. - westchnąłem, odwracając twarz w drugą stronę.

Zapewne miałem zaczerwienione policzki. Ale Nathaniel nic sobie z tego nie robił. Uwiesił się mojej szyi i głośno zaśmiał. On naprawdę pomylił wojsko z przedszkolem.

- Ale mnie kochasz. - wyszczerzył się szeroko. - Oczywiście zaraz po Harrym.

- Tak, Frost. - mruknąłem. - Zaraz po Harrym. - powtórzyłem.

Nie wiedziałem czy to co czuję do zielonookiego można było nazwać miłością. Zauroczeniem, owszem. Odepchnąłem chłopaka i spojrzałem za siebie. Kilkanaście metrów dalej siedział Harry. Rozmawiał z Sethem oraz z innym żołnierzem. Tak, z całą pewnością mógłbym się zakochać w tym zielonookim.


❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉❉

Witajcie kadeci/wilki/nietoperze/dzieciaki/żołnierze/kowboje/wilczki!

Tak sobie myślę, że szkoda by było uśmiercać Frosta...

Dziękuję za 42 miejsce w ff!

Ten ff jest słaby, wiec jestem pozytywnie zaskoczona! ❤️

Dziękuję za gwiazdki i komentarze!

Do następnego xx


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top