Rozdział 6

   "Są granice których przekroczenie jest niebezpieczne: przekroczywszy je bowiem wrócić już niepodobna"
                          -Fiodor Dostojewski.

~Styczeń~
   -Były wtedy urodziny Joy. Obchodziła swój nowy wiek: 25lat. Od samego rana przygotowywałem wszystko tak, by znów usłyszeć jej śmiech. Pamiętam, że wstałem wówczas o bodajże czwartej rano zupełnie niewyspany po to aby odebrać tort, który zrobiono na moje zamówienie według mojego projektu. Nie wiedziałem tylko, że z każdym dniem ją tracę a ona cierpiała z tego powodu, że wiedziała o tym, że traci mnie i siebie... Z każdym dniem żyliśmy tak jak dawniej niby nic się nie zmieniło choć tak naprawdę zmieniało się wszystko i wkrótce miało to nadejść. Nic nie przychodzi nagle. Wszystko co złe i dobre idzie do nas małymi kroczkami, których my po prostu nie zauważamy lub ignorujemy twierdząc, że to nic poważnego. Tak było z nami...
-Nie chciał Pan się poddać? - zapytał patrząc ciekawym wzrokiem jednocześnie podsuwając mikrofon w moim kierunku czekając na odpowiedź.
-A chciałby Pan umrzeć? - odpowiedziałem mu pytaniem, które było jednoznaczne z jego pytaniem. Swoją odpowiedzią zamknąłem mu usta i zacząłem mówić dalej;
   
   Wchodząc do rodzinnej piekarni "Clark's bakery" podszedłem do lady witając się z Viviann - właścicielką tej piekarni. Widywaliśmy się praktycznie codziennie bo przychodziłem tu po chleb. Była to przemiła staruszka, która nie chciała jeszcze przekazać piekarni córce bo jak twierdziła "nie jest gotowa się z nią rozstać i wymienić na rzecz kanapy w salonie" Mimo swojego wieku nie wyglądała na pięćdziesiątosiem lat może dlatego, że lubiła swoją pracę i to było widać? Witając się z nią poprosiłem o tort, który po chwili trzymałem w dłoniach, porozmawiałem chwilkę z Viviann po czym mówiąc, że muszę już iść, dostałem zadanie by przekazać Joy życzenia od niej. Kiwając głową na zgodzę gwizdnąłem w ten sposób zwracając uwagę Archiego - psa mojego i Joy - po czym wychodząc na dwór załadowałem tort na tylne siedzenie i czekałem na szczenię, które po chwili wskoczyło do auta na przedni fotel. Widząc jego zaciekawienie w stronę opakowania x tortem, ostrzegłem;
-Nawet o tym nie myśl.
Szczenię mruknęło niezadowolone i położyło pysk na łapach robiąc maślane oczy co robiło zawsze gdy o coś prosiło.
-Może potem okay?
Nie wiem czy mnie rozumiał ale na te słowa zaczął machać ogonem. Wkładając klucz do stacyjki, wcisnąłem gaz i ruszyłem w stronę domu włączając się w poranny ruch. Wjeżdżając na podjazd wyszedłem z auta i biorąc tort, zawołałem Archiego po czym weszliśmy do domu. Wchodząc do kuchni zachowywałem się cicho pod czujnym wzrokiem psa. Stawiając tort na stole, chwyciłem za nóż i otworzyłem opakowanie w którym był schowany. Tort był dokładnie taki jaki sobie wymarzyłem; cały w kolorach czerwono-pomarańczowo-żółtych, trzypiętrowy a na samym szczycie było drzewo zrobione z masy cukrowej piękny dąb z którego pospadały praktycznie wszystkie liście. Na drugim piętrze było ich około dwóch lub trzech natomiast na trzecim piętrze było ich tak wiele iż jeden liść nakładał się jeden na drugi. Nie bez powodu poprosiłem o zrobienie takiego tortu. Wyrzucając opakowanie do kosza, wyjąłem z szafki talerze i kubki po czym otwierając drzwi jednej z szafek wziąłem stamtąd wino - czerwone. Wiem, że Joy nie pija białego wina po tym jak kiedyś proponując jej białe usłyszałem z jej ust "nie dość że smakuje źle to i wygląda jak woda"
Miny gości w restauracji, którzy pili owy trunek była bezcenna. W zasadzie wszystko było już gotowe; tort, wino, talerze, sztućce, kieliszki, kuchnia przystrojona. Cała sceneria była w kolorach naszej ulubionej pory roku: jesieni...

  -Dlaczego ciągle wspomina Pan o jesieni? Co w niej jest takiego fascynującego? Przecież to pora deszczu, błota i nic więcej. - przerwał mi dziennikarz.
Splatając na kolanach trzęsące się ze starości dłonie, odparłem z uśmiechem:
-Widzi Pan, każdy z nas widzi to, co chce widzieć. Tam gdzie Pan widzi błoto i deszcz, tam ja i Joy widzieliśmy miliony pięknych kolorów w postaci liści, deszcz który dodawał uroku scenerii w parku w którym bywaliśmy od czasu do czasu. Cieszyliśmy się tym co dawał nam los. Tak jak mówiłem, każdy widzi to co chce widzieć lub słucha opinii tłumu. Chodząc za tłumem mamy zdanie tłumu. Chodząc pojedynczo - słuchamy samych siebie. Niech Pan nie próbuje tego pojąć bo Pan tego nie pojmie. My patrzyliśmy na każdy dzień, każdą rzecz i każdą chwilę jakbyśmy dopiero zaczęli widzieć i wszystko było takie piękne i takie nowe...
Czułem że po policzkach spływają mi łzy, mimo to wróciłem do jedynego miejsca, które utrzymywało mnie przy życiu: do wspomnień...

   _______^__^_____________________

  Dzisiejszy rozdział 😊

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top