72 ღ ...kiedy jesteś pewna...

Willow stała na tarasie domu Cullenów i nie do końca wierzyła w to, co się działo. Męska część rodziny właśnie kończyła stawiać ogromny namiot, zajmujący zdecydowaną większość ogrodu. Alice z notesem w dłoni i długopisem za uchem dyrygowała wszystkim.

Rosalie czyniła ostatnie poprawki przy bukietach, leżących na stole, które tylko czekały, by znaleźć się na okrągłych stołach.

Część oczywiście musiała trafić do kościoła. Tym z kolei obiecała zająć się Rachel.

W tle leciała spokojna melodia puszczona ze sprzętu, który tego dnia rano rozstawił DJ. Wszystko wydawało się zmierzać w dobrym kierunku, ale Willie wciąż miała wrażenie, że za chwilę otworzy oczy i czar pryśnie.

Nie wierzyła, że znalazła się w pięknej bajce. Znalazła człowieka, którego kocha ponad życie i który pokochał ją. Otaczali ją wspaniali ludzie, jej kontakt z ojcem był zdecydowanie lepszy i w końcu nie bała się wspominać o matce. Jej koszmary zupełnie zniknęły.

Już jutro miała stanąć w kościele i przyrzec Carlisle'owi, że będzie z nim na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie. Oczywiście biorąc pod uwagę wampiryzm, nie bała się, że choćby choroba ich rozdzieli.

W domu czekała na nią suknia. Piękna, śnieżnobiała. Podczas pierwszej wizyty w salonie, brunetka zamierzała postawić na coś skromnego w podobnym tonie, co Rachel. Nawet nie chciała myśleć o przymierzaniu księżniczek, czy innych tego typu sukienek. Uległa jednak namowom Alice i przymierzyła jedną, jedyną suknie na kole.

Okazała się strzałem w dziesiątkę. Nawet Willow musiała przyznać, że wyglądała wspaniale.

Do sukni dobrały odpowiedni welon. Miał być krótki, ale... ale nie pasował. Długi, ciągnący się delikatnie po ziemi był idealnym dopełnieniem kreacji.

Piętro wyżej, w pokoju Carlisle'a, prócz czarnego garnituru, czekało coś jeszcze. Dwie, złote obrączki, przywiązane do niewielkiej, granatowej poduszeczki. Były prawie identyczne. Różniły się jedynie wielkością i grawerem. Mniejsza, z treścią: Carlisle 04.06.2012r. i nieco większa - Willow 04.06.2012r.

— Cześć! Jest tu kto?! — w domu rozbrzmiał krzyk Rachel.

Willow odwróciła się w stronę wejścia i zobaczyła siostrę, rozglądającą się po salonie. Pomachała w jej stronę.

— Gdzie wszysc... — Rachel nie dokończyła, bo gdy wyszła na taras zobaczyła, że praca idzie zgodnie z planem, a nawet lepiej. — O cholibka... — odchrząknęła, przyglądając się Willow.

Wyglądała dość nieciekawie, jak na przyszłą pannę młodą. Miała na sobie wyciągnięty sweter i jakieś stare, przetarte jeansy. Włosy oczywiście przypominały szopę. Jedynie buty, które miała na nogach podpowiadały, że to faktycznie ona może jutro wyjść za mąż.

Obcasy, konkretnie. Oczywiście na słupku, bo szpilka groziła upadkiem.

— Pamiętasz film "Uciekająca panna młoda"?

Willow zmarszczyła brwi.

— Robisz wszystko, żeby znalazł odzwierciedlenie w twoim życiu, tylko w tym wypadku to Carlisle będzie panną młodą.

Willow wciąż wpatrywała się w siostrę, usiłując zrozumieć sens jej słów.

— WILLOW JAK TY WYGLĄDASZ! — krzyknęła w końcu, wymachując rękami. — Ten sweter chyba ściągnęłaś z menela spod Ratusza, a spodnie to już w ogóle wyprodukowały ci wiewiórki, zżerając przy okazji połowę! Uratowały cię tylko buty!

— Alice kazała rozchodzić. — Brunetka wzruszyła ramionami. — Cierpię w tym już drugą godzinę.

— Cierpi to lustro, za każdym razem, gdy je mijasz — odparła Rachel, na co Willie posłała jej urażone spojrzenie.

Willow westchnęła, siadając na fotelu. Powinna się cieszyć, skakać z radości. Tymczasem czuła dziwną, przytłaczającą melancholię. Czy ona nadawała się do takiego życia? Miała szansę być szczęśliwą? I czy po stu, dwustu latach uczucie jej i Carlisle'a się nie wypali? W głowie miała tysiące myśli, jeszcze więcej wątpliwości.

— Willson, co się dzieje? — zapytała Rachel, gdy dostrzegła reakcję siostry. Kucnęła i złapała jej obie dłonie.

— Nie wiem — przyznała brunetka. — Czuję się jakoś tak... dziwnie... jakby wszystko miało się zaraz skończyć...

— Ale co?

— Wszystko... Rachel... — Willie poprawiła się na miejscu, mocniej ściskając dłonie siostry. — Ty myślisz, że ja dam radę?

Lahote zamrugała. Zgubiła się trochę.

— Z czym?

— Z takim życiem... — szepnęła brunetka, a obłęd malujący się na jej twarzy był coraz bardziej widoczny. — Żony lekarza... on.. on ma trzysta sześćdziesiąt lat, a ja...

— Willow, nie siej paniki — poprosiła Rachel ciepłym głosem. Potarła ramiona siostry. — To normalne, że denerwujesz się przed swoim wielkim dniem. Ja też miałam przedślubny stresik. To minie... Posuń dupę — nakazała.

Willow posłusznie się przesunęła, by jej siostra mogła usiąść obok.

— Spójrz na to tak... chodzi po świecie stulecia, a czekał tak długo na ciebie... czy to nic nie znaczy? Pamiętasz, jak zachowywałaś się, gdy zerwaliście? Willie, kochasz go, prawda?

— Tak.

— A on ciebie.

— Tak.

— Więc nie masz się czym martwić — blondynka uśmiechnęła się, wstając. — A teraz pomóż mi załadować kwiaty, zawiozę cześć do kościoła.

Willow posłusznie wstała i zeszła z tarasu. Ruszyła w stronę Rose, by pomóc Rachel zabrać kilka bukietów. Złapała jeden, lecz natychmiast go upuściła, słysząc krzyk Alice.

— WILLOW ZWARIOWAŁAŚ, ŻEBY ŁAZIĆ W BIAŁYCH BUTACH PO TRAWIE?!

Black tak się przestraszyła, że w mgnieniu oka ściągnęła je z nóg i chwyciła w dłoń.

— Brakowało mi jej — uśmiechnęła się czarująco Rose.

Willow wzruszyła niewinnie ramionami, posyłając Al delikatny uśmiech.

— Wiesz, że jutro możesz nałożyć jej szlaban, mamo? — zawołał Emmett, który jak zwykle miał ubaw z całej tej sytuacji.

— Mogę go zasztyletować? — zapytała Willie, zerkając na Rose.

— Próbuj.

Billy z uwagą patrzył, jak Carlisle i Jacob wynoszą kartony, wypełnione rzeczami Willow. Siedział z boku, z kubkiem melisy w ręku. Jeszcze trzy dni temu Willie robiła mu śniadanie, a dziś się przeprowadzała. Uczucie melancholii znów go dopadło, nawet drobna łza zakręciła się w oku.

Brunetka stwierdziła, że najrozsądniej będzie ogarnąć przeprowadzkę jeszcze przed weselem. William zdołał wybłagać, by przeniosła się do Cullena dopiero dzień przed weselem. Oczywiście Willie zobowiązała się spędzić ostatnią noc jako Black w swoim rodzinnym domu.

Willow wpadła do kuchni jak burza, prawie przewracając wieżę z trzech kartonów.

— Przepraszam za spóźnienie! — zawołała, rzucając kluczyki na stół. Okręciła się wokół własnej osi, usiłując rozeznać się w sytuacji. Z jej pokoju akurat wychodził Carlisle, z kolejnym pudłem w rękach.

Uśmiechnął się czarująco, na co dziewczyna wyszczerzyła się.

— Mój własny, prywatny bagażowy... — Podeszła bliżej, wyciągając ręce w stronę wampira. Chciała go ucałować, ale słysząc dziki kaszel Billy'ego, musnęła jedynie delikatnie policzek wampira.

Odwróciła się do ojca, uśmiechając się do niego lekko.

— Wszystko dobrze?

Billy westchnął.

— Moja najmłodsza córeczka się wyprowadza... jak może być dobrze?

— Wiesz co, Wills... — Jacob wparadował do pomieszczenia, zupełnie nie przejmując się tym, że trwała rozmowa. — Mam już pomysł, jak zagospodarować twój pokój... Prawdopodobnie wyburzę tą ścianę... wiesz, tamtą i...

Brunetka pokręciła głową z dezaprobatą, a Billy zgromił syna spojrzeniem.

— No co?

— Widzisz tatku... — westchnęła brunetka, wskazując brata wymownym gestem. — On wręcz nie może się doczekać...

— Co? — zdziwił się Black, który nie był w stanie wyłapać kontekstu.

— Możesz poczekać z wyburzaniem ściany do jutra? Chciałabym przespać ostatnią noc tutaj bez akompaniamentu świerszczy i porannej rosy.

— Spoko, buldożer umówiłem na poniedziałek, więc jak będziecie chcieli się rozwieźć, zawiadomcie mnie o tym maksymalnie do dziesiątej.

Chłopak chciał coś jeszcze dodać, ale Carlisle wręczył mu kolejny karton i wskazał wyjście.

— Pomogę wam — zaproponowała Willow, wchodząc do jeszcze swojego pokoju.

Świecił pustkami. Książki zniknęły, podobnie wszystkie ubrania, ulubiona lampka Willie, jeszcze po mamie. Kilka zdjęć, które zwykle wisiały na ścianie. Koc, który lata temu dostała na święta.

— Willow?

— Tak, już... — Dziewczyna kiwnęła głową, sięgając po kolejny karton.

Carlisle jednak zabrał jej go z rąk i odłożył na ziemię. Potarł ramiona dziewczyny. Widział jej rozbiegany wzrok i czuł nierównomierny oddech. Black w rzeczywistości przeżywała wszystko dwa razy mocniej, niż się wydawało.

— Zostaw — poprosił, odgarniając loki dziewczyny na plecy. — Posiedź tu sobie, jeśli chcesz... Jacob i ja zajmiemy się kartonami.

— Jesteś wspaniały, wiesz? — szepnęła, oplatając doktora ramionami.

Carlisle uśmiechnął się i pocałował dziewczynę.

Zupełnie nie zwracali uwagi na to, że Billy i Jake siedząc w kuchni mieli bardzo dobry widok na to, co robili. William westchnął ciężko, dopijając herbatę. Podał kubek synowi, który stał obok i ze zniesmaczoną miną wpatrywał się w całe zajście.

— Zrób mi melisę, Jake. Podwójną.

— Tsa... — westchnął chłopak. — Sobie chyba też zrobię.

Carlisle uśmiechnął się smutno, gdy motor Willow zniknął za drzewami. Zgodnie z umową, mieli zobaczyć się dopiero jutro przed ołtarzem. Mężczyzna wszedł do domu, w którym wciąż tętniło życie. Emmett i Jasper skorzystali z faktu, że całe wesele zostało dopięte na ostatni guzik i oddali się swojej ulubionej czynności - grze na konsoli.

Z drugiego pokoju słychać było śmiech Rose i Alice. Dziewczyny wciąż nie mogły zdecydować się, co ubiorą na jutrzejsze wydarzenie. Blondyn stanął w progu i uśmiechnął się widząc, jak Al okręca się wokół własnej osi, a niebieska suknia wiruje.

— Jak myślisz? — zapytała ciemnowłosa, spoglądając na blondyna.

— Wyglądasz ślicznie, Alice — uśmiechnął się, a wampirzyca dygnęła. — Rose, możemy chwilę porozmawiać? — zapytał blondyn, kierując wzrok na drugą z córek.

Rosalie była nieco zaskoczona poważnie brzmiącym pytaniem, ale kiwnęła głową.

— To wy sobie pogadajcie, a ja idę zapytać chłopaków, która lepsza! — zadeklarowała Alice, i zabierając pozostałe sześć sukienek, wyszła z pokoju.

Rosalie uważnie wpatrywała się w Carlisle'a. Nie wiedziała, o czym chce rozmawiać, ale prośba zabrzmiała dość poważnie. Doktor usiadł na przeciwko dziewczyny, uśmiechając się delikatnie.

— Chciałem cię zapytać... — zaczął powoli — o to... znaczy... zastanawiałem się... Rosalie, nie masz nic przeciwko przemianie Willow?

Rosalie roześmiała się. Czyli to o to chodziło.

— Chodzi ci o to, że dla Belli byłam wredna, a dla Willow nie jestem? — zapytała.

— Mówiąc prosto z mostu...

Mina blondynki trochę zrzedła. Faktycznie lubiła Willie od samego początku. Była po prostu szczera i nie wtrącała się w nie swoje sprawy. Poza tym nie usiłowała przekonać Belli do usunięcia Renesmee. Ale było coś jeszcze...

— Widzę, jaki jesteś z nią szczęśliwy, Carlisle. To dlatego pokonałam wszelkie wątpliwości... Zrozumiałam, że... przestrzegając innych przed przemianą... mój ból... nie zniknie. Moim największym marzeniem zawsze było i będzie bycie matką, a... marzeniem Belli i podobnie teraz Willie... jest życie wieczne z ukochanym. Zrozumiałam, że nie ma sensu być oschłą i wredną...

Carlisle pokiwał głową, rozumiejąc słowa córki. Cieszył się, że Rose doszła do takich właśnie wniosków. Przytulił wampirzyce do siebie. Chciał pożegnać się i pójść do siebie, ale Rosalie złapała go za nadgarstek powodując, że znów na nią spojrzał.

Musiała wyznać mu coś jeszcze. Było jej trochę wstyd, bo to nie jej sprawa, ale nie chciała dłużej udawać, że nie wie. Była zbyt blisko z blondynem.

— Muszę ci się do czegoś przyznać... — powiedziała cicho, spuszczając wzrok.

— O co chodzi, Rosie?

— O jeszcze jedną rzecz, przez którą... poczułam, że... ja i Willie mamy coś wspólnego... Carlisle, pamiętasz ten dzień, gdy zadzwoniłeś do mnie prosząc, bym przywiozła ci dokumenty, które zostawiłeś? Wtedy, na twoim biurku, znalazłam coś jeszcze. Wyniki badań Willie... — Dziewczyna uniosła nieśmiało wzrok.

Carlisle już wiedział, jakie wyniki znalazła Rose.

— Wiem, że Willow jest bezpłodna i... przepraszam wiem, że nie powinnam... po prostu wpadły mi w ręce i...

— Zrobisz coś dla mnie? — zapytał Cullen, pocierając ramię blondwłosej, która natychmiast kiwnęła głową.

— Przyznaj się Willow, że wiesz... ja nie mam ci nic za złe...


Soreczka Aniołki, byłoby szybciej, ale wattpad zmienił mi pauzy na dywizy i tak oto musiałam wszystko poprawić -.-

Co do tego kolejnego rozdziału, dajacie mi tak z godzinkę, muszę go dokończyć

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top