39. Notatnik

Biegł przed siebie dokładnie tak, jak mu kazano. Nie zatrzymywał się nawet, gdy z każdej strony bombardowały go zaskoczone spojrzenia. Nawet ich nie dostrzegał... Inni ludzie byli ostatnim, o czym by teraz myślał. Co niby znaczyli w momencie, w którym cały jego świat runął? Plan się nie powiódł. Nie miał antidotum, Liam najprawdopodobniej zwijał się teraz z bólu, a Ross i Sarah zostali w laboratorium zdani na łaskę Doktorów i pewnie już nie żyją. Wszystko się posypało, a Theo zawiódł. Odniósł porażkę... Tak, jak przez ostatnie dziesięć lat mu wmawiano. Ostatecznie był tylko kolejnym eksperymentem, a teraz okazał się równie nieudany, jak wszystkie inne.

Nie wiedział, jak długo już biegł, zanim przez jego galopujące myśli zaczęła przedzierać się świadomość. Zimna krew zawsze była jego pozytywną cechą i teraz również musiała dojść do głosu. Nie zrobi nic pożytecznego, jeśli będzie biegł przed siebie bez celu, co najwyżej zamęczy się na dobre i zaprzepaści szansę od młodszych chimer. Musiał stanąć, musiał dać sobie chwilę, aby pomyśleć... Cokolwiek by się nie działo, może istniało jeszcze wyjście, które pozwoli mu naprawić choć część z tego. Dlatego właśnie, choć paradoksalnie kosztowało go to nadludzki wysiłek, zaczął zwalniać, aby w końcu się zatrzymać. Dopiero wówczas odczuł, jak bardzo jest wykończony... Musiał biec przez naprawdę dłuższy czas. Pochylił się i oparł dłonie na kolanach, usiłując złapać oddech. Zajęło mu to dobrą chwilę... Nie pamiętał już, kiedy ostatnio miał taką zadyszkę. Albo naprawdę przecholował, albo po prostu jego organizm był na tyle wyczerpany, żeby się w końcu zbuntować. W każdym razie był na tyle wykończony, że dojście do siebie (oczywiście pod względem jedynie fizycznym) zajęło mu zdecydowanie więcej czasu, niż się spodziewał. Dopiero wtedy był w stanie rozejrzeć się wokół siebie, jednak nie zobaczył nic poza pustą ulicą, drzewami z obu jej stron i znakiem wskazującym kierunki do różnych miast. Tylko dzięki niemu zorientował się, gdzie się znajduje, chociaż parząc na jego stan, nie było to szczególnie zaskakujące odkrycie. Przez cały ten czas bowiem biegł drogą, która prowadziła do Beacon Hills... Jego podświadomość sama prowadziła go do domu.

Jeden problem miał już rozwiązany. Wiedział, gdzie się znajduje i domyślał się, że będzie kontynuował poruszanie się w tamtym kierunku. To jednak nadal nie uspokajało chaosu w jego głowie. Bo co niby zrobi po dotarciu do Beacon Hills? Pojawi się w domu Liama, który zwija się pewnie z bólu rażony działaniem trucizny, która została aktywowana przez jego błąd? Po co? Aby zdążyć się pożegnać? O ile oczywiście Liam chciałby go widzieć, a Theo nie zdziwiłby się, gdyby było odwrotnie. Zakładając oczywiście, że jest dość świadomy, aby go rozpoznać... A jeśli nie, to zawsze pozostawało jeszcze stado, któremu musiałby wyjaśnić wszystko pośród kotłujących się emocji, przyznać, że to przez jego zaniedbanie Dunbar cierpi i jeszcze wytłumaczyć, że nawet nie posiada gotowego leku i nie wie, czy jeśli go odtworzy, to w ogóle zadziała. A to wszystko przy założeniu, że w ogóle zdąży na czas i że po drodze nie padnie z wycieńczenia, co w obecnym stanie wydawało mu się dość możliwe. Nie poradzi sobie sam... Ale jego pomoc została w laboratorium na łasce i niełasce Doktorów.

Chociaż przy bliższym zastanowieniu uświadomił sobie, że to nie do końca prawda. Jak mógł zapomnieć o swoim zapleczu w Beacon Hills? O pomocy, która trafiła mu się przypadkiem, wydawała się wręcz przeszkadzać, ale w krytycznej sytuacji mogła okazać się niezbędna...

Gorączkowo zaczął przeszukiwać kieszenie, aż w końcu odnalazł telefon. Teraz to już nie miało znaczenia, czy jego rozmowa zostanie podsłuchana – Doktrzy i tak wiedzieli. W takiej sytuacji nie zastanawiał się dłużej, niż to absolutnie konieczne zanim wystukał numer, którego nauczył się wcześniej na pamięć "tak na wszelki wypadek" i nacisnął zieloną słuchawkę, mając nadzieję, że Hayden odbierze... Teraz była jego jedyną nadzieją.

***

Krzyk Liama słyszały chyba wszystkie istoty nadprzyrodzone w Beacon Hills, dlatego trudno się dziwić, że po paru minutach w jego domu zgromadziło się już całe stado. Ktoś zawiadomił ich ludzkich przyjaciół, ktoś inny rodziców chłopaka i Deatona, a reszta próbowała wymyślić, co robić. Scott dotarł pierwszy i od tego czasu bezskutecznie starał się wypytać Dunbara, co się dzieje, jednak w odpowiedzi niezmiennie otrzymywał tylko "nie wiem", "boli" i "pomóż mi". Ostatnia prośba za każdym razem łamała mu serce, bo byłby w stanie oddać wszystko, aby ją spełnić, jednak nie potrafił. Starał się odbierać chłopakowi ból, jednak było go tak wiele, że po chwili czuł się, jakby miał za moment zemdleć, a Liamowi i tak zdawało się wcale nie poprawiać. Krzyczał, jęczał, płakał i wił się po łóżku, niezdolny nawet znaleźć słów, aby opisać, co mu jest. A najgorsze, że stało się to tak niespodziewanie i nikt nie miał pojęcia, co może być przyczyną cierpienia chłopaka.

Dopóki w mieszkaniu nie pojawiła się Hayden.

Właściwie wystarczyło, że usłyszała krzyk, aby zrozumieć wszystko natychmiast. Początkowo starała się to jeszcze wyprzeć, ale gdy zobaczyła Liama ogarniętego takim cierpieniem, jakiego nie dałoby się opisać słowami, nie mogła się dłużej łudzić. Doktorzy zrobili swoje. A Theo nadal tu nie było... Nie dał nawet znaku życia, co oznaczało, że on również może mieć kłopoty. A ona nie była w stanie w tej chwili pomóc ani jemu, ani Dunbarowi. Jedyne, co mogła i powinna zrobić to wyjawienie prawdy. Wiedziała, że to odpowiedni czas. Teraz nie istniały już tajemnice.

– Wiem, co mu jest – wypaliła bez ogródek zaraz po wejściu do pokoju chłopaka, gdzie siedziała już większość zestresowanej watahy, ściągając na siebie zszokowane spojrzenia ich wszystkich – Ale obawiam się, że nikt z nas nie wie, jak mu pomóc.

A potem opowiedziała stadu pokrótce wszystko, czego się dowiedziała od Theo. Nakreśliła sytuację, wspomniała o truciźnie i pracy Raekena nad antidotum oraz wyraziła zaniepokojenie faktem, że chłopak nie odzywa się w takiej sytuacji. W czasie trwania jej wypowiedzi, na twarzach wszystkich obecnych zaczęły malować się szok i przerażenie. Nie dziwiła się. Sama czuła się podobnie... W międzyczasie w domu pojawiał się doktor Geyer z zapasem mocnych leków przeciwbólowych, które zdawały się odrobinę pomóc Liamowi, bo chwilę po ich podaniu przestał krzyczeć i się rzucać. Leżał teraz w miarę spokojnie i tylko urwane jęki i skrzywiony wyraz twarzy sprawiały, że widać było jak cierpi, jednak przynajmniej nie był już do końca świadomy. W tej sytuacji tak było lepiej... Chyba nie powinien słyszeć, jak zostaje na niego wydany wyrok... Bo właśnie tak przecież miało być. Nikt w stadzie nie znał sposobu, aby mu pomóc, a jedyna osoba, która mogłaby to zrobić być może sama znajdowała się w wielkim niebezpieczeństwie.

Jak na złość, chwilę po tym, jak dziewczyna skończyła wyjaśniać sytuację swoim znajomym, Scott zadał pytanie, którego najbardziej na świecie nie chciała teraz usłyszeć.

– To co mamy teraz zrobić?

Cisza jaka mu odpowiedziała była załamująca. Nikt nie miał nic do powiedzenia – Stiles, Lydia, Mason, nawet Deaton... Jak mogli pomóc nie znając nawet trucizny? Pytanie jednak było skierowane wyraźnie do Hayden i właśnie to przytłaczało ją najbardziej. Poczucie, że powinna mieć rozwiązanie, że była tak blisko i coś przeoczyła, że za mało naciskała na Theo, aby dał sobie pomóc... Spuściła głowę, mając nadzieję, że uda jej się uniknąć odpowiedzi.

– Hayden... – Scott odezwał się ponownie, tym razem nie dając jej szansy na ucieczkę – Co mamy zrobić?

Gdyby nie podniosła na niego wzroku może mogłaby się oszukać, że przemawia przez niego tylko desperacja i nadzieja, że skoro była tak blisko, to może wiedzieć więcej niż reszta i wpaść na jakiś pomysł, jednak w jego oczach oprócz tego czaiło się coś jeszcze. Ciche oskarżenie. Jakby chciał jej powiedzieć, że nie zrobiła wystarczająco dużo, że nie wykorzystała w stu procentach swojej szansy. Nie mogła go jednak winić. Sama się tak czuła... A poza tym doskonale wiedziała, jak działa więź między alfą i betą. Scott był o krok od utraty Liama, który w ich ludzkim świecie był dla niego jak młodszy brat, a w wilczym podczas ugryzienia stał się właściwie jego dzieckiem... A to sprawiało, że tracił nad sobą panowanie. Tyle psychicznego bólu musi wpłynąć nawet na alfę. A może w szczególności na alfę...

To jednak nie zmieniało faktu, że chłopak uderzył dokładnie tam, gdzie zamierzał – w najbardziej bolesny punkt. I to było ostatecznym powodem, dla którego również Hayden nie mogła nad sobą zapanować.

– Nie wiem – odparła przez zaciśnięte gardło, gdy po jej policzku spływała pierwsza łza – Cholera, nie mam pojęcia, co możemy zrobić!

– Powinnaś. Byłaś tam, rozmawiałaś z Theo, miałaś szansę. Powinnaś coś wiedzieć – odparł bez zastanowienia McCall, ściągając na siebie zdziwione spojrzenia. Wszyscy rozumieli, że sytuacja wpływa na niego mocniej, niż na kogokolwiek innego, ale nikt (poza Stilesem, który boleśnie wrócił myślami do sytuacji z Donovanem) nie widział jeszcze, żeby tak łatwo rzucał oskarżenia. Sama Romero jednak jak raz w życiu nie zamierzała się kłócić. Gdy sumienie cię zjada, łatwo jest zgodzić się z kimś, kto cię obwinia.

– Powinnam – odparła, odważnie patrząc Scottowi w oczy – Powinnam była zrobić więcej, już do tego doszliśmy. Ale teraz może warto się skupić na znalezieniu rozwiązania, zamiast na...

Zanim zdołała skończyć zdanie, przerwał jej dzwonek telefonu. Normalnie bez zastanowienia zignorowałaby połączenie w takiej sytuacji, ale teraz ogarnęła ją nadzieja, która zwiększyła się jeszcze, gdy na ekranie zobaczyła nieznany numer. Inni zdawali się zrozumieć, bo pokój wypełniło nagłe napięcie, które osiągnęło szczyt, gdy Hayden drżąc na całym ciele nacisnęła zieloną słuchawkę.

– Tak? – odezwała się cicho, trzęsąc się jak chyba nigdy w życiu. Głos, który usłyszała w słuchawce sprawił, że poczuła się, jakby mogła latać, mimo że jego słowa nie należały do najbardziej pocieszających.

– Potrzebuję pomocy...

Biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację, to było raczej oczywiste, jednak Romero była zbyt szczęśliwa słysząc chłopaka, żeby mu to wytknąć.

– O mój Boże, żyjesz... – wymamrotała z ulgą – Nie odzywałeś się. Myślałam, że już po tobie.

– Żyję – odparł Raeken takim tonem, jakby nie mógł zdecydować, czy się z tego cieszy – Ale jest źle... Jest bardzo źle, prawda? Liam...

Nietrudno było zauważyć, jak bardzo Theo jest roztrzęsiony, skoro nie potrafił nawet złożyć poprawnego zdania. Ten sam chłopak, który słowami umiał zdobyć wszystko, czego pragnął, teraz nie był w stanie się wysłowić. Ale nie było co się dziwić. Nikt inny również tego nie potrafił...

– Trucizna działa – odparła Hayden – Żyje, jest na silnych przeciwbólowych, więc chyba nie jest do końca świadomy, ale... Cierpi. Więc błagam, powiedz mi, że masz ten lek.

Cisza po drugiej stronie słuchawki mówiła więcej, niż tysiąc słów.

– Przyłapali mnie w laboratorium, gdy sprawdzałem ostatnią próbkę – wyjaśnił chłopak – Zniszczyli ją, ale... Mógłbym ją zrobić jeszcze raz. Tylko że nie zdążyłem jej przetestować.

– Teraz to naprawdę nie jest ważne – odparła Hayden. Wiedziała, że w najgorszym wypadku lek nie pomoże, ale co z tego, skoro Liam i tak umierał? Nic już raczej nie mogło mu bardziej zaszkodzić.

– I nie mam laboratorium... – dodał Raeken, jednak również na to szybko znalazła się rada.

– Szpital – zasugerował Scott – Powiedz, czego potrzebujesz, przygotujemy wszystko.

Theo posłusznie wymienił składniki, jakich planował użyć włącznie z tymi, które należało przywieźć od Deatona. Gdy tylko skończył, McCall wraz z Alanem wyruszli do kliniki, a Doktor Geyer postanowił pojechać do szpitala zostawiając Liama z Jenną i resztą stada – uznał, że jeśli gdziekolwiek może się przydać, to właśnie tam. Hayden natomiast nie tracąc czasu zadała Theo kolejne ważne pytanie.

– Gdzie jesteś?

– Na drodze do Beacon Hills – odparł chłopak – Parę kilometrów od Davis... Dość długo biegłem.

Nie trzeba było być geniuszem, aby pojąć ukryte znaczenie ostatniego zdania. Nie mam już siły biec dalej...

– Przyjadę po ciebie – poinformowała Romero – Staraj się iść dalej, spotkamy się w drodze.

– Weź moje auto – zaproponowała Lydia, a Hayden przytaknęła z wdzięcznością. Samochód Martin był najlepszy ze wszystkich. Idealny do tak ważnej misji.

Kilka minut później była już w drodze, w dalszym ciągu rozmawiając z Theo przez telefon, nie tylko dlatego, aby się przypadkiem nie minąć po drodze, ale również dlatego, że obawiała się o chłopaka. Wiedziała, że nie powinien zostawać teraz sam ze swoimi myślami, więc starała się go od nich odciągnąć w miarę możliwości. Chciała również mieć pewność, że jest cały i zdrowy, dlatego (mimo że było to niebezpieczne, skoro Doktorzy mogli podsłuchiwać) kazała mu pozostać na linii dopóki się nie spotkają obiecując, że później będzie mógł rozwalić ten przeklęty telefon w drobny mak. A Raeken nawet nie miałby siły się z nią kłócić...

Czas ciągnął się im niemiłosiernie, ale z Beacon Hills do Davis był spory kawałek, nawet jeśli część drogi Theo zdołał już przejść. Musiały minąć dobre dwie godziny, zanim Hayden spostrzegła na uboczu dobrze znajomą sylwetkę. Z ulgą zatrzymała auto, pozwalając Raekenowi wejść do środka kompletnie bez słowa. Nie odzywali się prawie przez całą jazdę... Oboje byli zbyt zajęci zastanawianiem się – czy zdążą na czas, czy antidotum zadziała, czy Liam bardzo teraz cierpi... To było istotne. Reszta może zaczekać.

Dopiero, kiedy znak informujący ich, że wjeżdżają do Beacon Hills pojawił się w zasięgu wzroku, Hayden odważyła się zadać jedno z pytań, które cisnęły jej się na usta od początku.

– Co się właściwie stało?

Theo nie spojrzał nawet na nią, ale zacisnął wargi, jakby powstrzymywał się przed powiedzeniem czegokolwiek, a to w jego przypadku znaczyło więcej, niż słowa.

– Przyłapali mnie w laboratorium, gdy opracowałem ostatnią próbkę – wyjaśnił po dłuższej chwili – Zniszczyli ją... Może wiedzieli już wcześniej, tylko dawali mi nadzieję, żeby mnie zniszczyć w momencie, w którym będę pewny, że już wygrałem? Nie wiem, nie umiem powiedzieć. Udało mi się uciec tylko dlatego, że Ross i Sarah...

Przerwał. Nie umiał dokończyć tego zdania, nie umiał tak po prostu mówić o tym, jak jego przyjaciele się dla niego poświęcili... To było za dużo, jednak Hayden i bez słów zrozumiała, bo jej chemosygnały zdradziły mu wszystko. Nie chciała jednak zbyt gwałtownie reagować, toteż dała sobie chwilę na przemyślenie sytuacji, a potem zadała kolejne, bardzo delikatne pytanie.

– Jesteś pewien, że wiesz, co się z nimi stało...?

Jesteś pewien, że nie żyją?

Theo westchnął ciężko, a następnie skinął głową z takim trudem, jakby miał ją zrobioną z ołowiu.

– Chciałbym nie być, ale znam Doktorów... Zawsze pozbywają się porażek, a Ross i Sarah jako zdrajcy są... Gorsi niż każda inna porażka. Nie są nawet balastem, są czymś niepożądanym, co trzeba likwidować. Nie wiem, co innego mogliby z nimi zrobić.

Romero nie zamierzała się kłócić – w końcu kto wiedział o Doktorach więcej, niż Theo, który się z nimi wychowywał? Zamiast więc upierać się, że jest jeszcze szansa i być może są cali i zdrowi (co tak naprawdę tylko by go rozjuszyło), zaczęła mówić spokojnym tonem, jak do małego dziecka.

– Oni cały czas tego dla ciebie chcieli... Szansy. Walczyli o ciebie nawet, jeśli ty sam się zrzucałeś na dalszy plan. Jedyne, co możesz, to być im teraz wdzięczny i dobrze to wykorzystać... I wykończyć te paskudne potwory, żeby już nikogo więcej nie skrzywdziły.

Raeken spojrzał na nią jakby nie miał siły nawet się opierać, co przecież zupełnie do niego nie pasowało. Ten chłopak zawsze znajdował kontrargument i nie wahał się go wykorzystać. Jeśli nawet nie próbował szukać, to musiało być z nim słabo...

– Nie jestem w stanie ich wykończyć... – wymamrotał, wbijając wzrok w swoje splecione dłonie i w tym momencie Hayden zrozumiała, że rzeczywiście jest źle. Theo nie znosił przyznawać się do bezsilności, a teraz zrobił to bez zastanowienia... I było oczywiste, że ma rację. Żaden człowiek nie byłby w stanie pokonać siły Doktorów. Ale Romero nie miała na myśli pojedyńczego człowieka.

– Nikt nie mówił, że masz to zrobić sam – upomniała – Razem ich wykończymy. Ale najpierw potrzebujemy pełnego stada, więc wyskakuj.

Dopiero wówczas Theo zorientował się, że są już pod szpitalem. Nie czekając na dziewczynę wyskoczył z auta i pobiegł w doskonale znajomym kierunku do laboratorium. Hayden starała się dotrzymać mu kroku, ale i tak pozostawała kilka metrów dalej. Mimo to udało jej się dobiec do laboratorium dokładnie w momencie, w którym doktor Geyer zarejestrował obecność Raekena i odzyskał zdolność ruchu na tyle, aby podejść do niego i bez słowa przyciągnąć go do mocnego, ciepłego uścisku. Romero aż uśmiechnęła się na ten widok, zanim reakcja Theo zepchnęła jej radość i wzruszenie na dalszy plan. Bo chłopak w pierwszej chwili zesztywniał zupełnie, co w jego przypadku nie było niczym nowym, ale zaraz potem, zamiast odwzajemnić gest, wyszarpnął się gwałtownie z ramion doktora, a następnie nie patrząc nawet na niego ruszył do stołu, na którym czekały rozłożone wszystkie potrzebne rzeczy i sięgnął do kieszeni, aby wyciągnąć notatnik.

I wtedy do niego dotarło.

Przed oczami pojawił mu się jak żywy obraz z laboratorium sprzed paru godzin, kiedy stał przy podobnym stole, a notes z zapisaną recepturą leżał otwarty na odpowiedniej stronie przy substancjach, których planował użyć. I tam pozostał, kiedy Doktorzy zaatakowali...

Poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Gdyby nie złapał się krawędzi stołu jak liny ratunkowej, pewnie natychmiast by upadł. Jego przerażenie było tak widoczne, że nawet, jeśli stał tyłem do Hayden i Davida, to zrozumieli natychmiast, że coś jest bardzo nie w porządku.

– Co się dzieje? – zapytała Romero ze strachem, który wyraźnie jej się udzielił, podchodząc bliżej do Theo, ale nie dotykając go, bojąc się w ten sposób przestraszyć go jeszcze bardziej. Raeken potrzebował dłuższej chwili, aby odpowiedzieć. Czuł, że nie może oddychać, że jego płuca nie są w stanie nabrać dość powietrza, aby utrzymać go przy życiu, a co dopiero wydusić z siebie słowo. Dopiero po kilku próbach był w stanie wyjąkać nieskładne, ciche wyjaśnienie.

– Notatnik... – wymamrotał, usiłując nabrać dość powietrza, aby móc mówić dalej – Przepis na lek... Został tam...

Te urwane słówka wystarczyły Hayden do zrozumienia wszystkiego. I to było naprawdę straszne... W pierwszej chwili. Zanim przypomniała sobie, jak szybko Theo wymienił wszystkie składniki leku również nie mając przy sobie notesu i jak często widywała go na kampusie wpatrującego się w zeszyt jak w Biblię. I wtedy ogarnął ją niestosowny wręcz w tej sytuacji spokój. Wszystko powinno być dobrze. Bo Theo na pewno wie jak wytworzyć antidotum, nawet nie mając przy sobie notesu. Ona tylko musi mu o tym przypomnieć. 

– Theo... – zaczęła bardzo spokojnym tonem, który aż nie pasował do jej charakteru – Usiądź na chwilę, dobrze?

Doktor Geyer zdawał się podłapać od razu, ponieważ natychmiast podsunął drżącemu chłopakowi krzesło, Raeken jednak nie ruszył się z miejsca, mając wrażenie, że jeśli puści krawędź stołu, to rozpadnie się na kawałki. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa, jedynie kręcił przecząco głową, nie rozumiejąc nawet do końca, co powiedziała mu Hayden. To bez znaczenia. Nic nie miało już znaczenia...

Dopiero kiedy poczuł, jak ktoś chwyta go stanowczo i delikatnie za ramiona, a następnie popycha w dół, nie był w stanie dłużej się opierać. Poczuł, że nogi nie mogą już go utrzymać i niezgrabnie upadł na krzesło za nim. Nawet wtedy dłonie na ramionach nie zniknęły... Zamiast tego zaczęły się poruszać, rozmasowując jego spięte mięśnie, jednak dopiero, kiedy usłyszał nad sobą znajomy głos zachęcający go, aby oddychał głęboko, zrozumiał, że należą do doktora Geyera. I to sprawiło, że w końcu mógł nabrać powietrza... W jakiś sposób znajoma obecność była uspokajająca. Skoncentrował się jak mógł na dłoniach, które dalej ściskały jego ramiona. Były stałym punktem, dawały mu poczucie stabilności, bezpieczeństwa... Jak dziecku, które potrzebowało jedynie opieki kogoś dorosłego. Bo chyba tak właśnie było...

Zajęło mu parę chwil, zanim w końcu przestać mieć wrażenie, że za chwilę zemdleje. Odchylił się na krześle do stojącego za nim Davida, starając się przylgnąć do niego jak najbardziej, jak dziecko do rodzica. Ten jeden raz okazanie bezradności nie zabolało go. Było zbyt oczywiste, że jest bezsilny, aby się tym przejmować...

Dopiero Hayden musiała go przekonać, że ma jednak w tej sprawie jeszcze coś do powiedzenia.

– Już lepiej? – upewniła się. Theo niepewnie skinął głową, chociaż nie wydawało mu się, aby słowo "lepiej" było teraz odpowiednie. Po prostu mógł znowu oddychać i powrócił do rzeczywistości, ale patrząc ogólnie, to wcale nic nie było lepiej. Bo wraz ze świadomością powróciło do niego, w jakiej sytuacji się znalazł...

– Okej. No to bierzemy się do pracy – zarządziła Romero i zanim chłopak zdążył dobrze otworzyć usta, ucięła cokolwiek zamierzał powiedzieć – Nie waż się mi mówić, że nie dasz rady bez notatnika. Wyrecytowałeś składniki w trzy sekundy, recepturę też znasz. Czytałeś ją z milion razy, musisz umieć ją na pamięć. Daj sobie chwilę, pomyśl, przypomnij sobie i do roboty. 

Coś w jej tonie sprawiało, że Theo nie był w stanie się sprzeciwić. Może w jakiś sposób wiedział, że Romero ma rację, że musi spróbować, nawet jeśli nie ma pewności, że to się uda. Zgodnie z jej poleceniem dał sobie chwilę na zastanowienie i odniósł wrażenie, jakby coś się w nim odblokowało. Jakieś zakątki w jego pamięci, do których jeszcze chwilę temu zdawał się nie mieć dostępu. Pamiętał jak zrobić ten lek... Znał recepturę doskonale. Czytał ją tyle razy...

Bez dalszego wahania poderwał się z miejsca i podszedł z powrotem do stolika, tym razem działając spokojnie i zdecydowanie. Wiedział, co robi. David natychmiast ruszył z pomocą i bez mrugnięcia okiem wykonywał wszystkie polecenia Theo, podczas gdy Hayden stała na czatach i pilnowała, aby nikt się nie zbliżył i ich nie rozpraszał.

Nie minęło nawet pół godziny, zanim Raeken już drugi raz tego dnia trzymał w dłoni buteleczkę z mętnym płynem.

Zmuszono mnie do wstawienia rozdziału wcześniej, więc oto jest

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top