53. Bez wyjścia

Kilka minut później zaparkowali pod domem Lydii. Liam spodziewał się, że w tym momencie Theo znów ogarną silne emocje i chemosygnały podpowiadały mu, że ma rację, jednak tym razem reakcje starszego na to nie wskazywały. Chłopak po prostu wziął głęboki oddech, a następnie wyszedł z samochodu i ruszył w stronę drzwi, upewniając się, że Dunbar idzie za nim. Państwo Geyer zostali w samochodzie, dając młodym czas na załatwienie swoich spraw. Obserwowali, jak chłopcy wchodzą do domu Martin bez żadnego pukania, a potem znikają za drzwiami. Nie chcieli przeszkadzać, ale w środku zżerała ich ciekawość, co takiego się tam wydarzy. A stało się bardzo wiele.

Theo poruszał się niemal mechanicznie, przemierzając znajomą już drogę do pokoju, w którym ostatnio odbył poważną rozmowę z Hayden. Był tak zamroczony swoim niecierpliwym podekscytowaniem i podskórnym lękiem, że nie zwracał bacznej uwagi na dźwięki wokół niego. Dlatego właśnie nie mógł usłyszeć zbliżających się kroków, które Liam natomiast wyraźnie zarejestrował. Pierwszym instynktem młodszego było skoczyć przed Theo, aby ochronić go przed potencjalnym niebezpieczeństwem, lecz nie zdążył tego zrobić, zanim dwie postacie rzuciły się na chłopaka, niemal go przewracając. Wszystkie mięśnie Dunbara natychmiast się napięły, przygotowując go do walki, ale zanim zdążył rzucić się na intruzów, uderzył go zapach czystego zaskoczenia, a zaraz potem ulgi, promieniujący od Theo. A kiedy Raeken niepewnie, powoli i z drobnym zawahaniem objął wtulające się w niego postacie, cała potrzeba walki uleciała z ciała Liama, pozwalając mu myśleć trzeźwo. Dopiero wtedy zrozumiał, że nie ma żadnego zagrożenia i sam zaniepokoił się swoją impulsywną reakcją... Nie miał jednak na razie czasu o tym myśleć, zbyt skoncentrowany na Theo, który stał parę kroków od niego, trzymając się dwóch młodszych chimer jak liny ratunkowej i mocząc łzami ich ubrania.

Raeken nie potrafił opisać, co właściwie czuje. Jego świadomość wyłączyła się w momencie, w którym Ross i Sarah jak gdyby nigdy nic rzucili mu się w ramiona. Jak najzwyklejsi przyjaciele, którzy nie widzieli go od dłuższego czasu. Jakby wcale prawie nie zginęli z jego powodu. I mimo że Theo spodziewał się takiego powitania, to jednak co innego o nim myśleć, a co innego doświadczyć. Trudno więc się dziwić łzom, które zaczęły niekontrolowanie płynąć po jego twarzy, a on ten jeden raz nie próbował z nimi walczyć. To były łzy ulgi, szczęścia... Były jak najbardziej wskazane, nawet dla niego.

Minęło dobrych kilka chwil, zanim Ross wyplątał się z uścisku jako pierwszy, a zaraz potem w jego ślady poszła Sarah. Raeken mógł wówczas przetrzeć oczy i odzyskać prawidłową ostrość widzenia, aby dokładnie przyjrzeć się młodszym chimerom. Trudno się dziwić, że mając świadomość, z kim przebywały przez cały ten czas, zaczął od poszukiwania jakichś urazów. Na szczęście nie doszukał się niczego poważnego. Oboje byli już umyci i ubrani w czyste rzeczy. Nadal mieli mokre włosy, które zmoczyły Theo bluzę podczas uścisku. Poza drobnymi zadrapaniami, Theo nie potrafił dostrzec poważniejszych ran na ich ciele, nie wyczuwał również krwi. A mimo to było jasne, że przeszli przez coś okropnego... Oboje byli bledsi i drobniejsi, niż normalnie, wydawali się o wiele słabsi i zmęczeni, a ich oczy bardzo wymownie przedstawiały fakt, że widzieli zbyt wiele. A mimo to Theo odczuł ulgę... Bo oboje tu byli. Stali przed nim cali i zdrowi. Ich organizmy poradzą sobie z wyczerpaniem i drobnymi urazami, a ze wsparciem całego stada uda im się przepracować również traumę. Tak samo, jak jemu musi się udać... Dojdą do siebie. Najważniejsze, że żyją. I ta myśl sprawiła, że ponownie zapiekły go oczy...

– No przestań – mruknął Ross z rozbawieniem – Wiem, użeranie się z nami to udręka, ale żeby płakać z tego powodu?

Sarah wymownie przewróciła oczami, Theo natomiast parsknął szczerym śmiechem, który jednak sprawił, że łzy faktycznie popłynęły po jego twarzy. A kiedy już zaczęły, nie był w stanie ich powstrzymać. Ross i Sarah zachowywali się tak... Normalnie. Jakby nic się nie wydarzyło, jakby wcale nie otarli się o śmierć z jego powodu, jakby nie byli przetrzymywani przez najgorsze potwory, jakie istnieją. Potrafili zrobić to, czego Theo nie był w stanie – cieszyć się z uwolnienia, odczuwać prawdziwą ulgę, bez żadnych dodatkowych wątpliwości. Chłopak nie rozumiał jednak (a może nie chciał zrozumieć), że są w stanie to zrobić właśnie dlatego, że on nie potrafił... Od początku brał całe cierpienie na siebie, aby oszczędzić go młodszym. Skutki były teraz wyraźnie widoczne.

Theo otarł twarz rękami, ale łzy dalej płynęły po niej nieprzerwanym strumieniem, więc nic mu to nie dało. Stojący za nim Liam odczuł nieodpartą potrzebę przytulić go, uspokoić... Ochronić. Zanim jednak zebrał się w sobie na tyle, aby się poruszyć, Ross i Sarah go wyprzedzili, ponownie uwieszając się na Raekenie jak dwie koale. To wystarczyło, żeby mury, jakie wokół siebie budował zaczęły pękać.

– Powinienem był was chronić – wyszlochał, chowając twarz w mokrych włosach Sarah.

– Chroniłeś – zapewniła dziewczyna – Przez cały ten czas. Tylko dzięki tobie przetrwaliśmy ostatnie miesiące. Zaryzykowaliśmy, żeby dać ci szansę odzyskać to, o co walczyłeś. Nie możesz się obwiniać za nasze decyzje.

Theo głośno pociągnął nosem, mając nadzieję, że nie osmarka dziewczynie włosów. Nie był gotowy się odsunąć, zwłaszcza po tym, co usłyszał. Bo gdzieś w głębi duszy wiedział, że Sarah ma rację. Nie mógł się obwiniać za ich wybór. Ale to nie było łatwe... Zawsze prościej było zrzucić całe zło tego świata na siebie, niż wziąć pod uwagę, że ktoś inny podjął decyzję.

– Ma rację – dodał Ross, jak raz decydując się być poważny – Jesteśmy duzi, potrafimy decydować za siebie. I zdecydowaliśmy, że pomożemy ci dokończyć to, co zacząłeś. Ty wszystko dla nas robiłeś przez długie miesiące. To byłoby nie w porządku, gdybyś stracił szansę na powrót do domu.

Raeken zaczął płakać jeszcze mocniej, nieważne jak mocno przygryzał wargę, próbując przestać. Nie mógł się uspokoić w momencie, w którym jego umysł walczył sam z sobą. Bo przecież Ross i Sarah mieli rację... Wiedział to. Tylko... Oni też nie zasłużyli na nic, co ich spotkało. Żadne z nich nie zasłużyło. To nie była ich wina. Jedynie tych, którzy ich skrzywdzili. I chyba dopiero, kiedy ponownie się spotkali, zaczęło to docierać do Theo.

Stali tak jeszcze dobrą chwilę. Młodsze chimery nie zamierzały puszczać w momencie, w którym Raeken tak desperacko potrzebował czegoś, co go uspokoi. Odsunęli się od niego dopiero, gdy z salonu niepewnym krokiem wyszła Hayden, wyglądając, jakby nie była pewna, czy może się zbliżyć, aby nie przerywać tej pięknej sceny. Jednak Theo rozwiał jej wątpliwości kiedy tylko ją zauważył, bo natychmiast przyciągnął ją do uścisku, podnosząc ją i obracając się. Dziewczyna wydała z siebie zaskoczony pisk, ale zaraz potem się roześmiała.

– Dzięki – odezwał się Raeken, odstawiając ją na ziemię.

– To głównie zasługa Hikari, ale nie ma za co – odpowiedziała, uśmiechając się lekko. Theo jednak pokrecił głową.

– Nie mówię tylko o znalezieniu tych dwóch osłów – wyjaśnił, celowo nie zwracając uwagi na oburzone dźwięki wydawane przez Rossa i Sarah – Dzięki. Za wszystko. Za to, że byłaś taka wścibska i musiałaś nas podsłuchiwać wtedy pod sklepem. Że byłaś moim ostatnim ratunkiem, gdy nie sądziłem, że cokolwiek się uda. Że chyba jako jedyna nie cackałaś się ze mną nigdy, nawet wtedy, gdy było ze mną źle i byłaś w stanie przemówić mi do rozsądku. Bez ciebie... By mnie tu nie było. Ich też. Więc... Po prostu dzięki.

Pod koniec tej wypowiedzi było jasne, że Hayden z trudem powstrzymuje wzruszenie, więc żeby się publicznie nie rozkleić, zrobiła najbardziej logiczną rzecz z możliwych. Przytuliła się do Theo raz jeszcze.

– Musisz przestać być uroczy – zarządziła – Zobacz, co robisz. Nie można tak, nie możesz sobie po prostu przyjść, zacząć mówić słodkie rzeczy i sprawiać, że się rozklejam, to nie w porządku.

Theo prychnął z rozbawieniem, widząc, jak bardzo dziewczyna się wzruszyła. Doskonale rozumiał ukrywanie emocji pod słabymi żartami. Może dlatego tak dobrze się z Hayden dogadywali...

– Obiecuję, że od jutra z powrotem będę wredny.

Wiedział, że powiedział odpowiednią rzecz, kiedy Romero roześmiała się, a następnie odsunęła od niego, przecierając oczy.

– Mam nadzieję – stwierdziła, a następnie przypomniała sobie, że nadal stoją w wejściu do pokoju – Wejdziecie na chwilę? Scott zaraz przyjedzie, zawołam dziewczyny i pogadamy. Hikari ma pewien pomysł, który może wam się spodobać.

Theo uniósł brwi w wyrazie zaciekawienia.

– Skoro tak, to zostajemy, nie ma innej opcji – zdecydował, ale zaraz potem przypomniał sobie, że przecież nie jest sam. Odwrócił się do Liama, który przez cały czas stał za nim i spojrzał na niego pytającym wzrokiem – Możemy?

Dunbar pokiwał głową, nie odzywając się nawet słowem, nieco zawiedziony, że Theo w ogóle spytał. Lubił, gdy starszy podejmował własne decyzje, gdy patrzył na siebie, a nie na innych. Posłusznie poszedł za pozostałymi i usiadł na kanapie obok Raekena, zajęty własnymi myślami, dotyczącymi głównie Theo oraz Hayden. To, co czuł było oczywiste, ale wyjaśnienie już nie do końca. Liam był zwyczajnie zazdrosny, ale nie w sensie romatycznym. Wiedział, że Raekena nie interesują dziewczyny, a Romero nie interesują chłopcy. Był zazdrosny o coś zupełnie innego. O naturalność ich relacji, o to, jak się dogadują, jak potrafią być wobec siebie bezpośredni. Coś, na co on nie może się zdobyć odkąd Theo wrócił do domu... Między Raekenem i Hayden nie dostrzegał tej blokady, jaka przeszkadzała ich dwójce w komunikacji i to doprowadzało go do szału. Dlaczego on tak nie potrafi? Dlaczego nie umie się komunikować z kimś, kto jest dla niego najważniejszy na świecie?

Jego rozmyślania zostały przerwane przez dłoń ściskającą delikatnie jego kolano. Odwrócił wzrok w stronę Theo, napotykając jego zaniepokojone spojrzenie.

– Dobrze się czujesz? – zapytał, a Liam... Mimo swoich wcześniejszych przemyśleń, odruchowo pokiwał głową. Raeken uśmiechnął się smutno i Dunbar zrozumiał, że nie udało mu się go nabrać. Poczuł, jak coś zaciska mu się w klatce piersiowej. Nie chciał, żeby to tak wyglądało, ale po tym, co się działo z Theo... Nie potrafił już tak po prostu powiedzieć mu, że źle się czuje.

Zaczął nerwowo bawić się palcami, nie zwracając nawet uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Nie był w stanie nawet słuchać głośnych i chaotycznych opowieści dwóch chimer, a głównie Rossa. Jedyny dźwięk, jaki docierał do jego świadomości przez kolejne minuty to śmiech Theo. To było najpiękniejsze, co mógł w tej chwili usłyszeć... Nic więcej nie potrzebował. Żałował tylko, że sam nie jest w stanie go wywołać.

– I wtedy ja go z prawej, i bum! Poskładał się, mówię ci. Ale później mi rękę złamał, do teraz mnie ciągnie jak poruszam – opowiadał Ross z przesadną gestykulacją jak na bolącą rękę. Raeken uśmiechnął się pobłażliwie, nie chcąc komentować tego faktu. Wiedział, że chłopak wyolbrzymia, ale lubił tę jego chaotyczność.

– Dobra, dobra, mój ty bohaterze – wtrąciła z przekąsem Sarah – Zagoiło się po dwóch godzinach.

Ross przewrócił oczami wyraźnie niezadowolony z bycia zdemaskowanym.

– Sarah, proszę cię, próbuję tu sobie utworzyć jakąś reputację, czy coś.

Poza Liamem wszyscy zgromadzeni w pokoju parsknęli śmiechem. Dopiero, gdy już się uspokoili (co samo w sobie zajęło trochę czasu) dotarło do nich, że już nie są sami.

– Widzę, że humory dopisują – odezwał się Scott, który wślizgnął się dyskretnie do pomieszczenia, kiedy wszyscy byli zajęci wyśmiewaniem Rossa. Uprzejmie przedstawił się młodszym chimerom i z uśmiechem podał im rękę, podpytując przy okazji o samopoczucie i sprawiając tym samym, że jakiekolwiek napięcie natychmiast je opuściło. Theo uśmiechnął się łagodnie, kiedy dotarło do niego, że McCall właściwie już przyjął do rodziny kolejne przybłędy. Jak zawsze...

Po przywitaniu przyszedł czas na krótkie przełamanie lodów, co oznaczało kilka minut pogadanki o wszystkim i niczym, zanim przejdą do poważnych spraw. Ross i Sarah kontynuowali swoje opowieści, a Scott starał się wyciągnąć z nich jak najwięcej, a także zadać parę pytań dotyczących ich mocy, studiów, zainteresowań i ogólnie wszystkiego, co było mniej traumatyczne niż dni spędzone w kanałach. Raekena to w żaden sposób nie dziwiło – oczywiście, że McCall musiał poznać przyszłych członków swojego stada. Bo to, że staną się jego częścią nie ulegało już wątpliwości.

Ten przyjemny klimat został przerwany przez dzwonek telefonu Liama. Chłopak nie był szczególnie chętny, aby odebrać, ale kiedy zobaczył na ekranie nazwę kontaktu Davida, zdał sobie sprawę, że musi to zrobić. Pewnie jego tata chciał się dowiedzieć, ile jeszcze będą tu siedzieć. Westchnął więc ciężko i odebrał telefon, wstając z kanapy, aby odejść na bok i nie przeszkadzać innym.

– Co jest, tato?

Odpowiedź sprawiła, że zatrzymał się wpół kroku ogarnięty nagłym paraliżem.

– Liam... Oni tu są.

O mały włos nie wypuścił telefonu z rąk. Pociemniało mu przed oczami i musiał usiąść z powrotem na kanapę, bo inaczej by się przewrócił. Nie był w stanie nawet spojrzeć na pozostałych, ale wiedział, że słyszeli, co David powiedział. I pewnie tak samo jak on zrozumieli wszystko od razu...

Dunbar nie był w stanie nawet oddychać. Siedział na brzegu kanapy, wpatrując się tępo przed siebie, a słowa ojczyma pobrzmiewały mu w głowie, nie zostawiając miejsca na nic innego. Ledwo zarejestrował, że ktoś wyjmuje mu telefon z dłoni. Dopiero, gdy ta sama osoba położyła mu dłoń na kolanie i lekko ścisnęła, zorientował się, że jest to Theo. To jednak w żaden sposób mu nie pomogło, a Raeken, nieważne jak bardzo chciał spróbować go teraz uspokoić, miał ważniejsze rzeczy do martwienia się. Bez zbędnego wahania włączył tryb głośnomówiący, aby wszyscy obecni mogli słyszeć, co się dzieje, a następnie zadał pierwsze, najważniejsze pytanie.

– Nic wam nie jest?

– Nie, jesteśmy dość daleko w aucie – wymamrotał cicho David – Nie zwracają uwagi na otoczenie. Zbliżają się do domu. Cała trójka. Na razie ich widzę.

– Dom jest dobrze chroniony – zauważyła Lydia, ale nie wydawała się tym w żaden sposób pocieszona. Wiedziała, że Doktorów nie powstrzymają najgrubsze ściany. Prawdę mówiąc nie znała nic, co mogłoby ich powstrzymać... Na szczęście ktoś w towarzystwie wiedział więcej, niż ona.

– To ich nie powstrzyma – odparł Theo, wypowiadając na głos obawy wszystkich. Wydawał się wręcz nieprzyzwoicie spokojny i opanowany, co znaczyło jedynie, że powrócił do swojego dawnego trybu. Nie myślał. Po prostu działał. Zdawał sobie sprawę, że będzie miał co przerabiać na terapii, ale w obecnej sytuacji takie działanie go ratowało. Jego i wszystkich pozostałych... Bo przecież ktoś tu musiał coś zrobić. Gdyby wszyscy mieli zastygnąć w przerażeniu jak Liam, równie dobrze mogliby sami się pozabijać.

– Ale wiem, co może – odezwała się cicho Hikari, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia wszystkich. Jedynie Hayden nie wydawała się zdziwiona – Chciałam wam o tym dziś powiedzieć. Dobrze się składa, że jesteśmy w domu. Potrzebuję mieć ich wszystkich na małej przestrzeni i powinno się udać.

– Co zamierzasz zrobić? – zapytał niecierpliwie Theo. Dziewczyna uśmiechnęła się w tak przebiegły sposób, jakiego nigdy u niej nie widział. Gdyby nie był pewien, że są po tej samej stronie, pewnie by się przestraszył. A kiedy Hikari sięgnęła do swojego paska i chłopak zauważył, z czego jest zbudowany, wzdrygnął się mimo tej pewności... Jeszcze zanim dumnie zaprezentowała im swój miecz i wyjaśniła swój plan, Theo już się go domyślił. I musiał przyznać, że bardzo mu się spodobał...

– Niedawno go złożyłam – powiedziała dziewczyna, pokazując na imponującą broń – Kira wcześniej opowiadała mi dość dokładnie o tym, do czego może służyć. Wspomniała między innymi o... Więzieniu. Z którego nie ma wyjścia.

Reakcje były skrajnie różne. Ross i Sarah zdawali się kompletnie nie rozumieć, o co chodzi, Scott wydawał się dość mocno zszokowany, na twarzy Lydii malowała się aprobata, a Theo... Wbrew temu, czego inni mogliby oczekiwać, uśmiechnął się w sposób bardzo zbliżony do przebiegłego uśmiechu Hikari.

– Jesteś genialna – stwierdził, jednak jego słowa zostały zagłuszone przez głośny i wyraźny protest ze strony Liama.

– Chyba sobie żartujesz!

Wszystkie spojrzenia zwróciły się na chłopaka, który wydawał się teraz nie tylko przerażony, ale również niezmiernie wściekły. Patrzył na Hikari swoimi złotymi oczami, wyglądając, jakby mógł się na nią rzucić w każdej chwili.

– Obiecaliśmy sobie, że nigdy więcej tego nie użyjemy – przypomniał głosem, który niebezpiecznie przypominał zwierzęcy warkot – Zamierzacie pozwolić jej to złamać? Teraz, po tym wszystkim, co się stało? Skąd możemy wiedzieć, że nic nie wciągnie też nas, co?

Było jasne, że przez "nas" rozumie głównie Theo. Natychmiast pojawiła mu się przed oczami sytuacja z jaskini Berserków, gdzie Raeken użył miecza Kiry, a mimo to sam niemal nie został wciągnięty do piekła. Jeśli trafi tam teraz z Doktorami... To będzie jego koniec. Jednak chłopak nie wydawał się ani trochę przestraszony. Już wiedział, jak to działa. Skoro wybaczył sobie zabicie Tary, to nic już nie mogło go tam wciągnąć. Dopóki nie stworzy sobie piekła, nie trafi do niego.

– Liam... – zaczął cichym i spokojnym tonem – To jest dobre wyjście. Nic mi się nie stanie. Tara już na mnie nie poluje, pamiętasz? A Hikari ma rację, to ich powstrzyma. Stamtąd nie da się wyjść samemu. A wątpię, żeby ktoś chciał ich z powrotem. Nikt poza nami ich nie pamięta... Będziemy w końcu bezpieczni.

Z ulgą zauważył, że jego argumenty zdają się docierać do Dunbara, bo chłopak spojrzał na niego niepewnie, jakby zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

– Na pewno...? – zapytał w końcu głosem, który o wiele bardziej przypominał jego własny. Theo pokiwał głową z pokrzepiającym uśmiechem.

– Na pewno. Obiecuję – odpowiedział pilnując, aby jego serce go nie zdradziło. Nie mógł mu przecież tego obiecać... Miał nadzieję, że wszystko będzie dobrze, ale tyle rzeczy mogło pójść nie tak... Tym razem musiał skłamać. Jeszcze ten jeden raz. Dla dobra Liama.

Dunbar widocznie tym razem mu uwierzył, a przynajmniej wmówił sobie, że tak było, bo po krótkiej chwili pokiwał głową, a jego oczy odzyskały dawny kolor.

– Okej... – zgodził się, zerkając na pozostałych zgromadzonych w pokoju – Zróbmy to...

– Ale... Co mamy zrobić? – zapytał Ross, a pozostali dopiero zdali sobie sprawę, że ani on, ani Sarah nie mają pojęcia, co się dzieje i czego dotyczy rozmowa.

– Nie zbliżajcie się do dziury w ziemi – poradził Theo – Później będzie czas na wyjaśnienia.

Po tych słowach przeniósł swoją uwagę z powrotem na telefon Liama, który nadal trzymał w dłoni.

– David, jak sytuacja?

– Stoją i myślą – odparł doktor Geyer – Dam ci znać, jak tylko się poruszą.

Nie musieli długo czekać. Po zaledwie kilku minutach spędzonych na cichym opracowywaniu prowizorycznego planu, David dał im znać, że Doktorzy ruszyli za dom i zniknęli mu z pola widzenia. Stado, zgodnie z ustaleniami, zebrało się na środku pokoju, szykując się do obrony. Przez chwilę nic się nie działo, otaczała ich głucha cisza, która aż dzwoniła w uszach. Mimo wyostrzonych zmysłów nie słyszeli nic... Ale nawet wówczas Theo jako pierwszy zorientował się, że nadchodzą. Nie potrafił tego wytłumaczyć, ale za każdym razem, kiedy Doktorzy się zbliżali, potrafił ich "wyczuć" – tę mroczną aurę, która im towarzyszyła. Nigdy się nie mylił... Tym razem również. Kilka sekund później z korytarza wyłoniły się znajome postacie, jednak to nie ich widok sprawił, że serce podeszło chłopakowi do gardła. Wręcz przeciwnie, gdyby widział ich wszystkich, byłby już niemal spokojny, ale tak nie było. Doktorów było tylko dwóch. Jednego brakowało... A Raeken od razu domyślił się, gdzie może się znajdować.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top