44. Pięćdziesiąt lat
Uwaga uwaga, cotygodniowa porcja trigger warnings!
Są takie same jak w rozdziale poprzednim (myśli rezygnacyjne) i odnoszą się do fragmentu od takich gwiazdek *** do pierwszego dialogu – potem robi się raczej słodkogorzko i można spokojnie czytać. Tak, w końcu nadszedł ten moment kiedy przestaję dręczyć wszystko i wszystkich😊
Miłego czytania i dbajcie o siebie!💜
Liam obudził się dobre trzy godziny później i w pierwszej chwili był zdziwiony, że w ogóle udało mu się zasnąć. Jak tak zaczął się nad tym zastanawiać, to coś tutaj wydawało mu się niewłaściwe. Zasypianie przy Theo zwykle było łatwe, gdy starszy był spokojny i opanowany - wówczas uczepiał się go jak kotwicy i po prostu pozwalał sobie się zrelaksować i odciąć od rzeczywistości wiedząc, że jest bezpieczny i otoczony opieką. Tym razem tak nie było... To Raeken bardziej potrzebował opieki. A mimo to udało mu się uspokoić Liama, który dopiero teraz zdał sobie sprawę, że starszy musiał zrobić to specjalnie. I dopiero teraz dotarło do niego, że nie wyczuwa już ciepła jego ciała za swoimi plecami...
Gwałtownie poderwał się z łóżka i odwrócił się z resztkami nadziei, że po prostu jeszcze się nie rozbudził, że coś mu się wydaje, że za chwilę zobaczy obok siebie spokojnie śpiącego Theo, jednak wcale się nie zdziwił, kiedy druga strona łóżka okazała się pusta. Poczuł narastającą panikę, ale zanim zupełnie się jej oddał, musiał jeszcze sprawdzić te najmniej przerażające opcje. Chłopak mógł pójść do łazienki albo do kuchni, a on może niepotrzebnie histeryzował... Jednak kiedy oba te pomieszczenia okazały się puste, zaczął naprawdę się bać. A gdy pod drzwiami nie zobaczył butów starszego, poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Spełniły się jego obawy... Theo po prostu odszedł bez słowa. W nocy, zimą, bez kurtki, słaby i wycieńczony, prawdopodobnie bez żadnego celu, do którego mógłby się udać. A na zewnątrz za każdym rogiem mogło czaić się niebezpieczeństwo.
Liam nie bawił się w dyskrecję stawiając na nogi najpierw cały dom, a potem również watahę. Najpierw obudził rodziców, którzy wydawali się niemniej przerażeni, niż on, a zaraz potem zadzwonił do Scotta, aby poinformować go o zniknięciu Raekena. McCall obiecał, że zajmie się przekazaniem wieści stadu i zaraz pójdzie się rozejrzeć, jednak Liamowi nakazał siedzieć w domu, mimo że młodszy aż się rwał, aby wyjść wraz z nim. Dopiero argument, że spośród wszystkich to Liam jest najbardziej narażony na niebezpieczeństwo, a chyba nie chciałby jeszcze bardziej załamywać Theo zdawał się zadziałać, jednak na wszelki wypadek doktor Geyer obiecał pilnować swojego syna i trzymać go w czterech ścianach. Wiedział, że w obecnym stanie za wiele by nie pomógł, a może jeszcze narobiłby zamieszania. Teraz tego nie potrzebowali. Theo potrzebował spokojnego podejścia i dużo cierpliwości, a nie wybuchu. Liam powinien się najpierw uspokoić, a gdyby znalazł go jako pierwszy, mógłby sobie z tym nie poradzić. Z resztą zawsze pozostawała jeszcze kwestia w jakim stanie zastanie starszego. I czy w ogóle da radę do niego dotrzeć...
Żeby nie czuć, że zostaje sam, Dunbar zadzwonił do Masona, który mimo nocnej godziny odebrał natychmiast i mało tego, dziesięć minut później był już wraz z Coreyem w drodze do domu swojego przyjaciela. Wiedział, że potrzebuje teraz towarzystwa i wsparcia, więc podczas gdy Scott, Stiles, Szeryf i Parrish przeczesywali miasto, on siedział z Liamem i podsuwał mu chusteczki, gdy chłopak wypłakiwał mu się w ramię. Jednak jakkolwiek by się nie starał, nie był w stanie tak naprawdę pomóc. Nikt nie był. Dopóki Theo się nie znajdzie, Dunbar się nie uspokoi, a Hewitt desperacko próbował nie myśleć, co się stanie, jeśli Raeken nie znajdzie się w ogóle...
***
Theo tak naprawdę nie miał pojęcia, dokąd powinien iść. Wiedział tylko jedno – że zdecydowanie nie może wrócić. Musi iść przed siebie dopóki nie znajdzie jakiejś nory w której może się schować jak tchórz. Albo dopóki oni nie znajdą go ponownie. Albo dopóki nie zabraknie mu sił... Ta ostatnia opcja wydawała się szczególnie prawdopodobna patrząc na jego stan. Po przejściu zaledwie dwóch uliczek zaczęło dopadać go zmęczenie. Nogi mu się trzęsły, obraz zamazywał się przed oczami, a na domiar złego było mu okropnie zimno. A mimo to szedł przed siebie bez wyraźnego celu, pozwalając nogom się nieść ze świadomością, że jeśli się zatrzyma, to nie ruszy przed siebie kolejny raz.
Dopiero dochodząc do celu rozpoznał, gdzie tak naprawdę poprowadziła go jego podświadomość, a kiedy to do niego dotarło, prawie się roześmiał. Zawsze tutaj kończył. W miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, gdzie zawiódł po raz pierwszy, gdzie jego życie zakończyło się po zaledwie dziesięciu latach, aby na kolejne tyle stać się jedynie żałosną, bezcelową egzystencją i walką o przetrwanie każdego dnia. Dotarł na most... Miejsce, które traktował jak grób swojej siostry miało stać się jego ostatnim przystankiem.
Wiedział, że jeśli się tu zatrzyma, to albo zaraz ktoś go znajdzie, albo do tego czasu zamarznie, ale mimo to nie potrafił inaczej. Upadł na kolana na wilgotnych deskach, oparł głowę o barierki i wbił spojrzenie w wodę, w której umarła Tara. Ona też zamarzła... Może jemu jest pisane to samo. W tej chwili ta opcja nie wydawała się taka zła. Na pewno lepsza niż powrót do Doktorów.
Nie miał pojęcia, ile czasu tak przesiedział, ale powoli zaczynał tracić czucie w kończynach. Wiedział, że jeśli ma przeżyć, to musi się ruszyć i znaleźć cieplejsze miejsce, ale... Był zbyt zmęczony. Chyba tak po prostu miało być. I właśnie z tą myślą zamknął oczy, akceptując swoje przeznaczenie...
– No to są chyba jakieś żarty.
Dobrze znajomy, choć tak rzadko słyszany głos wyrwał go ze snu, z którego miał się już nigdy nie obudzić. Gwałtownie otworzył oczy i obejrzał się, aby zobaczyć postać siedzącą w odległości kilku kroków od niego i przyglądającą mu się z zawiedzionym wyrazem twarzy. W przeciwieństwie do niego nie wydawała się marznąć... Chociaż jak się dobrze przyjrzał, to jemu również już nie było zimno.
– Myślałem, że tym razem się nie zobaczymy – wypalił. Tara przewróciła oczami.
– Jak możemy się nie widzieć, skoro znowu umierasz? – odparła ze złością – Nie mam siły do ciebie. Ile minęło? Półtora roku odkąd mi obiecałeś, że nie umrzesz szybko? Nie wiem, może się nie zrozumieliśmy, ale ja miałam na myśli wtedy jakieś pięćdziesiąt lat minimum, a nie parę miesięcy, braciszku.
Cóż, miała rację, Theo nie mógł zaprzeczyć, ale mimo to miał ochotę się kłócić. Chciał jej powiedzieć, że to nie ma sensu, że w ogóle nie powinno go tu być, że nie zasługuje ani na to, aby zostać, ani na to, by iść z nią, ale zanim w ogóle otworzył usta zrozumiał, że nie jest to potrzebne. Ona już wszystko wiedziała.
Dziewczyna westchnęła ciężko, przysuwając się bliżej i przykrywając swoją dłonią splecione na kolanach dłonie jej brata.
– Jeszcze nie jest za późno – powiedziała, tym razem cicho i spokojnie – Ciągle jeszcze masz czas. Możesz się obudzić i wracać do domu, do Liama... Naprawić wszystko.
Theo prychnął gorzkim śmiechem.
– Naprawić? – powtórzył – Nic nie mogę naprawić, Tara. Zawiodłem go, zawiodłem ich wszystkich... Liam przeze mnie cierpiał, całe stado razem z nim, a Ross i Sarah... Tego się nie da naprawić.
Spodziewał się kłótni, kontrargumentów, czegokolwiek, ale nie tego, że jego siostra zrobi bardzo zdziwioną minę.
– Co z Rossem i Sarah? – dopytała, chyba zaczynając rozumieć, w czym tak naprawdę leży duża część problemu. Tym razem to Theo wydawał się szczerze zaskoczony.
– Ty mi powiedz – odparł – Są przecież z tobą, prawda? Nie mogli trafić nigdzie indziej, byli dobrzy...
– Tam ich nie ma – wtrąciła Tara zanim jej brat zdołał powiedzieć cokolwiek więcej – Czekałam na nich. Też myślałam, że ich zabiją, chciałam ich zobaczyć... Ale się nie pojawili. Wiedziałabym. Ale ty nie miałeś pojęcia, prawda?
Theo poczuł, że kręci mu się w głowie, mimo że prawdopodobnie właśnie śnił. Mógł zaufać siostrze i jeśli mówiła, że Rossa i Sarah nie ma po jej stronie, to znaczyło tylko jedno. Musieli zostać po tej...
– Oni żyją – wymamrotał pod nosem sam do siebie, smakując te słowa, starając się je sobie uświadomić wymawiając je na głos. To nie wydawało się możliwe. A jednak. Może Doktorzy faktycznie nie zamierzali pozbywać się jedynych sukcesów... Może liczyli, że bez Raekena uda im się złamać dwie młodsze chimery i przekonać do posłuszeństwa. Pewnie byli teraz przetrzymywani w kanałach, może nawet torturowani, ale jeszcze żyli. A to znaczyło, że Theo ma szansę im pomóc.
Po namyśle stwierdził, że może jednak zamarznięcie nie było zupełnie najlepszą opcją...
– Na to wygląda – potwierdziła Tara – Ale pewnie mają kłopoty. A to znaczy, że ty też musisz żyć, jeśli chcesz im pomóc.
Oczywiście, że miała rację, ale chłopak zaczął się zastanawiać. Jeśli nawet jakimś cudem uda mu się przechytrzyć Doktorów i uwolnić młodsze chimery, to co dalej? Jak uwolnią się od prześladujących ich potworów? Już raz myśleli, że ich zabili, a jednak wciąż tu byli, gotowi do zemsty. Skąd pewność, że tym razem pozbędą się ich na dobre?
– Nawet jeśli mi się uda, to przecież nie pozbędę się Doktorów – odparł, wpatrując się w wodę przed sobą – Raz już niby zginęli, ale wrócili. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Tara zastanowiła się chwilę.
– Ciągle mówisz, jakbyś był w tym sam – zauważyła – Ale nie jesteś. Twoje stado zawsze ma na wszystko rozwiązanie, teraz też razem coś wykombinujecie. Ty tylko musisz pozwolić im pomóc. Tylko tyle i aż tyle.
Theo przytaknął, jednak nie zrozumiał ani słowa z drugiej części wypowiedzi. Jego umysł zatrzymał się w momencie, w którym jego siostra nazwała watahę "jego stadem". To brzmiało... Naturalnie. Sam nauczył się tak mówić i ze zdumieniem odkrył, że wszystkie zwroty, które sobie przyswoił przez ten szczęśliwy rok nadal brzmiały dla niego właściwie. Jego dom. Jego stado. Jego przyjaciele.
Jego chłopak.
Przygryzł wargę na myśl o Liamie i zastanowił się, co teraz robi. Może jeszcze smacznie spał... A może już się obudził i teraz panikował, kiedy dotarło do niego, że Theo nie ma w domu i nikt nie wie, gdzie się podziewa. Poczuł złość na siebie, ale tym razem nie chodziło o to, że Dunbar omal nie zginął przez jego niedopilnowanie. Tym razem był wściekły przez to, że go wystraszył... Nie powinien był odchodzić w taki sposób. Miał przecież wziąć się w garść, żeby nie obarczać Liama swoimi problemami, a tymczasem robił coś zupełnie odwrotnego. Nie pozwalał mu sobie pomóc, nie dawał im szansy na naprawienie tego, co zostało zniszczone nie z ich winy. Faktycznie to on wszystko zepsuł... Ale w inny sposób, niż mu się wydawało.
– O czym tak myślisz, co? – zapytała Tara, chociaż doskonale znała odpowiedź.
– O Liamie – odparł chłopak, dziwiąc się, jak łatwo mu otworzyć się przed siostrą. Może chodziło o to, że prawie jej nie znał, albo że ona i tak nikomu nie powie... Trudno stwierdzić. W każdym razie łatwo było z nią rozmawiać – Zawaliłem. Nie powinienem był uciekać, on cały czas chciał wszystko naprawić, a ja mu nie pozwalałem...
– Prawda – zgodziła się dziewczyna bez owijania w bawełnę – Zawaliłeś i to mocno, ale to znaczy, że teraz to ty musisz się postarać, żeby to naprawić. Nie chcesz chyba pokazać mu, że naprawdę poddałeś się bez walki?
Theo pokręcił głową rozumiejąc, co jego siostra ma na myśli. Nie chcesz chyba teraz umrzeć...
– Nie chcę... – odparł i zdał sobie sprawę, że mówi zupełnie szczerze – Nie chcę się poddać, chcę walczyć o niego. O nas... Ale nie mam pojęcia jak...
Przeniósł błagalne spojrzenie na dziewczynę, mając nadzieję, że da mu jakąś złotą radę, rozwiązanie, którego tak bardzo potrzebował. Tara uśmiechnęła się lekko
– Nie jestem najlepszą osobą, żeby udzielać ci takich rad. Nie ma mnie tam, nie wiem co powinieneś zrobić poza tym, żebyś nie umierał. Ale są inni... Którzy pomogą ci bardziej. Scott, Mason, Hayden... Oni będą wiedzieć.
Chłopak nie mógł zachować się inaczej, jak tylko pokiwać głową. Miała rację. Może i z nią najłatwiej mu się rozmawiało, ale tak naprawdę mogła mu odpowiedzieć tylko teraz. Jeżeli naprawdę chce wrócić, to nie będzie miał już takiej okazji. Musiał się zwrócić do kogoś innego... I choć wszystkie osoby wymienione przez Tarę wydawały się dość kompetentne, to jednak Theo nie musiał nawet się zastanawiać. Od razu wiedział, do kogo pójdzie po pomoc. I nie zamierzał za długo z tym czekać.
– Porozmawiam z nim – zapewnił – Dowiem się, zrobię co muszę... I postaram się nie umrzeć.
Tara uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Mam nadzieję, że prędko się znów nie zobaczymy. Obiecuję, że jeśli pojawisz się tu wcześniej, niż za pięćdziesiąt lat, to będę ci tak zawracać dupę, że zaczniesz żałować zanim się w ogóle rozgościsz.
Chłopak zaśmiał się, ale wziął słowa siostry na poważnie. Wiedział, że byłaby do tego zdolna.
– Przyjąłem – zapewnił – Pięćdziesiąt lat minimum.
– To mi się podoba – odparła wyraźnie usatysfakcjonowana dziewczyna – Ale jeśli masz tego dotrzymać, to musimy się już pożegnać. Jeśli się zaraz nie obudzisz, to nie zrobisz tego w ogóle, więc... Do zobaczenia za pięćdziesiąt lat. Minimum.
Theo uśmiechnął się, a potem nieśmiało wyciągnął ręce, czekając, aż Tara sama się do niego zbliży. Zrobiła to natychmiast, wpadając mu w objęcia i przylegając do brata całym ciałem. Pasowała tu idealnie, mimo wszystkiego co zaszło dziesięć lat temu i przez chwilę chłopak poczuł ukłucie żalu, że nie będzie mogła tu z nim być. Ale tylko przez chwilę... Zanim zorientował się, że wszystko jest na swoim miejscu.
– Do zobaczenia za pięćdziesiąt lat – wymamrotał, czując ogarniającą go senność. Zamknął oczy, czując, że właśnie to powinien zrobić, a kiedy je otworzył, leżał oparty o belki mostu, nie czując kończyn z okropnego zimna. Był sam. Tara zniknęła...
PS. Nie bądźcie jak Theo, jest kiepskim przykładem – naprawdę lepiej pogadać💜
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top