6 ღ ...kiedy niebezpieczeństwo czai się za rogiem...
Promienie zimowego słońca delikatnie przedzierały się przez ciemne chmury, gdy Willow zaparkowała motor przed niewielkim barem. Odwiedzała go za każdym razem, gdy wracała do domu. Była to swego rodzaju tradycja, jak się okazało nie należąca tylko do niej.
Niektóre rodziny wybierały się na wspólny posiłek w każdą środę. Inni upodobali sobie sobotę. Paczka przyjaciół przychodziła na frytki w piątki po lekcjach.
Bar "U Cassa" był miejscem rodzinnych obiadów, wagarów, nawet schadzek zakochanych. Willow uwielbiała spędzać w nim wieczory z bratem i tatą, opowiadając sobie wzajemnie niezbyt śmieszne kawały i jedząc rarytasy dwóch właścicieli baru.
Pierwszy z nich - Sam - słynął ze zdrowej kuchni, wymyślał coraz to nowe sałatki i owocowe shake'i.
Drugi natomiast - Dean - uwielbiał wymyślać nowe kompozycje burgerów.
Dlatego praktycznie co kilka miesięcy menu ulegało zmianie. Tylko jedna pozycja nigdy nie opuściła oficjalnej karty dań. Słodka szarlotka, której nie powstydziłby się nawet Gordon Ramsey.
Willow przekroczyła próg baru, z zainteresowaniem rozglądając się dookoła. O tej porze praktycznie wszystkie stoliki były zajęte. Dziewczyna wolnym krokiem ruszyła do lady, przy której stał uśmiechnięty staruszek z wesołymi, brązowymi oczami, z kraciastym ręcznikiem przerzuconym przez ramię.
— Dzień dobry — przywitała się Willie, zajmując jedno z wysokich krzeseł. Zmierzyła wzrokiem mężczyznę, na dłużej zatrzymując oczy na plakietce - Sam.
— Kogo to moje oczy widzą. Dzisiaj bez Jacoba? — zapytał wesoło, opierając się o ciemny blat.
Mina Black natychmiast zrzedła. Z łoskotem odłożyła kluczyki na drewnianą płytę, darując staruszkowi wymowne spojrzenie. Mlasnęła zniesmaczona, rozglądając się na boki.
— Bez — mruknęła cicho, gdy nie odnalazła żadnej znajomej twarzy. — Co mi pan polecisz? — westchnęła, sięgając po kartę dań.
Przeleciała wzrokiem po wszystkich zdrowych specjałach Sama, równie surowo potraktowała słodkie przekąski. Dopiero mięsne przysmaki zwróciły jej uwagę. Może i była dość kruchaw porównaniu do brata. W końcu to Jake był tym umięśnionym, barczystym, wręcz ogromnym, ale dziewczyna nigdy nie odmawiała sobie jedzenia. Jakieś mięśnie też sobie wyrobiła, głównie dzięki treningom. Poza tym jej metabolizm był szybszy niż światło, więc nie miewała problemów z wagą. Nie odmawiała sobie niczego, co mogło ją uszczęśliwić.
Dlatego, podczas gdy cztery dziewczyny, siedzące przy stoliku najbliżej Willie, wcinały sałatkę z kiełkami, którą Samuel nazwał "Boski włos" (swoją drogą Black zawsze była ciekawa, skąd bracia czerpali pomysły na tak dziwne nazwy), ona mogła uraczyć się tłustym, smacznym jedzeniem.
— Cheeseburger z podwójnym serem, bez pomidora... — powiedziała, zatrzymując palec na odpowiedniej pozycji w menu. — Cebuli też nie chce... I shake z bananem i truskawką...
Willie zatrzasnęła kartę i spojrzała nieprzytomnie na Sama. Miał zmarszczone brwi, a jego posiwiały wąs poruszył się niespokojnie.
Ciemnooka westchnęła, doskonale wiedząc, co właściciel baru za chwilę powie.
— Zgoda, dodaj kiełki, żebyś nie pomyślał, że przyczynisz się do mojego zawału serca.
Sam westchnął, gotowy coś powiedzieć, jednak nie zdążył, bo ktoś pojawił się obok niego. Zielonooki mężczyzna, również siwy, lecz nieco niższy, z krótszymi włosami. Uśmiechał się szeroko, jednak nie tak serdecznie jak Sam.
— Dean — przeczytała Willow, z powrotem unosząc wzrok na drugiego z braci. — Dobrze, że nosicie plakietki, bo bym was pomyliła.
— Nie mów, że pomyliłabyś tę piękną buźkę... — zaczął Dean, tworząc palcami serduszko na wysokości swojej twarzy — z tą facjatą... — wskazał podbródkiem Sama, który w odpowiedzi prychnął.
Willie uśmiechnęła się szeroko. Brakowało jej flirciarskiego podejścia starszego z braci. Sam i Dean wydawali się swoimi zupełnymi przeciwieństwami. Jakby ktoś, tworząc ich kiedyś, władował pewne cechy w jednego, a drugiemu zakodował antonimy tego pierwszego. Mimo częstych, zazwyczaj zabawnych nieporozumień właścicieli baru, Willow dostrzegała w nich namiastkę Jacoba i siebie. Niby zupełnie się od siebie różnili, ale byliby w stanie wskoczyć za sobą w ogień.
— Jestem ciekawa twojego nowego burgera, Dean — uśmiechnęła się, na co Dean puścił jej perskie oczko i zarzucając jeszcze ręcznik w czerwoną kratę na lewe ramię, ruszył do kuchni.
— Widzisz Sammy? Przez żołądek do serca!
ღ
— Jak idą poszukiwania pracy?
Willow wzruszyła jedynie ramionami, powodując że Billy już nie drążył tematu. Mężczyzna pokiwał głową, powracając do wcześniejszego zajęcia.
— Chyba się przejdę... — westchnęła dziewczyna.
Nie widziała sensu w ciągłym siedzeniu w domu. Trzy dni temu wyszła do baru, przejadła się specjalnością Deana i od tamtego momentu już więcej nie ruszyła się z chatki. Nie tak wyobrażała sobie zakończenie studiów.
Miała nadzieję, że choć raz jej rodzina stanie na wysokości zadania, zjawi się w całości na rozdaniu dyplomów, po czym wszyscy razem pojadą świętować. Rozpalą ognisko w rezerwacie, przyjdą sąsiedzi, Willie była nawet gotowa znieść stare legendy. Byleby tylko poczuć się dobrze, tak naprawdę dobrze, jak kiedyś... kiedy żyła Sarah.
— To nie jest dobry pomysł... — zaprotestował Billy, patrząc z niepokojem na dziewczynę. Jej przedostatni wypad zakończył się podróżą z wampirem, a Black nie ukrywał, że podczas ostatniego wypadu do Forks, co chwila wyglądał przez okno i zerkał z niepokojem na komórkę w obawie, że Sam Uley zadzwoni z pretensjami, odnośnie zachowania Willie.
Billy nie miał nic przeciwko Cullenom. Doktor uratował życie jego syna, był wręcz wzorowym obywatelem, jednak mężczyzna nie mógł znieść jednej rzeczy. Prób wplątania jego najmłodszej córki w świat nadnaturalny. Póki Willow żyła z dala od La Push, była bezpieczna. Dziewczyna, podobnie jak siostry, nie została obdarzona wyjątkową umiejętnością zmiennokształtnych. Jej życie powinno więc być normalne. A Black zamierzał zrobić wszystko, by tak się właśnie stało.
Brunetka wywróciła oczami, jednak nic więcej nie powiedziała. Z łoskotem odłożyła szklankę i ruszyła do swojego pokoju. Miała tego wszystkiego po dziurki w nosie. Naprawdę tęskniła za normalnością.
Położyła się na łóżku, jednak mimo, że na dworze zapadł zmierzch, nie mogła zasnąć, znaleźć nic do roboty. Czytanie, malowanie ją nudziło, bieganie po ostatniej przygodzie odpadało, a internet w obliczu szalejącej na podwórku ulewy, odmówił posłuszeństwa.
Willow leżałaby tak dalej, bez konkretnego celu, gdyby nie głosy, które najpierw rozbrzmiały za jej oknem, a po chwili przeniosły się do kuchni. Rozpoznała wilkołaki i nawet chciała wyjść się przywitać, gdyby nie fakt, że ich głosy nie były tak przyjemne jak zwykle.
Dziewczyna skorzystała z mroku, panującego w jej pokoju i cicho podeszła do drzwi, by lepiej słyszeć.
— Chce z nią porozmawiać. —
Willow nie była pewna, jednak wydawało jej się, że to głos Sama.
— Po co? — Ten z pewnością należał do jej ojca. Uśmiechnęła się pod nosem. Billy nawet na wózku, był niczym rycerz.
— Jest w stanie nam pomóc... — westchnął nieco ciszej, powodując że dziewczyna się zaniepokoiła.
Nie chciała pomóc, nie mogła im pomóc. W momencie, kiedy usłyszała że wataha chce zabić niewinne dziecko, straciła do nich cały szacunek. W głowie jej się nie mieścił ich tok rozumowania i ostatnie na co miała ochotę to rozmowa przy herbacie.
— Moja córka nie jest częścią watahy.
— Nie jest, ale...
— Co ale? Zostawcie chociaż jedno moje dziecko!
Warga dziewczyny zadrżała, gdy tak słuchała ojca. W jej oczach zakręciły się łzy, którym jednak nie pozwoliła popłynąć.
— Może przekonać Jacoba...
— Znasz ich tak samo dobrze jak ja i wiesz, że jedno nie przekona drugiego do niczego... — Billy nie dawał za wygraną. Czuł, że Sam nie gra fair. Nie mógł dopuścić go do córki, która miała w tym wszystkim pozostać bezstronna. Wampiry i wilkołaki to nie jej świat, musiał więc ją chronić za wszelką cenę.
— Chcę z nią tylko porozmawiać...
— Chcesz ją wykorzystać. Nie pozwolę ci na to...
— Billy, przesuń się bo wtargniemy siłą. Żadne z nas tego nie chce..
— Ją też zmusicie do pomocy siłą? — zapytał Black, patrząc w ciemne oczy Uley'a.
— Jeśli będzie trzeba...
— Sam...
Serce Willie waliło jak oszalałe. Nie mogła dłużej czekać. Przestraszyła się tych cholernych wilkołaków, które nie miały cofnąć się już przed niczym.
Nie chciała z nimi współpracować, pomagać, nie mogła przyłożyć ręki do śmierci dziecka. I choć cholernie się bała, a jej serce zachowywało się, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi, szybko ubrała polar, zabierając telefon i leżącą przy łóżku torbę, wymknęła się oknem.
Miała tylko nadzieję, że ojciec da radę zatrzymać watahę jak najdłużej w środku. Widziała, że w starciu z wilkołakami jest na przegranej pozycji. Nieważne jakie sztuki walki ćwiczyła i jak długo. Monstrualne bestie mogły zmieść ją w pył i po ostatnich wydarzeniach obawiała się, że zrobiłyby to bez większych wyrzutów sumienia. Skierowała się do garażu z zamiarem odpalenia motoru, jednak gdy ugrzęzła w błocie do kostki, cicho klnąc zrozumiała, że nie miało to większego sensu. Cały rezerwat wyglądał jak jedno wielkie bagno. Motor narobiły wiele hałasu i nie dość tego dziewczyna ugrzęzłaby w błocie. Tyle by było z jej ucieczki.
Westchnęła ciężko, wybierając numer brata. Modliła się tylko, by choć raz odebrał od niej ten cholerny telefon. Przemknęła pod oknem i upewniając się, że nikt jej nie zobaczył, puściła się biegiem w stronę głównej drogi. Gdy po piątym sygnale straciła nadzieję, że Jacob odbierze, po drugiej stronie rozbrzmiał niewyraźny głos, a sekundę później donośne wrzaski dwóch osób.
— Willow, zmień zdanie! — Black rozpoznała głos chochlikowatej Alice.
Brunetka była zbyt przestraszona i zdezorientowana, by pytać dlaczego. Zaufała Cullen i bez słowa zmieniła obrany wcześniej kierunek. Postanowiła stawić czoło ogromnemu lasowi. Nie była jednak do tego przekonana. Wataha znała rezerwat jak własną kieszeń. Sądziła, że jeśli stwierdzą, że chcą jej poszukać, najpierw przeczeszą las.
— Dobrze, idę do lasu... — wysapała, pochylając się pod kolejną gałęzią.
— Co ty do cholery wyrabiasz?! — Jake odebrał Cullen telefon, nie rozumiejąc zaistniałej sytuacji. O czym dziewczyny rozmawiały i dlaczego siostra łaziła po rezerwacie w takiej ulewie? W głowie wilkołaka kłębiło się mnóstwo myśli, lecz nad nimi wszystkimi przewyższała wściekłość. — Miałaś siedzieć cicho w domu i...
— Wataha po mnie przyszła! — warknęła, a niczego niespodziewający się Jacob, gwałtownie upuścił telefon.
Tym razem Alice była szybsza i go podniosła, po czym włączyła głośnomówiący.
— Spokojnie, powiedz co się stało... — Carlisle, który dotychczas znajdował się w swoim gabinecie, po usłyszeniu krzyków zjawił się w pokoju.
— To... Sam i reszta... Chcieli porozmawiać, ale tata ich zatrzymał i... — Oddech dziewczyny stawał się coraz to szybszy, głośniejszy.
Miała problem, by sklecić jedno, sensowne zdanie. Mimo, że sport nie był jej wrogiem, miała dobrą kondycję, to bieg po ciemnym lesie i to w deszczu dla nikogo nie był prostą sprawą.
— Powiedział, że... mają się odczepić, zostawić mnie... Zagrozili, że wejdą siłą i... Uciekłam stamtąd...
Jacob nerwowo dreptał po pokoju, słuchając słów siostry. Alice szeroko otwartymi oczami patrzyła na Carlisle'a, który trzymał telefon w dłoni. Nie sądził, że wataha posunie się do takiego ruchu. Wiedział, że byli nieco narwani, ale spodziewał się, że zostawią rodzinę Jacoba w spokoju.
— Sam nic by jej nie zrobił... — rozbrzmiał cichy szept Jake'a.
Chłopak usiłował przekonać sam siebie. Od momentu opuszczenia stada, identyfikował się z byłymi przyjaciółmi coraz mniej. Dziwili go swoim zachowaniem, nieuzasadnionym strachem. On bał się jedynie o Bellę, oni natomiast obawiali się niemowlaka, który miał przyjść na świat.
Carlisle skrzyżował z chłopakiem złote spojrzenie. Nie podzielał jego zdania. Wilkołaki okazały się zbyt przebiegłe, usiłując łapać się wszelkich możliwych środków.
— Nie możesz jej tak narażać... — wtrąciła Alice. Już dawno sądziła, że siostra Blacka powinna przenieść się do ich domu, choćby na czas ciąży Belli. Bezstronność w obecnej sytuacji nie wydawała się dobrą opcją.
— Gdzie jesteś? — zapytał Carlisle, nie spuszczając wzroku z Jacoba.
— Jestem.. jestem... Kurwa, nie wiem gdzie jestem...
Jacob wywrócił oczami, podchodząc bliżej.
— Willow skup się, znasz ten las!
— Nie krzycz na mnie! Jest ciemno i zimno, mam błota po kostki i leje! Nie odróżniam dęba od klonu! Z resztą nigdy nie odróżniałam...
Carlisle rzadko bywał w sytuacjach, gdy nie wiedział co powiedzieć. W tamtej jednak chwili, naprawdę nie wiedział, co mógł zrobić. Jak ktokolwiek mógł wyciągnąć dziewczynę z rezerwatu, nie przekraczając jego granicy?
— Telefon zaraz się rozładuje...
Blondyn słyszał drżenie w głosie brunetki. Tak bardzo chciał jej w jakiś sposób pomóc, uspokoić ją. Przetarł twarz, gdy w jego głowie wciąż krążyła jedna myśl. Kiedy chodziło o ludzkie życie, bezpieczeństwo, nie mógł przecież zasłaniać się głupim, zawartym lata temu paktem.
— Zatrzymaj się i znajdź coś charakterystycznego... — powiedział, siląc się na spokój. — Przyjdę po ciebie, ale muszę wiedzieć, gdzie szukać...
— Żartujesz, prawda? — Edward odezwał się po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy.
Przeczuwał, że obecność Willow odwróci się przeciw nim, lecz nie sądził że tak szybko. Podzielał jednak zdanie Jacoba. Może i wataha była groźna, ale nie skrzywdzili by swoich. Córka Billy'ego, mimo swojej przeciętności, wciąż należała do potomków plemienia.
Alice odwróciła się, by spojrzeć na stojących w progu Jaspera i Emmetta. Wystarczyło błaganie, które pojawiło się w jej oczach, by ukochany zrozumiał.
— Pójdę z tobą... — Hale zrobił krok do przodu, ignorując ostrzegawczy wzrok Edwarda.
— Świetnie! — syknął miedziano włosy. — Ktoś jeszcze ma ochotę na wycieczkę krajoznawczą?
Carlisle kiwnął głową, zupełnie ignorujac uwagę Edwarda.
— Willow? — zapytał, gdy prócz szumu nic nie usłyszał. — Znalazłaś coś?
— Nie możesz po mnie przyjść... — powiedziała cicho. — Złamiecie pakt...
— Mądrze mówi... — syknął Edward, wymownym gestem wskazując telefon.
— Twoje bezpieczeństwo jest dla mnie ważniejsze niż pakt, który już nie ma racji bytu... — powiedział cicho.
Alice, stojąca cicho z boku uśmiechnęła się lekko, lecz nic nie powiedziała. Jej złote oczy zaświeciły się, mimo że atmosfera w pokoju wyraźnie zgęstniała.
— To na nic... Nie wiem, gdzie jestem...
— Niech się zrani... — szepnęła Bella. Wszyscy zwrócili na nią spojrzenia, ale Alice w duchu przyznała, że to dobry pomysł.
— Wyczujesz jej krew — złotooka spojrzała na ojca.
— Znajdę jakiś ostry kamień... - powiedział Willow, która usłyszała sugestię wampirzycy. Choć niedobrze jej się robiło na samą myśl, musiała przyznać, że był to jedyny pomysł, aby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu.
Edward natomiast, słysząc głośne obawy Carlisle'a podszedł do mężczyzny. Miedzianowłosy pamiętał, w jaki sposób działała na niego krew Belli, zwłaszcza na początku. Jeśli jego ojciec odczuwał takie samo pragnienie, mógł nieumyślnie zrobić Willow krzywdę.
— Jej krew za mocno na ciebie działa, Carlisle... Możesz się nie powstrzymać...
— Ma największą kontrolę z nas wszystkich... — odezwał się Emmett, nie świadomy całej sytuacji.
— Nie przy tej dziewczynie.
— Willow, czekaj! — zawołał Carlisle, gdy zrozumiał że Edward mógł mieć rację. Doktor prowadził operację setek osób, jednak krew nikogo innego nie działała na niego tak bardzo, jak ta Black.
— Za późno... — odpowiedziała brunetka, gdy po jej dłoni pociekła gorąca ciecz.
ღ
Witajcie kochani!
W pierwszej kolejności muszę Was przeprosić, że rozdział tak późno, jednak w ramach rekompensaty jest zaskakująco długi, prawda? XD
Jeśli chodzi o Sama i Deana, to świadomie użyłam tutaj tych dwóch panów, głównych bohaterów uwielbianego przeze mnie serialu Supernatural. Także przyznaje się bez bicia 😂
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top