40. Jednak mi się nie śniłeś
Theo nie pamiętał w jaki sposób dotarł do mieszkania wraz z Davidem i Hayden – czyim autem pojechali, ile im to zajęło, kogo zastali w progu czy w salonie... Wbiegając do sypialni Liama nie zarejestrował nawet siedzących na skraju łóżka Scotta i Masona, czy Jenny ściskającej kurczowo rękę swojego syna ze łzami płynącymi jej strumieniem po twarzy. Jedyne, co zdawał się widzieć, to sam Liam... Jego szczeniak, jego chłopak, miłość jego życia. Blady, zlany potem, spięty nawet mimo nieprzyzwoitej dawki leków, która odbierała mu świadomość. Było jasne, że w żaden sposób nie rejestruje, co się wokół niego dzieje, mimo że co jakiś czas otwierał na chwilę oczy. Kiedy jego spojrzenie spoczęło na Raekenie, przez chwilę starszemu zdawało się, że dostrzega w nim błysk przytomności, jednak chwilę później znów został on zastąpiony pustką. Theo poczuł, że jego wilk ma ochotę wyć... I pewnie właśnie tak by zrobił, gdyby nie David, który zaraz pojawił się obok niego ze strzykawką, przypominając mu delikatnie, że w dalszym ciągu kurczowo ściska w dłoni lek dla Liama. Mimo że doktor Geyer był osobą, której Raeken najłatwiej zaufałby w sprawie życia Dunbara, to jednak musiał się dobrą chwilę przekonywać, że może bezpiecznie puścić buteleczkę i pozwolić mężczyźnie działać.
Chwilę później obserwował, jak igła wbija się w skórę jego chłopaka. Nie znosił tego, że jego pierwszą myślą było, że gdyby Liam był teraz przytomny, to pewnie właśnie w tej chwili by zemdlał. Nienawidził igieł. Theo doskonale o tym wiedział i wykorzystywał ten fakt w żartach, jednak gdyby kiedyś Liam naprawdę musiał dostać zastrzyk i byłby przerażony, na pewno by się nie śmiał. Zamiast tego siedziałby obok, trzymał go za rękę, uspokajał, odwracał uwagę od strachu... Nawet teraz miał wewnętrzną potrzebę podejść bliżej, dotknąć go, pogłaskać... Obronić. Tak, jak starał się go bronić przez cały czas, ale mimo to ostatecznie zawiódł. Teraz pozostało mu jedynie to naprawić i kiedy igła wbijała się w ciało Liama, Raeken wstrzymał oddech w oczekiwaniu. Nie wypuścił go, kiedy zawartość strzykawki powoli znikała... Błagał jedynie wszystkie siły mające jakiś wpływ na bieg wydarzeń, aby to zadziałało, aby ostatnia próbka była tą prawidłową. I przez chwilę naprawdę miał nadzieję, że tak będzie, że teraz już będzie dobrze.
A potem ponownie rozległ się krzyk, równie przeszywający, co poprzednim razem i Liam znowu zaczął rzucać się po łóżku z bólu. Ten widok zdawał się ostatecznie złamać Theo... Dopóki mógł wierzyć, że się udało, że jego lek zadziała, że nie pomieszał przypadkiem żadnych składników, trzymał się resztkami sił, mimo że ciężar tej sytuacji przygniatał go coraz bardziej z każdą minutą. Ale teraz, kiedy na własne oczy zobaczył, jak jego ukochany chłopak cierpi katusze, pękła ta ostatnia bariera. To była jego wina. Jego lek nie pomógł, a jedynie jeszcze zaszkodził. Zawiódł, jak zwykle zawiódł. Został stworzony, aby być sukcesem, ale skończył jako porażka, jak wszyscy z jego rodzaju. Tylko, że on był o wiele gorszy. Tamci zawodzili tylko Doktorów. On zawiódł wszystkich, na których mu kiedykolwiek zależało. Stado, rodzinę, Rossa i Sarah... Liama.
Nawet nie zauważył, że osunął się na ziemię z plecami przy ścianie, że odruchowo przyciągnął kolana do klatki piersiowej, usiłując skulić się i zniknąć. Nie miał pojęcia, co zrobić z rękami, ale ostatecznie wczepił palce w swoje włosy, ciągnąc za nie najmocniej, jak w obecnym stanie mógł. Nie poczuł nawet upragnionego bólu... Nic nie czuł. Wypełniał go tylko ten rozdzierający krzyk, przypominający mu, jak bardzo zawiódł. W pewnym momencie nie wiedział już, czy dochodzi z zewnątrz, czy z jego głowy.
Przez chwilę nie rejestrował nic wokół siebie. Zaciskał powieki tak mocno, jakby miał nadzieję, że nigdy już nie otworzy oczu, że nie będzie musiał patrzeć na wszystkie szkody, jakie wyrządził – na łzy państwa Geyer, na zrozpaczonych członków stada, na chłopaka, którego miał uratować, ale jak zwykle nie dał rady... A potem coś wokół się zmieniło. Czyjeś ciepło pojawiło się obok niego, czyjś głos przebił się przez hałas w jego głowie, ciepłe dłonie znalazły się na jego zmarzniętych policzkach. Był pewien, że ktoś coś do niego mówi, ale nie potrafił zarejestrować słów, nie był w stanie się na nich skupić. Trzymał się kurczowo swojej pustki, wrażenia, że nic go nie otacza, że unosi się w próżni z dala od wszystkich swoich błędów. Ale ktokolwiek przy nim siedział, nie odpuszczał i w dalszym ciągu łagodnie starał się wyciągnąć go z odrętwienia. Musiało minąć trochę czasu, zanim Theo był w stanie rozróżnić pojedyńcze słowa i wyrażenia – swoje imię powtarzane bardzo często, a także "młody", "już dobrze" i "otwórz oczy". Znajome przezwisko powinno od razu powiedzieć mu, z kim ma do czynienia, ale chłopak był w takim stanie, że nie do końca potrafił łączyć proste fakty. Zajęło mu zdecydowanie za dużo czasu, zanim jakieś urywki jego świadomości w końcu złożyły się w logiczną całość i Theo zrozumiał, że to Scott cały czas usiłuje go ocucić. Mimo to zanim otworzył oczy musiała minąć jeszcze dłuższa chwila. Nie chciał opuszczać swojej iluzji błogiej pustki, w której nie istniały jego błędy i porażki. Ale nie mógł też wiecznie się okłamywać. W końcu wypełnił polecenie i spojrzał na klęczącego naprzeciwko McCalla. Pierwszym, co zarejestrował był jego przepełniony ulgą uśmiech i to mu strasznie nie pasowało. Scott nie powinien się uśmiechać, nie teraz, po tym, co się stało z...
Dopiero w tym momencie Theo zorientował się, że otacza go cisza. Krzyk ustał.
Odwrócił wzrok od twarzy klęczącego przy nim chłopaka i skierował go w stronę łóżka, na którym jeszcze przed chwilą Liam zwijał się z bólu. Teraz leżał spokojnie i nieruchomo, zupełnie jak nie on i w pierwszej chwili Raeken pomyślał o najgorszym. Zanim jednak zdołał się temu w zupełności poddać, uczepił się jeszcze jednego promyczka nadziei, która zdawała się być tak silna w całym tym pomieszczeniu, że aż promieniowała do niego i wytężył słuch. Przeszkadzała mu trochę ilość osób w pokoju, ale w końcu udało mu się uczepić znajomego, równomiernego stukotu, nieco wolniejszego niż zazwyczaj, ale stabilnego i silnego. A gdy wytężył również wzrok, zdołał zauważyć, jak klatka piersiowa Liama powoli unosi się i opada. I dopiero wtedy dotarło do niego, że chłopak śpi... Najzwyczajniej w świecie śpi zdrowym i regenerującym snem, bez bólu i cierpienia. Wszystko się udało... Przynajmniej na tę chwilę Dunbar był cały i zdrowy. I ta świadomość była prawdziwie przytłaczająca.
Theo spodziewał się, że w takim momencie wybuchnie płaczem, że ściśnie kurczowo rękę Liama i nie puści jej, dopóki nie będzie miał pewności, że już nic mu nie jest, że zareaguje w jakikolwiek inny emocjonalny sposób, którego nie jest w stanie przewidzieć, ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego poczuł, jak w jednym momencie opuszczają go wszystkie siły, jakby jego ciało zupełnie się poddało. Jego głowa opadła bezwładnie na kolana, ręce zawisły po obu stronach. Nawet czując na sobie czyjeś dłonie i słysząc łagodny głos Scotta, chłopak po prostu nie potrafił wykrzesać z siebie dość siły, aby choćby podnieść wzrok, a co dopiero w jakikolwiek sposób współpracować. Nawet, gdy został przez kogoś właściwie zaniesiony na łóżko, ledwo był w stanie to zarejestrować. Poczuł jedynie, że zmienia pozycję, że ktoś podnosi go z podłogi, a chwilę potem leżał już na czymś miękkim pozbawiony butów oraz przykryty ciepłymi, puchatymi kocami. Otoczył go znajomy zapach i momentalnie poczuł się tak bezpiecznie, jak nigdy w przeciągu ostatnich miesięcy. Ostatnim, co zobaczył, zanim cały świat ogarnęła ciemność, była spokojna twarz leżącego przy nim Liama...
***
Obudził się zlany zimnym potem i natychmiast poderwał się gwałtownie, z trudem nabierając powietrza, jednak z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Nie wolno mu było krzyczeć. Doktorzy nie lubili hałasu, nie lubili słabości. Musiał być silny i cichy jak myszka, tylko wówczas był użyteczny. A użyteczny w jego warunkach znaczyło bezpieczny... Nie mógł zawieść, nie mógł się bać. Musi się uspokoić, musi przestać panikować, bo zaraz go usłyszą i tu przyjdą, a wtedy nie będzie dobrze...
Dopiero, kiedy zmusił swoje serce, aby zwolniło, zdał sobie sprawę, że nie znajduje się w kanałach i że Doktorów nie ma w pobliżu. Rozejrzał się wokół, przypominając sobie wszystkie wydarzenia z poprzedniego wieczora i powoli zaczęło do niego docierać, że na ten moment nic mu nie grozi. Nie miał już dziesięciu lat, nie był sam przeciwko najgorszemu możliwemu wrogowi. Był dorosły, miał przyjaciół, którzy starali się go bronić, był w ciepłym i bezpiecznym domu, a obok niego w łóżku, które dzielili przez ostatni rok leżał chłopak, dla którego przeszedł przez to wszystko po raz drugi. W dalszym ciągu smacznie spał i nawet strach bijący od Theo go nie obudził, jednak sam dźwięk jego serca wystarczył, aby starszy zaczął się wyciszać. Położył się ponownie, dając sobie chwilę aby po prostu oddychać, wiedząc doskonale, że właśnie to by mu polecił Liam, gdyby zastał go w takim stanie, a potem dopiero, gdy już dawał radę w miarę logicznie myśleć, spróbował ułożyć sobie w głowie wszystko, co do tej pory wiedział.
Pamiętał jak przez mgłę, że do domu Dunbara przyjechał wieczorem, a może nawet nocą, w każdym razie po ciemku. Teraz jednak przez zasłonięte rolety przebijało się jasne, słoneczne światło. Jak na jego oko, mogło być koło południa. Musiał dość długo spać... Dziwne. Nie spodziewał się, że będzie w stanie wytrzymać bez koszmaru przez kilka godzin po tym wszystkim, co się stało, ale zaraz potem dotarło do niego, że przecież po pierwsze był wyczerpany do granic możliwości, a po drugie cały czas otaczał go zapach Liama. Oczywiście, że w takich warunkach był w stanie spać... Nie miał wyjścia. Pamiętał jak poczuł się, gdy zorientował się, że Dunbar żyje. Zamiast ulgi ogarnęło go takie zmęczenie, że miał wrażenie, że jeszcze chwila bez snu by go zabiła. Musiał odpocząć... Tak jak wcześniej przez wiele dni kazali mu Ross i Sarah... Ostrzegali go, że jego ciało się w końcu podda i mieli rację. Tylko, że on ma jeszcze szansę się podnieść... Oni już nie.
Ta świadomość przytłoczyła go do głębii. Jego przyjaciele, z którymi na dobrą sprawę połączyło go tylko wspólne nieszczęście, poświęcili dla niego wszystko. Byli w stanie oddać życie, aby tylko dostał szansę i mógł wrócić do domu, naprawić szkody, odzyskać Liama... Aby mógł żyć dalej. Mimo że nie sądził, aby zasługiwał na to bardziej niż oni.
Jakaś jego część czuła, że płacz byłby teraz dobrym rozwiązaniem. Często bywał... Oczyszczał go z emocji, pomagał wyrzucić z siebie ból i był chyba najzdrowszym znanym mu sposobem radzenia sobie. Może właśnie dlatego teraz nie potrafił się na niego zdobyć... Przez ostatnie miesiące ponownie zdążył zapomnieć o zdrowych nawykach, zamiast tego wracając do wykańczania się na wszystkie możliwe sposoby. Dlatego ostatecznie ani jedna łza nie spłynęła po jego policzkach... Był zbyt wykończony psychicznie nawet żeby opłakać przyjaciół, więc jedynie leżał i wpatrywał się w sufit, mając nadzieję, że miarowy oddech Liama obok niego wystarczy, aby choć trochę uciszyć galopujące myśli. Niewiele to jednak pomagało i Theo widocznie musiał pogodzić się z faktem, że w jego głowie szaleje huragan. Tylko z tego powodu nie zauważył, że od ładnych paru chwil wpatrują się w niego uważnie pewne niebieskie oczy...
– Czyli jednak mi się nie śniłeś...
Raeken cały zadygotał, słysząc te słowa i gwałtownie odwrócił się w stronę Dunbara, napotykając w końcu jego spojrzenie. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale w jego głowie zapanowała pustka i wiedział doskonale, że z jego ust nie wypłynie teraz żadne sensowne zdanie, dlatego milczał, wpatrując się jedynie w Liama, który lustrował go wzrokiem jak coś niezwykle fascynującego. Wyglądał na zaspanego i nieszczególnie zdrowego, jakby nie odzyskał jeszcze pełni sił, jednak po tym, co przeszedł, trudno było się dziwić. To cud, że w ogóle przeżył spotkanie z trucizną Doktorów. Cienie pod oczami, blada skóra i widoczne osłabienie były najłagodniejszymi efektami ubocznymi, jakich mógł doświadczyć i zdawał się nawet w ogóle nimi nie przejmować, ponieważ po krótkiej chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech – łagodny, ale tak szczery, że Theo poczuł, jak zbudowane przez niego na nowo mury pękają. Dawno nie widział, żeby Liam uśmiechał się w taki sposób...
Dłoń młodszego znalazła się na jego policzku, a jego kciuk zaczął delikatnie gładzić skórę Raekena. Starszy odruchowo zamknął oczy, zatapiając się w dotyku. Tak dawno go nie doświadczył, tak bardzo za nim tęsknił... A jednak coś w nim wydawało się... Niewłaściwe. I kiedy się nad tym zastanowił, zaczął rozumieć, skąd to wrażenie. Jak Dunbar mógł dotykać go w taki sposób, jakby wszystko było w porządku, podczas gdy było wręcz przeciwnie? W końcu Theo zawiódł. Mimo że sytuacja skończyła się lepiej, niż przypuszczał, nadal nie dał rady zrobić tego, co powinien. Przez niego Liam cierpiał, przez niego był teraz słaby i zmęczony, przez niego otarł się o śmierć... A tu przecież nie chodziło tylko o niego. Co z Rossem i Sarah, których zostawił na pastwę Doktorów? Nie tak miało być... I ta świadomość uderzyła go tak mocno, że miał wrażenie, że zaraz go zniszczy. Zamiast tego pozwoliła mu odbudować mury... Nie będzie płakał, nie będzie się użalał, nie pozwoli Liamowi ani nikomu innemu się nad sobą litować. Nie zasłużył na to. Stworzono go jako sukces, ale skończyć będzie musiał jako porażka.
Miał szczęście, że Dunbar nie słyszy jego myśli, bo gdyby był w stanie, pewnie mocno by go uderzył. Chłopak jednak nie dość, że nie posiadał takiej umiejętności, to jeszcze był zbyt wyczerpany i przytłoczony wszystkim, co się stało, aby skupiać się na chemosygnałach lub jakichkolwiek innych oznakach tego, co się dzieje w głowie Theo. Uśmiech, który tak strasznie nie pasował do sytuacji nie schodził mu z twarzy, a kiedy się odezwał, Raeken poczuł, jak zalewa go fala gniewu, skierowana nie na młodszego, ale na jego samego.
– Wiedziałem, że wrócisz.
Theo potrzebował całej siły woli, żeby ani się nie rozpłakać, ani nie roześmiać młodszemu w twarz. Wrócił. Ale jakim kosztem. I w dodatku spóźniony i nieprzygotowany. A teraz miałby jeszcze robić problem i obarczać innych swoim poczuciem winy przez coś, do czego sam doprowadził? Niedoczekanie...
Przywołał na twarz jeden ze swoich fałszywych uśmiechów – ten, który najlepiej imitował szczery. Już po wyrazie twarzy Liama zdał sobie sprawę, że nie dał się nabrać.
– Trochę się spóźniłem – odpowiedział tonem, który w zamyśle miał być swobodny. Nie wyszło mu zupełnie.
– Nieprawda – zaprzeczył Dunbar – Jesteś tu... Ja też. Czyli się nie spóźniłeś. Jesteś akurat na czas.
Raeken prychnął cicho bez grama rozbawienia.
– Chciałbym, żeby to było takie proste.
W tym momencie sam już doskonale zauważył, co robi. Odsuwał się powoli od Liama, odrzucał jego pomoc, jego chęć naprawienia wszystkiego... I młodszy też to rozumiał. Znał go za dobrze, żeby się nabrać.
– A nie jest...? – zapytał z wyraźnym smutkiem w głosie. Theo omal nie odpowiedział, że jest, że faktycznie dotarł na czas i teraz już będzie tylko lepiej, byle tylko Liam nigdy więcej nie brzmiał tak żałośnie, jednak powstrzymał się w ostatniej chwili. To dla jego dobra... Najpierw musi naprawić siebie, żeby móc wrócić. O ile kogoś tak zniszczonego jeszcze da się naprawić.
– Dużo bym dał, żeby było – odpowiedział, a potem zdając sobie sprawę, że im dłużej będzie siedział z Dunbarem, tym trudniej mu będzie udawać, podniósł się powoli z łóżka i nieco chwiejnym krokiem skierował w stronę drzwi.
– Zawołam twoich rodziców – wyjaśnił zanim Liam w ogóle zdążył zadać pytanie i po chwili już go nie było. Młodszy został sam ze świadomością, że coś jest nie w porządku i być może jeszcze długo nie będzie... I to sprawiło mu ból chyba tak silny, jak ten, którego doświadczył poprzedniego wieczora.
Theo oczywiście nie zdawał sobie do końca sprawy, jak bardzo młodszego zraniło jego zachowanie. Wiedział, że pewnie go to boli, ale wciąż wmawiał sobie, że to dla jego dobra, że lepiej zrobić tak, niż zrzucić na Liama wszystkie jego problemy i traumy. I gdyby był tylko w stanie spojrzeć na sytuację z innej perspektywy, zrozumiałby, że robi dokładnie to, co uczyniłby dawny Theo. Ten, który był pewien, że nigdzie na świecie nie jest u siebie, że nie ma dla niego miejsca, że nikt nigdy go nie pokocha bo nie zasługuje na miłość... Teraz było dokładnie tak samo, ale on nie potrafił sobie tego uświadomić. Potrzebował kogoś, kto mu pomoże, ale wszelką taką pomoc odrzucał... To nie mogło być łatwe.
Nie myślał nawet o tym, czego się może spodziewać po państwie Geyer, kiedy schodził na dół do kuchni, skąd dochodziła ich rozmowa. Otwierając drzwi nie myślał o ich reakcji, nie przewidywał, nie bał się. Po prostu robił to, co sobie postanowił. Mechanicznie, automatycznie, jak maszyna, a nie człowiek. Miał zadanie, które musiał wypełnić i nic innego się w tej chwili nie liczyło. Dopiero, kiedy wszedł do kuchni, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia Jenny i Davida, dotarło do niego, że już nie jest w kanałach Doktorów. Mógł myśleć i czuć, a nie tylko działać. Więc dlaczego akurat teraz wydawało się to takie trudne?
– Liam się obudził – oznajmił bez żadnych emocji w głosie, będąc niemal przekonanym, że państwo Geyer wyminą go jakby wcale nie istniał i pobiegną do swojego syna. Tak się oczywiście nie stało...
Jenna znalazła się przy nim jako pierwsza, stając na palcach aby móc mocno i długo go przytulić. Puściła dopiero po chwili, kiedy nie doczekała się ze strony Theo żadnej reakcji. Wiedziała, że chłopak wiele przeszedł i nie będzie teraz taki, jak wcześniej, że postępy, które zrobił przez ostatnie miesiące z nimi mogą zaniknąć, jednak nadal było to jak nóż wbity w matczyne serce. Nie pokazywała jednak jak bardzo ją to zabolało, kiedy odsunęła się odrobinę i przyjrzała stojącemu przed nim chłopakowi z ciepłym uśmiechem.
– Jak się czujesz, słońce? – zapytała – Odpocząłeś trochę?
Słońce...
Raeken zacisnął pięści, nie potrafiąc do końca ogarnąć umysłem tego, co się dzieje. Jenna zachowywała się tak normalnie, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Dokładnie tak, jak Liam... A przecież stało się bardzo wiele. Zbyt wiele, aby było normalnie. Dlatego nie rozumiał.
Pokiwał głową widząc, że pani Geyer czeka na odpowiedź, ale nie potrafił się zmusić do wyduszenia z siebie słowa. Kobieta zauważyła to, bo smutek na jej twarzy wyraźnie wskazywał, że liczyła na coś innego. I mimo że zasmucanie go było przeciwne jej intencjom, Theo poczuł się, jakby zrobił coś złego...
Na szczęście sytuację jak zwykle uratował David, który właśnie ten moment wybrał sobie, aby podejść do Raekena i krótko go przytulić, nie chcąc za bardzo go przytłoczyć czułościami.
– Pewnie jesteś głodny – zauważył – Zaraz coś przygotuję, Liam na pewno też by coś zjadł. Chcesz zostać tu ze mną, czy idziesz z Jenną na górę?
Doktor Geyer nawet nie brał pod uwagę faktu, że mógłby pójść do syna jako pierwszy. Oczywiście, że chciał go zobaczyć, ale znał też swoją żonę i wiedział, że nie zazna spokoju dopóki na własne oczy nie przekona się, że jej chłopiec jest cały i zdrowy. Oczywiście mógł pójść na górę wraz z nią, ale po zachowaniu Theo zorientował się, że chłopak może nie być zbyt chętny, aby teraz tam wracać, a wolał nie zostawiać go samego. Mógł tu z nim poczekać... Później zajrzy do Liama. I bez tego wierzył, że nic mu nie jest.
Raeken potrzebował chwili, aby ogarnąć, jak odpowiedzieć na to pytanie, ale jego milczenie samo w sobie już powiedziało państwu Geyer wszystko.
– Mogę zostać – mruknął w końcu niby to swobodnie, wzruszając ramionami. Nie udało mu się nabrać nikogo, nawet siebie samego.
Przesunął się odrobinę w bok aby zrobić przejście dla Jenny, ale kiedy kobieta wyszła z kuchni, nie poruszył się ponownie. Stał jak wmurowany patrząc wszędzie, byle nie na Davida, który dla odmiany lustrował go wzrokiem aż w końcu westchnął ciężko i odezwał się.
– Możesz usiąść, wiesz?
Z całego serca chciał, aby to był tylko sarkastyczny przytyk, ale naprawdę nie był pewien, czy Theo rzeczywiście to wie.
Oczywiście Raeken zdawał sobie sprawę, że może usiąść. Sposób, w jaki wszyscy go tu traktowali dawał mu wyraźnie do zrozumienia, że właściwie chcą, aby po prostu zachowywał się normalnie. Ale tu nic nie było normalne... On o tym wiedział. Dlaczego inni zdawali się tego nie zauważać? Wszystko przecież było nie tak. Ross i Sarah pewnie nie żyli. Liam otarł się o śmierć. Doktorzy nadal gdzieś tam byli i wciąż im zagrażali. Theo nie dał rady, nie zdążył, nie przewidział wszystkiego...
– Zwolnij – wymamrotał David, wyrywając go z odrętwienia – Prawie jestem w stanie zobaczyć te twoje pędzące myśli.
To mówiąc odsunął dla chłopaka krzesło i nie poruszył się z miejsca, dopóki Raeken z powątpiewaniem nie usiadł. Dopiero wówczas postawił przed nim kubek gorącej herbaty i sam zajął miejsce obok, przez dobrą chwilę nic nie mówiąc, jedynie lustrując Theo spojrzeniem. Minęły dobre dwie minuty, zanim w końcu odezwał się przechodząc od razu do sedna.
– Posłuchaj... Nikt z nas nie wie, co tak naprawdę tam przeszedłeś, co się działo... I nie zmuszam cię, żebyś o tym mówił. Nie musisz się ze wszystkiego zwierzać, nie na tym to polega, ale... Nie uciekaj.
Ostatnie dwa słowa w końcu wywołały jakąś konkretną reakcję, bo Raeken gwałtownie podniósł przerażony wzrok na doktora Geyera. Poczuł się zdemaskowany... Jeszcze zanim David kontynuował, zrozumiał już, że został przejrzany na wylot.
– Nie myśl, że nie wiem, dlaczego nie leżysz teraz z Liamem i nie kleisz się do niego. Uciekasz. Nie chcesz, żeby coś zobaczył... Wszystkie te emocje, które trzymasz w sobie tak samo, jak to robiłeś dawniej. I nie tylko przed nim się chowasz, ale przed wszystkimi, mam rację?
Nie musiał pytać. Doskonale wiedział, że ją ma.
– Co ty możesz o tym wiedzieć? – warknął Theo, natychmiast tego żałując. David nie przejął się ani odrobinę.
– Nikt nie mówi, że to będzie łatwe – kontynuował – To może być najtrudniejsze, co w życiu zrobisz, ale nie będziesz w tym sam. Już nie. Jesteś w domu, dzieciaku. Możesz to z siebie zrzucić... Razem łatwiej będzie wszystko pozbierać.
Dzieciaku...
Doktor Geyer lubił to określenie. Było takie normalne... Nie powinno być. Jakby Theo kiedykolwiek miał szansę być po prostu "dzieciakiem".
Zerwał się na równe nogi, niemal przewracając krzesło. Tym razem osiągnął swój cel, ponieważ David się wzdrygnął. Dostateczny powód, aby znienawidzić się jeszcze bardziej za tę reakcję...
– Nie waż się mówić mi, co mam z tym robić... Nie masz pojęcia, co się działo. To nie jest tak czarno-białe jak ci się wydaje – wysyczał, odwracając się na pięcie i wychodząc z kuchni. Doktor Geyer pewnie myślał tak jak inni, że Theo jest jedynie ofiarą. I to był ich błąd. Nie był ofiarą. Był porażką...
Nawet nie zauważył, że nogi poniosły go do drzwi wejściowych, dopóki jego dłoń nie znalazła się na klamce. Dopiero wówczas przez gonitwę jego myśli przebiło się parę tych bardziej logicznych, które kazały mu się zatrzymać, zaczekać. Dokąd niby miałby pójść? Ktokolwiek ze stada automatycznie odpadał, a poza nimi nie znał zbyt dobrze tutaj nikogo. Nie miał już nawet ciężarówki, która przez pierwsze miesiące od powrotu z piekła służyła mu za dom. Jako wilk byłby w stanie przetrwać w lesie dłuższy czas, ale na samą myśl, że miałby znaleźć się w dziczy z dala od ludzi, przechodziły go dreszcze. W takich miejscach stanowiłby najłatwiejszy cel dla tych, którzy na pewno jeszcze z nim nie skończyli i którzy znali go tak dobrze, że odnalezienie go nawet w wilczej formie nie stanowiło dla nich problemu.
Oparł głowę o drzwi, usiłując odgonić od siebie tę myśl i opanować wstrząsające nim dreszcze. Wyczulone zmysły zarejestrowały, że nie jest sam, ale to było towarzystwo, którego potrzebował... Wszystko w tym domu było czymś, czego potrzebował. Znane, bezpieczne, kojące. A równocześnie wydawało się takie niewłaściwe...
– To nie będzie łatwe, prawda? – wymamrotał, jakby David wcale mu tego przed chwilą nie powiedział.
– Nie będzie – zgodził się doktor, podchodząc bliżej i kładąc mu dłoń na ramieniu – Ale nie będziesz z tym sam. Wszyscy razem w tym siedzimy.
Wiem, pomyślał Theo. I tu właśnie jest problem...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top