58 ღ ...kiedy serce jest złamane...

Billy z niepokojem zerknął na Willow, snującą się po domu. Minął tydzień, odkąd wróciła od Cullenów w okropnym stanie. Zamknęła się w pokoju i wyszła dopiero następnego dnia. Nie pomogła żadna próba nawiązania kontaktu, krótkiej rozmowy.

Na każdą z nich Willie odpowiadała spojrzeniem spod byka i znów znikała w swoim zaciszu. Jacob także niewiele pomógł. Zarzekał się, że nie wiedział, co było źródłem takiego zachowania siostry.

Rebecca wyjechała, więc zniknęła jedyna osoba, która mogła wyciągnąć cokolwiek od Willie.

Willow faktycznie siedziała w swoim pokoju już siódmy dzień. Dokładnie tydzień minął od jej zerwania z Carlisle'em.

Tęskniła za nim. Za jego zapachem, hipnotyzującym spojrzeniem. Ciepłym uśmiechem, który powodował, że czuła motyle w brzuchu. Za chłodnym, ale delikatnym jak muśnięcie motyla dotykiem. Kojącym głosem.

Nie chciała się z nim rozstawać. Wciąż go kochała, potrzebowała. Nie rozumiała, dlaczego podjął właśnie taką decyzję. Faktycznie, ostatnio trochę się sprzeczali, ale nie sądziła, że cokolwiek ich poróżni. Łudziła się, że ich miłość jest na tyle silna, by poradzić sobie ze wszystkim.

Otarła kolejną łzę, która skapnęła na zdjęcie z akademii. Tamtego dnia, gdy zobaczyła przed sobą uśmiechniętego Cullena czuła, jakby złapała szczęście za ogon. Tamtego dnia pocałował ją po raz pierwszy, był to oficjalny początek ich wspólnej drogi.

Krzyknęła, usiłując pozbyć się frustracji, która ją wypełniała. Złapała szklankę, stojącą na biurku. Zanim zdążyła przemyśleć swój ruch, cisnęła nią w przeciwległą ścianę. Rozkruszyła się, odłamki upadły na ziemię, a wraz z nimi zdjęcie, na którym była z mamą, jako pięcioletnia dziewczynka.

— O nie — szepnęła, podbiegając do bałaganu. Ukucnęła, by spośród odłamków wygrzebać fotografię. Ramka uległa zniszczeniu, przednia szybka także. Ze zdjęcia spoglądała na Willie uśmiechnięta Sarah. Z jej oczu emanowało ciepło, takie samo jak zawsze, które potrafiło uleczyć każdą ranę i pocieszyć złamane serce.

Złamane serce. Właśnie takie było teraz serce Willow. Złamane, zniszczone, zbezczeszczone, podarte. Oddała je w całości Carlisle'owi. Nie chciała nic w zamian. Tylko tyle, by się nim zaopiekował. Zawiodła się na nim.

Usiadła, opierając się plecami o ścianę. Przymknęła powieki, spod których ciekły łzy; kropelka za kropelką. Miała dość. Nie potrafiła poradzić sobie z utratą Carlisle'a. Potrzebowała go.

— Tęsknię za tobą, mamo — szepnęła, opuszkami palców sunąc po zdjęciu. — Wiedziałbyś, co mam zrobić... zawsze wiedziałaś...

— Willow?! — Drzwi otworzyły się gwałtownie, a po chwili pojawił się w nich Billy. Dostrzegł córkę, siedzącą na podłodze ze zdjęciem w ręku. Obok odłamki szkła. — Dziecko... — westchnął, podjeżdżając bliżej. — Co ty robisz?

— Siedzę. — Wzruszyła ramionami. Chciała wstać, położyła więc dłoń na ziemi, aby się podeprzeć, jednak nie zauważyła dość sporego odłamka. Syknęła cicho, gdy przeciął jej skórę.

— Uważaj...

— To nic — odparła, wierzchem zdrowej dłoni ocierając mokre policzki. Położyła zdjęcie na biurku. — Nic się nie dzieje, możesz iść.

— Nie rób ze mnie idioty — poprosił Billy, podążając wzrokiem za córką. — Od tygodnia kryjesz się w pokoju, a ja nie wiem, jak ci pomóc... Willie, jestem twoim tatą i... nie mogę patrzeć, jak cierpisz... proszę, powiedz mi, co...

— Rozstałam się z Carlisle'em! — krzyknęła, chcąc zakończyć ten bezsensowny monolog. — Możesz świętować.

Spojrzała na niewielkie draśnięcie, z którego wciąż sączyła się krew. Zakręciło jej się w głowie. Sięgnęła po chusteczkę, by jakkolwiek zatamować krwawienie i nie zemdleć przy okazji. Usiadła na łóżku, przytrzymując chusteczkę przy ranie.

— Zbladłaś...

— Wyjdź.

— Willow...

— Nie chcę z tobą rozmawiać...

— Willow, chcę ci pomóc. Jestem twoim ojcem.

— To przynieś mi plaster, zanim zemdleję.

Rosalie wpatrywała się w ostro w Carlisle'a, który od ponad godziny nie zmienił pozycji. Siedział na tarasie, w swoim ulubionym fotelu i patrzył. Po prostu patrzył przed siebie, jakby na coś czekał.

Blondynka odchrząknęła w końcu, jednak to także nie spowodowało, że doktor zwrócił na nią uwagę. Szkoda, bo cierpliwość Hale naprawdę została wystawiona na ciężką próbę. Wiedziała już, że Carlisle i Willow zdecydowali się od siebie odpocząć. Jakkolwiek to brzmiało, było kretyńskim pomysłem i Rose zamierzała uświadomić to ojcu.

Niestety w pobliżu nie było Alice, Bella była zajęta czym innym, więc blondynka została sama na placu boju. Zdecydowanym krokiem weszła na taras i zasunęła za sobą drzwi. Usiadła naprzeciwko doktora.

Wpatrywała się w niego złotymi oczami mając nadzieję, że jej spojrzenie zacznie go przypalać jak rozżarzone węgle. Może wtedy zwróciłby na nią uwagę. Carlisle jednak twardo patrzył w przestrzeń.

— Możesz mnie ignorować — powiedziała w końcu. — Ale mam prawo się wypowiedzieć.

— Nie za bardzo — odparł Carlisle. Jego związek nie był sprawą Rose, ani nikogo innego. Nie miał zamiaru słuchać pouczeń i porad. Poza tym mieli inne problemy na głowie. Nie dość, że Volturi wybierali się po Renesmee, to jeszcze Alice i Jasper ich opuścili.

— I tak powiem to, co mi leży na sercu.

— W to nie wątpię.

Rosalie podarowała Carlisle'owi uśmiech pełen ironii. Bardzo dobrze, że był tego świadomy.

— Jesteś mądry, Carlisle. Studiowałeś na tylu uniwersytetach...

— Nie rozumiem, co to ma do rzeczy...

— Już wyjaśniam — uśmiechnęła się uroczo, jednak po chwili jej wyraz twarzy zmienił się na przeciwny. — A jesteś kompletnym idiotą! Jak możesz zostawiać dziewczynę, którą kochasz?! Która kocha ciebie?! Carlisle do cholery, ona jest w stanie zrobić dla ciebie wszystko! Stulecia na nią czekałeś i co? I teraz, tak po prostu, chcesz od niej odpocząć?! I ty jesteś nieszczęśliwy i ona! Jaki jest tego sens?! ONA JEST TWOJĄ BRATNIĄ DUSZĄ, CARLISLE!

Krzyk blondynki nie zrobił na doktorze wrażenia. Przywykł do wściekłości Rose. W rodzinie to ona była tą, która nie hamowała emocji. Oczywiście rzadko on był powodem ich uwalniania, ale raz na dziesięciolecia się zdarzyło.

Oczywiście Rose miała rację. Każde słowo było prawdziwe. Carlisle cierpiał, nie mając przy sobie Willie. Tęsknił za jej uśmiechem, głosem, zapachem, ciepłem. Nie był w stanie skupić się na niczym innym, bo co chwila widział przed sobą Willow. Jej oczy pełne łez, gdy prosił ją o przerwę.

Nienawidził siebie za to, że ją skrzywdził, ale nie mógł zrobić inaczej. Chodziło o jej bezpieczeństwo, jej szczęście.

— CZY TY MNIE SŁUCHASZ, CARLISLE?!

— Oczywiście — odparł tak spokojnie, że nawet ton jego głosu zwiększył furię Rose.

— TO CZEMU NIC NIE MÓWISZ?!

— Rose, to dużo bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje...

— To mi to wyjaśnij...

— Bardzo proszę — odparł, wstając. Widać inaczej Rosalie mu nie odpuści. — Willow nie chce być jedną z nas, a gdy Volturi tu przyjdą zmuszą ją do przemiany, rozumiesz?! Nie mogę pozwolić, by zabrali jej człowieczeństwo, które ona usiłuje chronić. Znienawidzi mnie, jeśli na to pozwolę... A sama wiesz, że jeśli odmowie Aro, to on uzna to za kolejny powód do zabicia całej naszej rodziny!

Rosalie uważnie słuchała i musiała przyznać, że coś w tym było. Aro nie przepuścił Belli, jednak między dziewczynami była jedna, zasadnicza różnica. Willow była członkiem plemienia, więc od dziecka wiedziała o istnieniu wampirów. Ten fakt można było wykorzystać na jej korzyść.

— Wywodzi się z plemienia wilkołaków, więc wie o naszym istnieniu... To daje jej przewagę...

— Nie wiem, czy to dostatecznie silny argument... — powiedział cicho.

— Carlisle, dlaczego to robisz? — zapytała. Podeszła i położyła dłonie na ramionach blondyna. Uśmiechnęła się smutno, lecz przez złamane serce Carlisle nie był w stanie odwzajemnić uśmiechu.

Chciał zobaczyć Willie. Przytulić ją. Pocałować. Powiedzieć, że ją kocha.

— Chociaż raz pomyśl o sobie, proszę cię.

— Zostaw mnie samego.

Rosalie posłusznie weszła do domu, zostawiając Carlisle'a samego. Ruszyła wprost do salonu, w którym Emmett dręczył konsolę. Odkąd Jasper i Alice odeszli, wampir spędzał noce i dnie na grach, przerwy robił sobie tylko na polowania i ewentualny zakup nowych gier.

Blondynkę wyraźnie to denerwowało, jednak nie mogła winić ukochanego. On także radził sobie z całą sytuacją tak, jak mógł.

— Robimy coś na święta? — zapytał, gdy Rose pojawiła się w drzwiach. Zmarszczyła brwi, odruchowo zerkając na zewnątrz. Za oknem faktycznie leżały śniegowe zaspy, ale mimo to Hale nie była w stanie przypomnieć sobie, jaki był dzień. — Są za dwa dni — dodał, widząc reakcję Rose.

Dziewczyna wzruszyła ramionami. Święta w obecnej sytuacji były bez sensu.

— A co chcesz świętować?

— Może Renesmee...

— Bella mówiła, że święta spędzają u Charlie'ego — odpowiedziała, zajmując miejsce na kanapie.

Emmett podał dziewczynie pada, którego jednak nie przyjęła. Nie miała ochoty na grę. Musiała wymyślić coś, żeby pomóc Carlisle'owi rozwiązać sprawę z Willie. Nie mogła patrzeć na jego cierpienie.

— Musimy coś zrobić.

— Wygrywam, spokojnie kotku...

— Nie o tym mówię — zirytowała się Rose, gdy czarnowłosy wskazał grę. — Chodzi o Carlisle'a i Willie.

— A, to... No fajnie by było, gdyby wróciła. Polubiłem ją.

— Ja też. 

No ja jestem jakaś nienormalna, sypie rozdziałami jak z rękawa!
A że tym razem to Luna_Lupin5 ujawniła swój dar przekonywania... *werble* rozdział 58 wstawiam na dobranoc.

I aby wszystkim przyśnił się Carlisle 😏😏🎉 nie no żarcik śnijcie o kim chcecie ♥️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top