60 ღ ...kiedy zostawiasz przeszłość za sobą...
— Edward!
Rosalie wpadła do domu brata, nawet nie trudząc się pukaniem. W salonie zastała miedzianowłosego w towarzystwie Jacoba. Rozprawiali o czymś przyciszonymi głosami, jednak blondynki w ogóle to nie interesowało.
Furia, która nią zawładnęła była destrukcyjna. Rosalie mogła zniszczyć wszystko i wszystkich, którzy znaleźli się na jej drodze. Wliczając to śmierdzącego psa, który również wmieszał się w całą sytuację.
Zanim Edward i Jake zdążyli zakodować, co się w ogóle działo, wampir został przygwożdżony do ściany. Rosalie zaciskała dłoń na jego gardle, a w jej oczach tańczył ogień.
— Zawsze wiedziałam, że jesteś cholernie samolubny i przewrażliwiony na swoim punkcie, ale nie sądziłam, że zrobisz takie świństwo! — warknęła.
Edward nie wierzgał się, cierpliwie czekał na to, co się stanie. Rose była wściekła, ale nie zrobi mu krzywdy, w końcu to jego siostra. Jej zamiar był dość prosty - przemówić mu do rozsądku. Jednak Jake nie był w stanie odczytać jej myśli, przez co zrozumiał wszystko nieco inaczej. Nawet posądził Rose o wciąganie grzybków halucynków.
— Barbie, wyluzuj...
— Zamknij się psie! Ty też maczałeś w tym palce, przyznaj się!
— W czym? — zdziwił się Black.
— Rose, wytłumacz mu... — poprosił Edward.
Blondynka wciąż nie odrywała spojrzenia od brata. Była wściekła, brzydziła się nim. Edward kochał Carlisle'a, szanował go nawet bardziej niż pozostali. Jak więc mógł zrobić ojcu coś takiego i odebrać mu towarzyszkę życia?
— Czekam, blond destrukcjo...
— Willow — rzuciła Rose, a Jake przełknął ślinę.
Jego siostra od ponad dwóch tygodni zachowywała się, jak zombie. Chodzące zombie z tym wyjątkiem, że nie jadła mózgów, a przypadkowe rzeczy, które nawinęły się jej pod rękę. Zjadła nawet sałatkę, która została po świętach... Willow i sałatka!
— Rozmawiałam z nią! Nie jest gotowa na przemianę, ale pozwoli na nią, jeśli to będzie warunkiem jej życia z Carlisle'em, rozumiesz?
— Ale... — Edward pokręcił głową. — Rozmawiałem z nią... Bella też i...
— Rozmawiałeś — prychnęła blondynka, luzując uścisk. — Potrafisz czytać w cholernych myślach, a nie było cię stać, by zajrzeć w umysł Willow nieco głębiej?
— O czym ty mówisz? — zapytał Jake, podchodząc bliżej.
— Ona się boi. Nie czuje się gotowa, to prawda... ale to wyłącznie wasza wina... — powiedziała, tym razem wpatrując się w Jacoba. — Nie czuje się gotowa przez ciebie i twojego ojca. Ciągniecie ją w dół, hamujecie... powodujecie, że ma mętlik w głowie i wyrzuty sumienia... Gdyby miała wasze wsparcie, poddałaby się przemianie choćby jutro. Zrobiłaby to dla Carlisle'a. Poświęciłaby mu wszystko, nawet swoje człowiecze życie...
Z każdym słowem Rosalie Jacob czuł się coraz gorzej. Jakby to on skrzywdził Willow, nie doktor. Owszem, chłopak osobiście życzył siostrze zerwania, ale sądził, że Carlisle był tylko miłostką, z której szybko się pozbierał. Tymczasem Willie znikała w oczach, zamykała się w sobie, nie potrafiła już się uśmiechać.
Trudno mu było uwierzyć, że i on mógł mieć wpływ na jej zachowanie. W końcu wszystko, co robił, czynił dla jej dobra. Cały ten plan Edwarda też miał być dla jej dobra...
— Zrobiliśmy to dla jej dobra... — odchrząknął chłopak.
— I Carlisle'a — dodał Edward.
— Czy wy patrzycie dalej niż czubek własnego nosa? — zapytała, wpatrując się w obu mężczyzn na zmianę. — Oni umierają w oczach...
— Rose, puść mnie już... — poprosił Edward. Już sam miał wątpliwości, co do swoich działań. Faktycznie, może mógł postarać się bardziej i zajrzeć w głąb umysłu Willie, a nie wydobywać tylko to, co było mu potrzebne.
Blondynka puściła gardło brata i pozwoliła mu poprawić koszulę. Gdy tylko znów stanął przed nią w nienagannym stroju, nie mogła się powstrzymać. Wymierzyła mu solidnego policzka, od którego się zachwiał.
Spojrzał na blondynkę z wyrzutem.
— Zasłużyłeś na to. Dobrze o tym wiesz...
— Rose...
— Nie! — warknęła, wbijając palec w klatkę piersiową brata. Dość miała żałosnych prób tłumaczeń. Edward musiał wziąć się do roboty. — Napraw to, póki jeszcze masz czas. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Zabrałeś Carlisle'owi jedyną szansę, by był szczęśliwy. Jeśli przez ciebie on i Willie nie będą razem, znienawidzę cię, rozumiesz. A ze mną Emmett, Jasper i Alice.
ღ
Willow siedziała w poczekalni, jak na szpilkach. Dziś miała dostać wyniki badań. Rose obiecała jej towarzystwo nie tylko w dzień ich wykonywania, ale i odbioru. Wywiązała się przy tym pierwszym, jednak nie była w stanie przy drugim. Tego dnia rano jeszcze padał śnieg, ale po pół godziny wyszło pełne słońce. Wampirzyca musiała więc pozostać w domu, za co bardzo przepraszała.
Black oczywiście nie miała zamiaru jej winić. Przecież nie miała władzy nad pogodą. Głównym powodem, dla którego Willie prosiła ją o towarzystwo był fakt, że badania musiała wykonać w szpitalu, w którym pracował Carlisle.
Gdy drobna blondynka w zaawansowanej ciąży wyszła z sali, Willie wstała. Przybrała na twarz nieco mniej śmiertelną minę i weszła do środka. Spodziewała się ujrzeć kobietę w średnim wieku, która ostatnim razem pobierała od niej wymaz. Tymczasem za biurkiem dojrzała pewną blondynkę. Ładną, stosunkowo młodą. Znajomą.
— Dz-dzień dobry... — wydukała, gdy już wiedziała, z kim na do czynienia. Emma. Ta sama, która chciała wygonić ją ze szpitala, wezwać ochronę. Brunetka pokręciła głową, nie dowierzając. — Przepraszam... chyba się pomyliłam...
— Nie — Kobieta pokręciła głową. — Willow, prawda? Doktor McCall ma urlop, poprosiła, abym przekazała ci wyniki. Usiądź.
Uśmiechnęła się szeroko, wskazując krzesło. Black ciekawa była co wywołało tak dobry humor kobiety. Czyżby wyniki przedstawiały się lepiej, niż ostatnio?
— Jesteś dziewczyną Carlisle'a, prawda? — zapytała, wciąż wpatrując się w ekran komputera. — Miałyśmy dość niefortunne pierwsze spotkanie...
Willow kiwnęła głową. Nie miała siły prostować całej sytuacji. Marzyła jedynie, żeby uciec ze szpitala. Nie chciała siedzieć z tą kobietą w jednym pomieszczeniu choćby minuty dłużej.
— Dobrze... Willow Aisha Black... lat dwadzieścia sześć... mieszkasz w La Push... córka Williama i Sarah... Och! — zawołała, marszcząc brwi. Zerknęła z niepokojem na Black, a brunetka poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. — Stwierdzono... stwierdzono u ciebie bezpłodność w wieku dwudziestu lat... i...
Przez chwilę trwała cisza, podczas której Willie słyszała jedynie tykanie zegara. Chciała już stamtąd uciec. Zaszyć się w lesie, albo zakopać pod kołdrą. Byle dalej od tego miejsca.
— Dlaczego ponownie zrobiłaś badanie? — zapytała Emma, a jej głos brzmiał teraz zupełnie inaczej. Cieplej, łagodniej.
— Ch-chciałam... — zaczęła niepewnie Willow. — Właściwie... właściwie Carlisle chciał wiedzieć, czy... czy to nie pomyłka i...
— Rozumiem. — Kiwnęła głową. — Mężczyznom często dużo bardziej zależy na rodzinie, choć starają się tego nie pokazywać... a Carlisle... cóż... widzę, jak podchodzi do swoich małych pacjentów... Byłby świetnym ojcem, ale...
— Byłby? — zapytała Willie, nie kontrolując łez, które popłynęły po jej policzkach.
— Przykro mi, Willow. Nie dasz mu dzieci.
Choć Black od ładnych paru lat żyła ze świadomością, że nie będzie posiadała dużej, pełnej rodziny, poczuła się, jakby Emma wbiła jej sztylet w serce i przekręciła kilkukrotnie, powiększając ranę.
Wiedziała, że nie da mu dzieci. Od samego początku. Dlaczego się łudziła? Dlaczego miała nadzieję, że gdy przyjdzie Emma powie jej, że stał się cud? Że jest zdrowa? Że jest w pełni kobietą? Że mogłaby dać Carlisle'owi choć jedno dziecko... takie jak Renesmee?
Idiotka.
Zabrała wydruk i podziękowała Emmie skinieniem głowy. Nie pożegnała się, nie odezwała. Bała się, że każdy najmniejszy odgłos, który opuści jej usta spowoduje, że wpadnie w histeryczny płacz.
Przemierzała korytarze szpitala niczym duch, którym od ostatniego czasu się czuła. Nie interesowało jej, że przywieziono chłopca, który spadł z drabiny i człowieka, którego potrącił samochód.
Zatrzymała się dopiero, gdy minęła szybę Oddziału Położniczego. Tam, za szkłem, dojrzała salę noworodków. Maleńkie istotki, leżące w inkubatorach. Osiem maleństw, dokładnie.
Stała tam dłuższą chwilę, wpatrując się w widok przed sobą. Jej nigdy nie dane będzie trzymać takiego maleństwa i nazywać go swoim. Nigdy.
Dopiero, gdy poczuła znajomy chłód, odważyła się spojrzeć w bok. Stał tam. Piękny i dostojny, jak zwykle. Ale jego wzrok... jego wzrok był pusty.
Willow podała mu wyniki badań. Bez wyjaśnień, bez dodatkowych słów. Gdy tylko je chwycił, odwróciła się w stronę wyjścia. Tuż przy schodach przyspieszyła kroku. Parter przemierzyła biegiem. Bała się, że ją dogoni. Nie mogła na to pozwolić.
Wybiegła ze szpitala, choć czuła, że Carlisle podąża za nią.
Nie przekroczył progu, bo słońce świeciło w pełni. Mógł tylko patrzeć, jak Willow znika w głębi lasu.
ღ
To ja i rozdział. Ale teraz poważnie, następny w niedzielę XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top