43. Potwory czają się w mroku
UWAGA!
W tym rozdziale jestem okrutna i poniewieram emocjonalnie chłopaków i czytelników. Trigger warnings takie same jak w poprzednich – głównie myśli rezygnacyjne. Jeśli wiecie/czujecie, że może to Wam zaszkodzić – nie czytajcie. Wasze zdrowie na pierwszym miejscu. Trzymajcie się cieplutko i dbajcie o siebie💜
Tego wieczora Theo nie dał Liamowi się nakarmić, mimo że młodszy podszedł do posiłku z nieco większym entuzjazmem, podbudowany przez rozmowę z przyjaciółmi, którzy dali mu potrzebne wsparcie. Po wypłakaniu się komuś w ramię poczuł się nieco lepiej i zaczął trochę bardziej patrzeć na pozytywy, jak to zwykle miał w zwyczaju, czego oczywiście nie możnaby powiedzieć o Raekenie. Dla Liama płacz tego popołudnia był oczyszczeniem, wyrzuceniem z siebie kumulowanych emocji i punktem granicznym, po którym mógł zacząć od nowa działać ze spokojniejszym umysłem. Dla Theo był on jego kolejną porażką... Dunbar płakał przez niego. I tylko o tym był w stanie myśleć, jednak wcale nie sprawiło to, że zaczął się starać, aby od teraz dawać mu powody do uśmiechu. Gdyby jego umysł nie był w tak złym i mrocznym miejscu, może by pojął... Może zmusiłby się do przełknięcia paru łyków herbaty, może pozwoliłby Liamowi pielęgnować swój entuzjazm podczas kolacji i spróbowałby zjeść tym razem dwie kanapki zamiast jednej, może położyłby się trochę bliżej, aby dać młodszemu znać, że wcale nie chce się oddalać... Może właśnie tak by to odczytał. Gdyby umiał myśleć w innych kategoriach... Ale nie potrafił. Nie teraz, gdy było z nim gorzej, niż przez całe jego życie. W tym momencie nie widział rozwiązań, nie widział szans na naprawę swoich błędów. Wiedział jedynie, że Dunbar przez niego płakał. I to sprawiło, że resztki jego świata zawaliły się zupełnie.
Nie powinno go tu być... Nie powinien korzystać z doroci państwa Geyer, którzy dalej traktowali go jak własnego syna, mimo że ich prawdziwy syn omal przez niego nie zginął. Nie powinien dalej być uważany przez Scotta za część stada mimo że niemal dopuścił do śmierci jego bety. Nie zasługiwał na nic z tego, ale przede wszystkim nie zasługiwał na dobroć Liama. Chłopca, którego przysięgał chronić i uszczęśliwiać, a którego opuścił, zawiódł, a teraz jeszcze był przyczyną jego łez. Z resztą nie pierwszy raz...
Nie powinien tu być. Sam nie do końca wiedział, co rozumie przez te słowa, ale wiedział na pewno, że są prawdziwe. Nie był pewien, czy chce umrzeć, czy może uciec... Nic nie wydawało się być odpowiednią opcją. Najlepiej po prostu zniknąć. A może nigdy nie istnieć? To by było to... Nigdy się nie urodzić. Nigdy nie patrzeć, jak Tara umiera na jego oczach. Nigdy nie zranić Liama ani nikogo innego. Nie spotkać Doktorów, nie zostać ich eksperymentem... Tak by było najlepiej. Ale to nie było możliwe, więc Theo musiał podjąć jakąś decyzję, jednak w obecnym stanie fizycznym nie miał możliwości zrealizować żadnej, jaka by ona nie była, dlatego zrobił jedyną rzecz, na jaką miał siłę. Został.
Już po chwili zaczął żałować tej decyzji. Jeśli szukał czegoś, co mogłoby go zabić bardzo powoli i okrutnie, to pozostanie tutaj i oglądanie bólu na twarzy Liama sprawdzało się idealnie. Wiedział, że chłopak przez niego cierpi, ale tym razem pozwolił swoim demonom przejąć kontrolę. A one były przekonane, że im szybciej się wykończy, tym mniejszy problem będzie sprawiał. Liam się pozbiera, powtarzały. Szybko o tobie zapomni. A Theo nie mógł zrobić nic innego, jak tylko im uwierzyć i pozwolić kierować się coraz bliżej drugiej strony...
A mimo to coś w nim krzyczało, że nie tak powinno być. Że Dunbar nie powinien mieć w oczach łez gdy właściwie błagał starszego, aby coś zjadł, bo żadne wcześniejsze próby nie zadziałały. Że nie powinien otrzymać jedynie milczenia i pustych spojrzeń w odpowiedzi na swoją dobroć. Że nie powinien kłaść się do łóżka tak czujnie, żeby tylko nie naruszyć przestrzeni Theo. Powinien się uśmiechać. Powinien czuć się swobodnie jak zawsze. Powinien ciągle gadać głupoty z własnej woli, a nie przez presję, że w przeciwnym razie Raeken zamknie się do końca w swoim świecie. Powinien być szczęśliwy... Theo tego chciał, zupełnie szczerze. Jednak demony powtarzały, że jest to możliwe jedynie bez niego. A on już nie miał siły z nimi walczyć.
Może i było to głupie, ale liczył, że po prostu pozwolą mu zniknąć. Nawet, kiedy kolejnego dnia w odpowiedzi na nietknięte śniadanie, doktor Geyer zagroził, że jeśli chłopak nie zacznie jeść, to będą musieli rozważyć pobyt w szpitalu, Theo miał nadzieję. To nie mogło być na serio, prawda? Czemu mieliby się przejmować. Chyba że zamierzali go jedynie nastraszyć miejscem, którego nienawidził, ale nawet to się nie udało. Szpital przestał być straszny... Teraz wszystko, co na zewnątrz było o wiele gorsze. Tam właśnie czyhało niebezpieczeństwo. Na zewnątrz. Nie w środku... Nie wśród ludzi, ale tam, gdzie nikt nie usłyszy jego krzyku.
Oczywiście państwo Geyer, Liam i stado za nic nie zamierzali go wypuścić, ale powoli kończyły im się pomysły jak mu pomóc. Theo ambitnie i uparcie robił wszystko, żeby pogorszyć swój stan. Zamykał się coraz bardziej, nie jadł, nie spał i nie dawał sobie pomóc. Po prostu... Egzystował i liczył, że w końcu przestanie. Nie dało się go przekonać do zmiany zdania... Nie kiedy nikt tak naprawdę nie wiedział, z czym się mierzą.
Po kolejnej prawie nieprzespanej nocy, Liam czuł się bezsilny jak nigdy. Kiedy Raeken nie spał, on sam również nie potrafił usnąć, jednak w przeciwieństwie do starszego nie leżał bez ruchu wpatrując się w ścianę, ale rzucał się i obracał z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie wygodnej pozycji. Czuł, że Theo trzęsie się z zimna, jednak jemu było za gorąco. Miał wrażenie, że otulająca go pościel wyjątkowo nie daje poczucia bezpieczeństwa. Tym razem go dusiła... Poduszka była za miękka, jakby miał się zaraz w nią zapaść, kołdra za ciężka, prześcieradło zbyt wygniecione, materac niewygodny... Z każdej strony otaczało go ciepło, mimo najchłodniejszego miesiąca w roku. Czuł, że się tutaj dusi, że nie ma czym oddychać, jakby był uwięziony w puchowej celi. W końcu, kiedy nie był w stanie dłużej wytrzymać, a wrażenie braku powietrza w pomieszczeniu stało się nieznośne, wyrwał się gwałtownie z łóżka, nie oglądając się nawet na Raekena i wybiegł z pokoju. Początkowo chciał udać się po prostu do łazienki, jednak stopy właściwie same poniosły go na dół po schodach, a potem do drzwi wyjściowych. Zimne powietrze uderzyło go jak pocisk, ale sprawiło, że jego umysł na chwilę przestał pędzić. Mimo to potrzebował dłuższej chwili, aby dojść do siebie. Nie chciał wracać do pokoju... Tu było mu dobrze, gdyby nie wrażenie, że zaraz odmarzną mu wszystkie palce. A jednak został na dworze jeszcze przez pewien czas, nie zwracając uwagi na chłód... Nie może się przecież przeziębić, nie zaszkodzi mu to, a nieprzyjemne doświadczenie fizyczne sprawiało, że rozbudził się zupełnie i odzyskał kontrolę nad swoim umysłem. Poza tym tu był sam... Tutaj Theo nie zauważy, jak płacze...
Oczywiście starszy chłopak i tak doskonale o tym wiedział. Od początku ich relacji miał nieco niezdrowy zwyczaj nasłuchiwania bicia serca młodszego i obserwowania jego chemosygnałów, żeby mieć pewność, że jest cały nawet wtedy, gdy go nie widzi. A po tym, jak Doktorzy wstrzyknęli mu truciznę, a zwłaszcza po zobaczeniu na własne oczy jej efektów, stało się to wręcz obsesją. Gdy nie miał Liama na oku robił się, delikatnie mówiąc, niespokojny. Musiał go słyszeć, czuć, cokolwiek, żeby tylko kompletnie nie oszaleć, żeby nie wrócić myślami do tej okropnej nocy, kiedy patrzył, jak chłopak zwija się z bólu. To by go złamało do końca... Mógł myśleć o wszystkim. O Doktorach, torturach, Rossie i Sarah, o swoim żałosnym położeniu, ale nie o tym. Nie o tym konkretnym momencie, obrazie... To była jeszcze jedyna rzecz, przed którą jego umysł go bronił. Całą resztę dawno przejęły demony.
Teraz również nasłuchiwał i mimo swojego ogólnego beznadziejnego stanu, słyszał wszystko. Przyspieszony oddech Liama gdy pędził przed siebie jakby przed czymś uciekał, jego serce stopniowo wracające do normalnego rytmu, a po pewnym czasie również urwany szloch, który długo nie ucichł... Dunbar przez cały ten czas stał na dworze i mimo że nie mógł się przeziębić, pierwszym instynktem Raekena było zejść tam i zaciągnąć go z powrotem do ciepłego łóżka, dopóki nie uświadomił sobie że po pierwsze nie ma siły nawet wstać, a po drugie jego obecność zdecydowanie nie jest pożądana, skoro młodszy płacze właśnie przez niego. Demony nie pozwalały mu zrozumieć, że jest jedynym, co w tej chwili byłoby w stanie poskładać Liama...
Dunbar nie oczekiwał cudów. Wiedział, że Theo wiele przeszedł, zbyt wiele żeby nie pozostawiło to piętna. Rozumiał nawet, że nie chce z nim o tym rozmawiać, w końcu sytuacja między nimi była, deliktanie mówiąc, trudna, ale nic nie mógł poradzić na to, że czuł się oszukany. Nienawidził się za to, nienawidził się za robienie z siebie ofiary i to sprawiało, że płakał jeszcze bardziej, dłużej i żałośniej, czasami przygryzając wargę do krwi, aby nie zacząć krzyczeć. Chciał uciszyć ten głosik w jego głowie mówiący mu, że to niesprawiedliwe, ale nie mógł, bo się z nim zgadzał... Theo obiecał, że wróci, że wszystko sobie wyjaśnią, a tymczasem, choć fizycznie był na wyciągnięcie ręki, Liam czuł, że jest między nimi większy dystans, niż kiedykolwiek. A Raeken nie robił nic, żeby się zbliżyć, nawet nie pozwalał na to Dunbarowi... Po prostu z każdą chwilą coraz mocniej go odpychał. A kiedy Liam w końcu dostrzegał iskierkę nadziei, że może być lepiej, że coś się poprawi, Theo szybko ją gasił. Nie miał mu za złe, że czuł się źle, że nie potrafił dojść do siebie, że był teraz w bardzo złym miejscu. Miał mu za złe, że nawet nie próbuje. Wiedział, że nie powinien, że to nie wina Theo i miał ochotę rozszarpać sobie twarz pazurami za same takie myśli, za te drobne iskierki gniewu, które wciąż się w nim tliły, ale nie potrafił ich ugasić. Był zły, smutny, zawiedziony... Wszystko było nie tak. A Raeken nawet nie chciał tego naprawić.
Oczywiście, że nie zamierzał odpuszczać. Będzie walczył o niego do upadłego, dopóki tylko starczy mu sił, jednak najgorszy był w tym postanowieniu fakt, że powoli kończyły mu się już zarówno siły, jak i pomysły. Kolejną noc nie zmrużył oka, sam ledwo był w stanie jeść obserwując jak Theo się głodzi, nawet repertuar opowieści powoli zaczynał mu się kurczyć. Nie żeby przynosiły one jakieś efekty... Nic co robił nie przynosiło efektu i to było w tym wszystkim najgorsze. Nie potrafił pomóc Raekenowi w żaden sposób. Po raz pierwszy w życiu jego obecność nie wystarczyła. I po raz pierwszy zrozumiał, co to znaczy być naprawdę bezsilnym.
Więcej łez popłynęło po jego już i tak opuchniętej twarzy, kiedy zdał sobie sprawę, o co tak naprawdę chodziło mu przez cały czas. Bezsilność... Liam nienawidził czuć się bezsilny, nie znosił tego martwego punktu, w którym czuł, że coś jeszcze powinien zrobić, ale nie miał pojęcia, co by to mogło być. A teraz było jeszcze gorzej, bo chodziło przecież o sprawę najważniejszą. Nie o problem z nauczycielem, ocenę z matmy, czy jakąś pomniejszą kłótnię. Tu chodziło o życie chłopaka, którego kochał. O życie, które w dużej mierze zależało od niego... I ta odpowiedzialność go niszczyła. Zawsze to Theo był tym odpowiedzialnym, który miał na wszystko plan. Liam jedynie był przy nim wtedy, gdy go potrzebował i to wystarczyło... Nie tym razem. Obecność to teraz za mało, jednak Dunbar nie miał pomysłu, co jeszcze mógłby zrobić. Potrzebował czegoś od Raekena, jakiegoś małego znaku z jego strony, zachęty, wskazówki... Przecież zrobiłby wszystko, co potrzebne, aby starszy zaczął choć trochę dochodzić do siebie. Po prostu nie wiedział co...
Oddałby wszystko, aby Theo zrobił teraz cokolwiek. Wziął go za rękę, odezwał się, chociaż odwrócił się do niego twarzą, a nie plecami. Mógłby nawet go pobić, chociaż w tym stanie nie byłoby to dla Liama zbyt bolesne. Żeby po prostu zrobił coś, co da Dunbarowi znać, że ciągle jest przy nim, że jeszcze się nie poddał, że będzie walczył wraz z nim... Bo przecież zawsze walczyli razem. Jednak teraz Liam miał wrażenie, że w tej walce jest sam. I powoli zaczynał ją przegrywać. Był za słaby w pojedynkę.
Nie wiedział, jak długo stał jeszcze pod drzwiami i odwlekał moment powrotu do sypialni, gdzie, jak się spodziewał, nic się nie zmieniło. Theo dalej leżał w łóżku plecami do niego i nie zamierzał nawet się odwrócić, a co dopiero odezwać. Nie chciał tego oglądać, nie chciał znowu poczuć tego ukłucia w sercu, kiedy okaże się, że wszystko jest tak samo. Dlatego stał na dworze i marzł, starając się wytrzymać tak długo, jak to możliwe, żeby tylko nie musieć oglądać starszego w tym stanie, tak pozbawionego nadziei i chęci zrobienia czegokolwiek, aby poprawić sytuację. W końcu jednak musiał wrócić... Nie oznaczało to jednak, że zrobił to z przyjemnością, wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, że w progu czeka na niego niewidzialna bariera, która oddziela go od wnętrza domu i uniemożliwia wejście. Przekroczenie jej zdawało się kosztować go wszystkie dostępne siły fizyczne, do tego stopnia, że wchodząc po schodach ledwo był w stanie powłóczyć nogami, a im bliżej sypialni, tym było mu ciężej. Przed samymi drzwiami przystanął jeszcze na chwilę z ręką na klamce, zastanawiając się jeszcze raz, czy na pewno chce tam wchodzić. Może mógłby przenocować na kanapie? Albo po prostu pójść się przejść? Cokolwiek, byle nie wracać do tej otchłani pustki i rozpaczy... Ale i tak już za długo zostawił Theo samego i kiedy zdał sobie z tego sprawę, ogarnęło go poczucie winy. Jak mógł w ogóle myśleć o ucieczce? To Raeken przeszedł przez piekło i to on miał prawo sobie nie radzić, nie Liam... On powinien być silny, prawda? Powinien mu pomóc, być oparciem, stanowić stały punkt, a nie uciekać jak tchórz na podwórko, bo mu za ciężko... Nawet jeżeli jakaś logicznie myśląca część jego umysłu podpowiadała mu, że ma prawo być tym przytłoczony i sobie nie radzić, nie potrafił jej słychać. Nie teraz, kiedy poczucie winy było tak wielkie, że niemal go przygniatało.
Jednym gwałtownym ruchem otworzył drzwi i wszedł do sypialni ze spuszczoną głową, ledwo zerkając na Theo, jednak to, co zobaczył sprawiło, że stanął na chwilę jak wryty. Raeken patrzył prosto na niego, a jego spojrzenie tym razem nie było puste, ale Liam nie miał pojęcia, czy go to cieszy. Bo tym razem w oczach starszego było coś, czego nie potrafił rozpoznać, ale mimo to sprawiło, że po ciele Dunbara przeszedł dreszcz. Pomimo tego starał się wytrzymać spojrzenie Theo, mając nadzieję, że chłopak nie odwróci wzroku, że coś jeszcze zrobi, że da mu jakiś znak... Jednak jego nadzieja szybko legła w gruzach, gdy Raeken ponownie odwrócił się do ściany i w dalszym ciągu ignorował młodszego. Liamowi nie pozostało więc nic innego, jak tylko wejść do łóżka, położyć się po swojej stronie i starać się najlepiej jak może powstrzymać napływające do oczu łzy. Wiedział, że Theo je wyczuje i nienawidził się za to, ale nie był w stanie nic na to poradzić.
Raeken również siebie nienawidził. Słuchanie, jak Liam wypłakuje się przyjaciołom w ramię już było trudne, ale to, co stało się teraz już przekraczało granice. Młodszy uciekał... Uciekał od niego, od bólu, który Theo mu sprawiał. Wolał stać na dworze i marznąć, niż patrzeć na niego. A kiedy już wrócił, jedyne co mógł zrobić, to dalej płakać z jego powodu. I właśnie to było najstraszniejsze. Liam płakał przez niego i to w dodatku leżąc tuż obok, właściwie na wyciągnięcie ręki, a Raeken nie mógł zrobić nic, aby mu pomóc. Coś jeszcze podpowiadało mu, że powinien działać, że ma teraz szansę, którą musi wykorzystać. Wystarczy się odwrócić, wyciągnąć rękę, przeczesać młodszemu włosy, odezwać się... To by pomogło, stanowiłoby krok do przodu. I przez chwilę Theo chciał pójść za tym głosem... Dopóki demony znów nie okazały się silniejsze.
Co by to dało? Tylko więcej łez, bólu, dalsze cierpienie. Jeden przełom niczego by nie rozwiązał, nie naprawiłby Theo, nie zmieniłby faktu, że zawiódł wszystkich... Może teraz ten krok do przodu uspokoiłby Liama, jednak później niósłby za sobą jedynie dalszy wysiłek, walkę, a z nimi więcej męki. Raeken nie sądził, że kiedykolwiek uda się go w pełni naprawić, a zepsuty nie zasługiwał na Dunbara. Już nigdy na niego nie zasłuży, więc teraz pozostało mu tylko oszczędzić młodszemu bólu. I w jakiś sposób doskonale wiedział, jak to zrobić.
Nie poruszył się. Zamiast tego jedynie spowolnił swoje serce i oddech na tyle, aby Liam był w stanie się ich uczepić jak kotwicy. Nie chodziło jednak o to, żeby go uspokoić, nie do końca. Theo znał młodszego dość dobrze, że wiedział, że dzięki temu będzie w stanie szybko usnąć. I tak się właśnie stało. Już po paru minutach było jasne, że chłopak śpi, a Raeken mógł przystąpić do działania.
Niewiele tak naprawdę myślał. Kierował nim impuls i chyba tylko on dodawał mu dość siły, aby mimo wycieńczenia mógł podnieść się i wyjść z łóżka. Zatrzymał się tylko na chwilę, spoglądając na śpiącego Liama. Nawet teraz wydawał się spięty, a na jego twarzy pozostawały ślady łez. Theo poczuł przemożne pragnienie, aby pochylić się i jeszcze ten ostatni raz pocałować go w czoło, zostawić mu po sobie chociaż to ultone wspomnienie, dopóki nie dotarło do niego, że nie zasługuje nawet na to, aby go dotknąć. Nie po tym, jak stał się przyczyną jego bólu.
Nie oglądał się przy wychodzeniu z pokoju, dokładnie tak, jak wtedy, gdy odchodził z Doktorami kilka miesięcy temu. Co za ironia, pomyślał. Wówczas miał nadzieję, że niedługo znów się zobaczą. Teraz liczył, że nigdy do tego nie dojdzie, mimo że łamało mu to jego i tak już pokruszone na kawałki serce.
Ponownie umiejętność skradania się była jego wybawieniem. Nawet Liam nie usłyszał, jak wymknął się z sypialni i zszedł po schodach, a co dopiero mówić o państwie Geyer. Mógł uciec niepostrzeżenie... A mimo to w samym progu się zawahał. Zimne powietrze uderzyło w niego tak gwałtownie, że aż zrobił krok do tyłu. Jeśli wyjdzie, otoczy go ciemność... A ona była niebezpieczna, zwłaszcza na zewnątrz. Potwory czają się w mroku... I kiedy o tym pomyślał, zaczął dostrzegać w oddali kształty, figury, postacie, których zdecydowanie nie powinien widzieć. A jeśli już tu byli? Jeśli tylko na niego czekali?
Kolejny podmuch wiatru wyrwał go z odrętwienia. Postacie zniknęły, a Theo skarcił się w duchu za ten moment zawahania. Nie podobało mu się, że nadal się boi... Dom wydawał się bezpieczny, ale wiedział, że to nieprawda. Doktorów żaden budynek nie powstrzyma. A jeśli rzeczywiście tu są, to jego zadaniem jest odciągnąć ich jak najdalej od tych, na których mu zależy. Nawet, jeśli oznaczałoby to oddanie się im ponownie.
Tym razem zdecydowanym gestem zamknął za sobą drzwi i ruszył w ciemność, nie oglądając się na miejsce, które mimo wszystko wciąż nazywał domem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top