54. Odkupienie
Raeken głośno przełknął ślinę, wpatrując się w dwie postacie w korytarzu. Liczył, że zaraz za nimi pojawi się trzecia, ale po paru sekundach przestał robić sobie nadzieję. Zerknął jeszcze na telefon w swojej dłoni, ale tak jak się spodziewał, połączenie zostało zerwane. To mogło znaczyć tylko jedno... Najgorszy scenariusz z obecnie możliwych. Skarcił się w myślach, że tego nie przewidział. To nie było możliwe, aby Doktorzy nie zwracali uwagi na otoczenie. Oni zawsze widzieli wszystko, wszystko planowali i brali pod uwagę. To było niemożliwe, aby teraz tak po prostu nie zauważyli Jenny i Davida.
Kiedy tylko jeden z nich się odezwał, Theo wiedział już, że przez cały czas tańczył tak, jak mu zagrali.
– Proszę, jakie miłe przyjęcie, wszyscy przygotowani na naszą wizytę – powiedział sarkastycznym tonem, co w połączeniu z jego mechanicznym głosem brzmiało naprawdę groteskowo – No już, schowajcie te pazurki. Spróbujcie się poruszyć, a mała beta przed śmiercią nie zobaczy rodziców.
Słowa te zawisły w pokoju jak noże gotowe dźgnąć wszystkich po kolei. Liam wyglądał, jakby już otrzymał cios... Zabójczy. Cała krew odpłynęła z jego twarzy, zostawiając jedynie przerażenie. W przeciwieństwie do Raekena nie domyślił się tego od razu, ale teraz cała prawda uderzyła w niego jak cios pięścią. Doktorzy grozili jego rodzicom... Prawdopodobnie mogli ich skrzywdzić w każdej chwili. A do tego on sam był spisany na straty. Cokolwiek by nie zrobili, ktoś tu dziś zginie... I ta świadomość pozbawiła go jakiejkolwiek chęci próbowania.
Na szczęście teraz to nie on musiał się starać. Theo wiedział, że dał się nabrać jak małe dziecko, ale zdawał sobie również sprawę, że nadal zna Doktorów najlepiej. Jeżeli ktoś może znaleźć wyjście z tej beznadziejnej sytuacji, to tylko on.
– Czego chcecie? – zapytał łamiącym się głosem. Od tej odpowiedzi może zależeć wszystko...
– Satysfakcji. I tego, co należy do nas – odpowiedział Jedynka bez zawahania, a Theo powstrzymał się przed odetchnięciem z ulgą. Jeśli pragnęli satysfakcji, to znaczyło, że są gotowi zrobić wszystko, aby podnieść swoje ego. Będą mniej uważni, więc istniała możliwość, że dadzą się wprowadzić w błąd, że czegoś nie dopatrzą, nie zareagują dość szybko... Raeken niemal czuł, jak trybiki w jego głowie się obracają.
– To znaczy? Co mamy zrobić?
– Oni zupełnie nic – odparł Jedynka, wskazując na stado – To ty nabroiłeś Theo... Raz udało ci się uniknąć kary, ale drugi raz się nie wywiniesz...
Nie brzmiało to dobrze, ale również nie jakoś tragicznie. Theo widział, że byli zdesperowani i to go przerażało, ale równocześnie dawało nadzieję na jakiś błąd z ich strony. Ostatnie zdanie jednak sprawiło, że zrobił się szczególnie niespokojny. Doktorzy doskonale wiedzieli, co byłoby dla niego najgorszą tragedią.
– Jeżeli cokolwiek mu zrobicie, to wiecie, że nic z tego nie będzie – ostrzegł, wskazując na Liama stojącego u jego boku – To samo się tyczy jego rodziców. Wtedy równie dobrze możecie zabić i mnie.
Jedynka jednak pokręcił głową i odezwał się z czymś, co przypominało niezbyt dobrze udawane pobłażanie.
– Och, o to się nie musisz martwić, wszystko w swoim czasie. Jego rodzicom nic się nie stanie, za chwilę powinni się tu zjawić. Nie spadnie im włos z głowy. No... Chyba, że będziesz nieposłuszny. A w tym jesteś bardzo dobry.
Theo miał wrażenie, że wszystkie oczy w pomieszczeniu skierowane są na niego. Pewnie nawet się nie mylił. W końcu od niego wszystko teraz zależało... Los Jenny i Davida był w jego rękach i nie mógł powiedzieć, że go to cieszy. Czekała go zapewne kolejna ciężka próba.
– Co mam zrobić?
Jeszcze zanim Jedynka odpowiedział, Raeken zrozumiał wszystko po samym jego spojrzeniu... Skierowanym prosto na Liama.
– Zabij go – odparł takim tonem, jakby kazał mu zamknąć okno czy zrobić coś równie prozaicznego. Theo odniósł wrażenie, że powietrze wokół niego gęstnieje, że nie ma czym oddychać... Zrobiło mu się nagle strasznie zimno, nie był w stanie trzeźwo myśleć. Nie chodziło o to, że rzeczywiście rozważał zabicie Liama... Wiedział po prostu, że w tej sytuacji Dunbar sam będzie tego chciał.
Zanim zdążył odzyskać zdolność ruchu, usłyszał poruszenie w korytarzu. Chwilę potem w pomieszczeniu zjawił się ostatni z Doktorów, targając ze sobą Jennę i Davida. Trzymał strzykawkę przytkniętą do szyi pani Geyer. Jej mąż stał obok ze związanymi rękami i wyrazem przerażenia na twarzy. Choć poza więzami był niemal wolny, nawet nie pomyślał, aby oddalić się na krok, dopóki Jenna, Liam i Theo byli w niebezpieczeństwie. Nie mógł jednak za wiele zrobić, więc po prostu stał w pobliżu, rozglądając się ze strachem po pokoju. Raeken potrzebował jedynie paru sekund, aby dokładnie ocenić sytuację. Wypracował sobie tę umiejętność i musiał przyznać, że była przydatna. Teraz też nieco go uspokoiła, bo... Mieli szansę. Doktorzy nadal nie wiedzieli o niespodziance, jaką dla nich przygotowali. Theo musiał jedynie grać dość dobrze, aby na moment uśpić ich czujność.
Odwrócił się do stada, jakby szukając wsparcia lub jakiegokolwiek znaku. W rzeczywistości to on dawał znak... Odwrócił się w stronę Hikari i bezgłośnie wyszeptał słowa, które miały zadecydować o wszystkim.
– Na mój sygnał.
Miał nadzieję, że Hikari była w stanie to wyczytać z ruchu jego warg, a kiedy odwracając się z powrotem zobaczył zrozumienie w jej oczach, był już pewien. Jest jeszcze dla nich nadzieja... Ponownie skierował spojrzenie na Doktorów.
– Nie patrz tak. Nikt ci nie podpowie – odezwał się Jedynka – To twoja decyzja, Theo. Oni lub dzieciak. Co zrobisz potem to twoja sprawa, ale zabicie cię byłoby zbyt lekką karą. Chociaż ostatnie minuty życia spędzisz ze świadomością, że zabiłeś kogoś z nich.
Raeken musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Gdyby nie plan Hikari, to byłaby dla niego sytuacja bez wyjścia. Niezależnie od jego decyzji, ktoś by zginął. On musiał jedynie wybrać... Liam czy państwo Geyer? A najgorsze było to, że oni by mu tego zdecydowanie nie ułatwili. W tej sytuacji nikt by nie błagał o swoje życie... Prosiliby go o śmierć. A kiedy spojrzał w oczy Dunbara, zdał sobie sprawę, że nawet teraz tego nie uniknie.
– Błagam, zrób to... – wymamrotał Liam i Theo nie był pewien, czy również gra, czy rzeczywiście nie wierzy, że da się wyjść z tej sytuacji inaczej. I mimo że wierzył, że nie będzie musiał wypełnić tej prośby, złamała mu ona serce. A to, co stało się po niej było jeszcze gorsze.
– Słońce, nie... – odezwała się łamiącym głosem pani Geyer – Nie myśl o nas... Robiłeś wszystko, żeby ocalić Liama, tak? Teraz musisz to zrobić jeszcze raz...
Te słowa złamały serce chłopakowi. Tutaj już nie mógł mieć wątpliwości... Jenna nie miała pojęcia, co takiego planuje, więc mówiła zupełnie szczerze. To oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem, ale mimo to sprawiło, że na moment pod Theo niemal ugięły się kolana. Poświęcenie, do którego oni wszyscy byli gotowi... To było za dużo. Nie miał siły, aby popatrzeć na Jennę, ale jego wzrok powędrował w stronę Davida, który stał dwa kroki dalej i... Majstrował coś przy więzach krępujących jego nadgarstki. I na oko całkiem sprawnie mu to szło. Ich spojrzenia spotkały się tylko na chwilę, ale Raeken miał wrażenie, że oboje doskonale wszystko zrozumieli. Miał nadzieję, że doktor Geyer zrobi to, co należy... On też musiał.
Odwrócił się do Liama, spoglądając na niego w sposób, który miał wyglądać na jak najbardziej zrezygnowany i pozbawiony nadziei. Patrząc na reakcję Dunbara, udało mu się wręcz doskonale.
– Przepraszam... – wymamrotał, łapiąc chłopaka za ramię i obracając w taki sposób, że trzymał go od tyłu, przystawiając pazury do jego gardła. Jednocześnie odwrócił się w stronę stada, aby móc nawiązać kontakt wzrokowy z Hikari. Dźwięk przeszywającego krzyku Jenny rozproszył Doktorów na tyle, że nie zauważyli, jak Theo niemal niedostrzegalnie kiwa głową. Hikari jednak widziała doskonale... Miecz błysnął srebrem w jej rękach i po chwili wbił się gładko w panele pod jej stopami.
W tej chwili wydarzyło się równocześnie kilka rzeczy. Pęknięcie w ziemi rozprzestrzeniło się zgodnie z oczekiwaniami, w kierunku Doktorów. Theo odskoczył na bok, ciągnąc za sobą Liama, a reszta stada poszła w ich ślady. Nie zdążyli zauważyć, jak David, teraz już zupełnie uwolniony, wytrąca z dłoni pilnującego ich potwora strzykawkę, przytkniętą do szyi Jenny, która wykorzystała tę sytuację aby się wyszarpnąć. Wraz z Davidem odskoczyła na bok, ale zanim została znowu złapana, szczelina w ziemi dotarła pod stopy jej oprawcy... Wystrzeliła z niej mała dłoń, która jednak zacisnęła się na jego kostce z taką siłą, że poleciał jak długi do przodu. Drobna, kobieca postać zaczęła wciągać go do szczeliny... A kiedy państwo Geyer znaleźli w sobie odwagę, aby się rozejrzeć, spostrzegli, że to samo dzieje się z jego towarzyszami.
Pierwszą postacią, którą Theo rozpoznał, była Tara. Wyglądała tak samo, jak wtedy, gdy to jego wciągała do piekła. Mimo świadomości, że tym razem go nie skrzywdzi, wzdrygnął się. Dopadły go wspomnienia czasu pod ziemią, kiedy demoniczna wersja jego siostry raz za razem wyrywała mu serce. Wiedział, że to się nie powtórzy, że teraz nie przyszła po niego... Ale mimo to zrobiło mu się zimno. Gdyby nie ciało Liama wciąż przyciśnięte do jego własnego, nie wiedział, co by się z nim teraz działo. A potem było tylko gorzej, bo do Tary dołączyły kolejne postacie, które rozpoznał natychmiast, mimo że były zupełnie odmienione... Przerażające, groteskowe wersje Tracy i Josha dopadły pozostałych Doktorów, a tuż za nimi pojawiły się sylwetki postaci, których istnienie Theo próbował wyprzeć z pamięci. Sylwetki wszystkich pozostałych "porażek". Wszytskich nieudanych chimer. Dzieci, które Doktorzy zabili. Wszyscy oni razem zamierzali zgotować im los, na jaki zasłużyli. A Theo nie mógł nic poradzić na to, że wydawało mu się, że on również na to zasłużył. To on patrzył, jak Tara umiera. To on własnymi rękami zabił Tracy i Josha. To on nie był w stanie ocalić nikogo z nich... Tylko obserwował, jak umierają w bólu i strachu, z dala od domu.
Dopóki nie spojrzał na skulonych w kącie Rossa i Sarah. Na ostatnie chimery Doktorów. Te, które tym razem był w stanie ocalić, którym starał się pomóc jak mógł przez długie miesiące, które ostatecznie odwdzięczyły mu się bardziej, niż mógłby na to liczyć. Krzywdził ich poprzedników, czy to własnymi rękami, czy też obojętnością, ale ta dwójka jeszcze żyła. On też... Może i kiedyś był potworem, może i zrobił niewybaczalne rzeczy, które będą dręczyć go do końca życia, ale nigdy tak naprawdę nie myślał o tym, kto go do tego doprowadził. Czemu tylko on musiał przepraszać, cierpieć, czuć się winnym, a ci, którzy uczynili go swoim narzędziem mieli nigdy nie zrozumieć, jakie potworne rzeczy zrobili? Theo przeszedł przez swoje piekło i jakąś jego część nosił ze sobą do teraz. Nigdy się jej nie pozbędzie, ale pochodziła ona tylko od niego. Dla świata już odpokutował swoje winy... Uzyskał przebaczenie. Od Tary, od Scotta, od Liama... A kiedy jego spojrzenie na krótką chwilę spotkało oczy Tracy i chłopak zobaczył nie demona, ale dziewczynę, którą pamiętał sprzed paru lat, zrozumiał, że ona również nie przyszła tu na niego polować. Wiedział, że to tylko iluzja, jego wyobrażenie, że nie jest to nawet prawdziwa Tracy, ale mimo wszystko poczuł ogarniający go spokój. Skoro nikt na niego nie polował... To znaczyło, że tak naprawdę nie sądził, że na to zasłużył. Nie bał się już. Nie miał czego. Pokuta się skończyła. Odkupił swoje winy już dawno temu i był jedynym, który do teraz nie rozumiał, że przez cały ten czas był narzędziem w rękach silniejszych od siebie. I mimo że powtarzano mu to bez przerwy, dopiero teraz poczuł, że rozumie to naprawdę. Nie musi się już bać piekła. Ono dla niego nie istnieje. Bo wiedział, że na to nie zasługuje.
Z tą myślą poluźnił uścisk na ciele Liama, pozwalając mu się uwolnić. Dunbar odwrócił się do niego i spojrzał mu w oczy z mieszanką przerażenia, zaskoczenia i podziwu. A Theo nie potrzebował nic więcej, aby uśmiechnąć się uspokajająco i złapać go za rękę, a następnie wyprostować się dumnie i patrzeć z góry jak jego wieloletni oprawcy w końcu dostają to, na co zasłużyli. Obok niego Ross i Sarah chyba zarazili się jego nastawieniem, bo strach również zaczął znikać z ich twarzy zastąpiony wyrazem triumfu. Patrzyli jak ich poprzednicy wciągają trzy potwory do piekła, na jakie zasługują przy akompaniamencie nieludzkich krzyków, błagań i gróźb. Mimo wszystko w sercu Raekena coś się zaciskało, ale był w stanie sobie wytłumaczyć, że oni, w przeciwieństwie do niego, właśnie tam powinni trafić.
Cały ten proces nie potrwał nawet dwóch minut, jednak Theo zdawało się, że upłynęły długie godziny, zanim szczelina w ziemi ponownie się zamknęła, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Miał wrażenie, że świat w tym momencie się zatrzymał... Wszyscy w pokoju wydawali się wręcz zamrożeni, jakby bali się poruszyć, aby nie przerwać iluzji, że już wszystko jest dobrze. Hikari w dalszym ciągu ściskała w dłoniach miecz i przyglądała mu się z niedowierzaniem, Ross i Sarah mieli spojrzenia utkwione w miejscach, w których Doktorzy zostali wciągnięci pod ziemię, a sam Theo bał się, że jeśli się poruszy, to świat się rozpadnie. Czekał na to tyle czasu... Czekał na sprawiedliwość, na wolność, na pewność, że jest bezpieczny... A teraz, kiedy w końcu to dostał, wydawało mu się wręcz niemożliwe. Cały czas miał wrażenie, że to jakaś halucynacja. Chyba by się nie pozbierał, gdyby faktycznie tak było.
Jako pierwszy z odrętwienia wyrwał się nie kto inny, jak Liam. Pierwszym, co zrobił, było szybkie przeskanowanie wzrokiem Theo, w poszukiwaniu jakichkolwiek ran. Kiedy żadnej nie dostrzegł, położył rękę na policzku starszego, mając nadzieję, że uda mu się zwrócić na siebie jego uwagę. Po tym, co stało się zaledwie parę godzin wcześniej, bał się, że Raeken znów wylądował bardzo głęboko we własnym świecie, jednak tym razem na szczęście tak się nie stało. Theo co prawda w pierwszej chwili wzdrygnął się pod wpływem kontaktu fizycznego, jednak zaraz potem spojrzał zupełnie przytomnie na Liama, a widząc jego zaniepokojoną minę, uśmiechnął się pokrzepiająco.
– Udało się... – wyszeptał łamiącym się głosem, próbując uświadomić to zarówno młodszemu, jak i samemu sobie. Liam skinął głową, wyglądając, jakby miał się popłakać, a następnie rzucił się starszemu w ramiona i mocno przytulił. Raeken z chęcią odwzajemnił uścisk i chętnie zostałby tak jeszcze długo, jednak już po krótkiej chwili poczuł, jak młodszy się odsuwa. W pierwszym momencie dopadło go ukłucie żalu, dopóki nie zrozumiał, co było powodem zachowania Dunbara. Jego rodzice nadal byli w tym samym pomieszczeniu i przed chwilą znajdowali się w ogromnym niebezpieczeństwie. Oczywiście, że musiał się upewnić, że wszystko z nimi dobrze. Tak też się stało, ponieważ w mgnieniu oka znalazł się przy nich, przyciągając obu na raz do silnego uścisku. Theo nie wiedział, czy to ogromna ulga, czy coś innego kieruje jego zachowaniem, ale powoli i niepewnie poszedł za nim, stając obok przytulającej się trójki. Nie potrafił zebrać się w sobie na tyle, aby dołączyć samemu, jednak szybko okazało się, że nie stanowi to żadnej przeszkody, bo gdy tylko Liam i państwo Geyer go zobaczyli, został wyściskany do granic wytrzymałości. Miał wrażenie, że właśnie tego w tej chwili potrzebuje.
– Jak to zrobiłeś? – zwrócił się do Davida, gdy już trochę się odsunęli, wskazując na jego ręce. Doktor Geyer uśmiechnął się przebiegle.
– Może nie tylko wy macie super zdolności? – odpowiedział tajemniczo.
– Był w harcerstwie – wyjaśnił Liam, otrzymując od ojczyma oskarżycielskie spojrzenie – Nauczył się co nieco o przetrwaniu... W tym też jak uwolnić ręce.
– Weź, chciałem wyglądać tajemniczo, a ty mnie demaskujesz – zganił go David z udawanym oburzeniem. Chłopak prychnął w odpowiedzi bardzo niegrzecznym śmiechem.
W międzyczasie cała reszta obecnych w pomieszczeniu zdążyła dojść do siebie. Scott rozglądał się czujnie i wypytywał wszystkich, czy nic im nie jest, Lydia starała się trochę uspokoić rozemocjonowanych Rossa i Sarah, a Hikari cicho rozmawiała z Hayden, nadal ściskając w dłoni miecz. Wyglądało na to, że coś między sobą ustalają, ale wszyscy byli zbyt zajęci własnymi sprawami, aby ich słuchać. Musiało minąć parę minut, zanim już wypytali się o samopoczucie i zyskali pewność, że ich bliscy są cali. Dopiero wtedy dotarło do nich, co się właśnie stało. Byli bezpieczni... Pozbyli się wroga, który stanowił dla nich realne zagrożenie... Theo niepokoił tylko jeden aspekt. Fakt, że Hikari dalej nie schowała miecza...
Jak na zawołanie, dziewczyna spojrzała na niego znacząco, a następnie uśmiechnęła się w ten sam przebiegły sposób, jak przedstawiając mu swój plan. Uniosła miecz przed siebie i Raekena w pierwszej chwili przeszedł zimny dreszcz, jednak ustąpił on czystemu zdziwieniu, kiedy kawałki metalu zaczęły spadać na podłogę... Po chwili z broni pozostały jedynie rozsypane fragmenty.
Szczęk metalu zwrócił uwagę pozostałych. Wszystkie zaskoczone oczy zwróciły się na Hikari i na odłamki pod jej stopami. Jedyną osobą, która nie wydawała się zdziwiona, była oczywiście Hayden.
– Co... Czemu...? – zająknął się Scott, jednak zanim zdążył dokończyć, dziewczyna wyjaśniła.
– Nie lubię niedomówień – stwierdziła – Wszyscy się zgadzamy, że to jest najlepsza opcja. Jasne, jest małe prawdopodobieństwo, że komuś odwali i ich uwolni, ale ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza w takiej sprawie. Każdy niech weźmie po kawałku i schowa go gdzie chce... W ten sposób miecz nie zostanie do końca zniszczony, gdyby był potrzebny, ale będziemy mogli spać spokojnie. I zanim zapytacie - Kira zgodziła się zrobić to samo ze swoim.
To wyjaśnienie zdawało się pozostawić więcej pytań, niż odpowiedzi i wcale nie zmieniło zaskoczonego sposobu, w jaki pozostali na nią patrzyli. Przez długą chwilę panowała niezręczną cisza, zanim w końcu Theo zdecydował się ją przerwać.
– Jesteś pewna...? Dopiero co go złożyłaś... Myślałem... Że to dla ciebie ważne.
Hikari uśmiechnęła się pobłażliwie. Spośród wszystkich ludzi, którzy mogli wyrazić jakiekolwiek wątpliwości, zrobił to ktoś, komu powinno najbardziej zależeć na pewności, że miecz nie zostanie użyty ponownie. Mimo wszystko pomyślał o niej... O tym, czy ta decyzja jej w jakiś sposób nie zrani. Musiała przyznać, że zaczynała lubić tę prawdziwą wersję Theo
– To nie miecz sprawia, że jestem tym, kim jestem – wyjaśniła – Jak na razie... Przynosiły one więcej szkody niż pożytku. Z resztą to nie jest tak, że zupełnie zaginą, w razie konieczności będę przecież mogła go złożyć. Ale mam nadzieję, że do takiej konieczności nie dojdzie.
Raeken zlustrował ją wzrokiem z czymś, co bardzo przypominało podziw. Hikari w jego oczach stawała się coraz większą zagadką... Początkowo miał ją za nieśmiałą, wystraszoną dziewczynę, którą przytłaczała cała ta nadprzyrodzona otoczka, ale teraz zaczął zauważać, że jest w niej o wiele więcej.
To on jako pierwszy podszedł do odłamków i schylił się po jeden z nich, biorąc go do ręki z takim szacunkiem, jakiego sam po sobie się nie spodziewał. Nie był on skierowany ani do broni, ani do jej historii, ale do Hikari... Dziewczyny, która mimo jasno podjętej decyzji promieniowała smutkiem i żalem, że nie będzie nosić miecza u pasa. To była część jej tożsamości, pamiątka po tacie, dziedzictwo... Ale zdawała sobie sprawę, że nie może pozwolić przeszłości rządzić teraźniejszością. W tej chwili stado powoli stawało się jej rodziną. Przygarnęli ją do siebie mimo że nie musieli, dali jej akceptację, której tak bardzo potrzebowała. Ona mogła im się odwdzięczyć poczuciem spokoju i bezpieczeństwa. Nie wiedziała co prawda zbyt wiele o Theo, ale Liama poznała na tyle dobrze, aby zrozumieć, że nie zaśnie spokojnie bez pewności, że miecz już nie zostanie użyty.
Raeken wyprostował się i spojrzał na nią niepewnie jeszcze raz, wciąż trzymając odłamek miecza z taką ostrożnością, jakby był on jakimś skarbem. W niewyjaśniony sposób rozumiał, co tak naprawdę ma w dłoni – ważną część czyjejś historii. Czuł się niemal niegodny, żeby w ogóle nosić ją przy sobie, ale oprócz tego przepełniała go wdzięczność. Hikari dała mu coś, czego w żaden sposób nie była mu winna, ale znaczyło to dla niego naprawdę dużo.
– Będzie u mnie bezpieczny – obiecał. Dziewczyna skinęła głową z uśmiechem i część napięcia zdawała się opuścić jej ciało.
W ślad za Theo poszli pozostali i już po chwili na ziemi pozostał tylko jeden odłamek. Hikari schyliła się po niego i przycisnęła do piersi jak największy skarb. Równocześnie jednak promieniowała od niej ulga. Czuła, że w końcu coś zrobiła... Coś naprawdę ważnego. Wiedziała, że dokładnie tak postąpiłby jej tata, że postawiłby bliskich ponad mocą. Czuła, że jest z niej dumny, gdziekolwiek teraz przebywa...
Po tym, jak każdy odłamek miecza już znalazł nowego właściciela, wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie jest to najlepszy moment na jakiekolwiek głębsze rozmowy. Uznali, że zorganizują spotkanie stada, żeby omówić wszystkie naglące sprawy, ale na razie powinni odpocząć i przetrawić to, co się tu stało. Właśnie dlatego chwilę później Theo i Liam jechali już do domu na tylnym siedzeniu samochodu doktora Geyera, ale mimo wielkiego zwycięstwa oboje czuli, że ich walka nadal trwa. Mogliby przysiąc, że są niemal w stanie zobaczyć dzielącą ich barierę, która mimo wszystko nie stała się ani trochę cieńsza...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top