23 ღ ...kiedy nic nie idzie po twojej myśli...

Billy od dłuższej chwili wpatrywał się w kubek z parującą kawą. Skupił się na tej czynności na tyle mocno, by do jego uszu nie docierały krzyki kłócącego się w pokoju obok rodzeństwa. Oczywiście efekt był daleki od zadowalającego, a każde słowo słyszał dokładnie tak, jakby było wypowiadane w tym samym pomieszczeniu.

Mężczyzna westchnął ciężko, sięgając po cukier. Rzadko pijał słodzoną kawę, ale miał cichą nadzieję, że ta jedna kosteczka choć trochę osłodzi jego żywot. Przed nim milczące dni, podczas których Jake i Willie będą wzajemnie posyłać sobie wrogie spojrzenia.

Billy zdążył wypić połowę zawartości, gdy Jake wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami. Przez chwilę obawiał się, że drzwi wylecą z zawiasów, jednak o dziwo nic takiego się nie stało.

Pan Black spodziewał się, że jego syn po prostu wyjdzie z domu i uda się do Cullenów, jak to miał w zwyczaju. Jednak Jake po prostu usiadł naprzeciwko ojca, nałożył sobie na talerz kawałek ciasta i zaczął konsumować.

— Wszystko dobrze? — zapytał Billy, gdy Jacob przez dłuższy czas się nie odzywał.

Chłopak spojrzał na ojca i tuż po przełknięciu machnął niedbale ręką.

— Willow się naburmuszyła. Jak zwykle...

— A miała powód? 

— Nie. 

Billy westchnął, wciąż mieszając powoli kawę. Nie chciał na siłę godzić dzieci, miał nadzieję, że sami w końcu dojdą do porozumienia. Problem w tym, że naprawdę nie miał ochoty na wielkie milczenie przez najbliższy czas. Właśnie odzyskał swoje pociechy i pragnął, by wszystko wróciło do normy.  

— Sam organizuje ognisko, pamiętasz? — zapytał mężczyzna po chwili ciszy. Nie wiedział, czy wieczór u Uley'a był błogosławieństwem, czy zarazą, ale w ciszy liczył na to poerwsze. Nic tak nie integrowało rodzeństwa, jak wspólne pieczenie kiełbasek nad ogniem.

— Jeśli tylko Willow mnie do niego nie wrzuci, wpadnę — odparł Jacob, gdy już wcisnął cały kawałek ciasta do buzi. Pan Black wywrócił oczami, jednak nic nie powiedział. Jego ciemne oczy wciąż uważnie śledziły postawę syna, który wydawał się zupełnie nie wzruszony kłótnią, która miała miejsce chwilę temu. 

Młody Black podniósł spojrzenie na ojca. Widząc jego wyraz twarzy, nie mógł zrobić nic innego jak wyrzucić ręce w górę.

— Dobra, będę. Jadę do Cullenów, do wieczora. 

Willow siedziała na skraju łóżka, z głową podpartą na kolanach. Dokładnie po drugiej stronie leżała kurtka. Niby nie było w niej nic nadzwyczajnego, ot - zwykły kawałek materiału. Problem leżał jednak w tym, że za każdym razem, kiedy Willie zerkała na nią, widziała i czuła Carlisle'a. Nie umiała powiedzieć jakich perfum wampir używał, czy po prostu był to jego zapach, ale wciąż utrzymywał się na tej cholernej kurtce i nie chciał odpuścić. Zupełnie, jakby robił jej na złość. 

Nie chciała widzieć już niczego, co przypominało jej o blondynie. Chciała pozbyć się zauroczenia, które prawdopodobnie spadło na nią, bo zbyt długo przebywała w jego obecności. W końcu był wampirem, istotą, która miała przyciągać człowieka, by po chwili stał się zakąską. 

Przełknęła ślinę. 

Zawsze czuła się bezpiecznie w jego obecności. Już Edward wydawał jej się większym zagrożeniem niż miły, potulny Carlisle i jego sympatyczny uśmiech. Mimo tamtej sytuacji, w której zarzekał się, że prawie ją skrzywdził. Nonsens. Nie zrobiłby tego. Ufała mu bardziej, niż on sam sobie. Tylko dlaczego? Odetchnęła głęboko, wyciągając nieśmiało dłoń. Zatrzymała ją tuż nad materiałem. 

— Willow, nie bądź kretynką. To tylko kurtka... — szepnęła sama do siebie.

Po kilku sekundach zrezygnowała jednak z kurtki i z głośnym, bezradnym jęknięciem wstała i opuściła pokój.

Zabrała się za przygotowanie sałatki, którą planowała zabrać na ognisko. Nie miała zbyt wielkich chęci, by się tam udać, jednak wolała to niż siedzenie samej w domu i gapienie się w kurtkę.

Przez swoje zamyślenie zdążyła umyć warzywa że trzy razy i posiekać je na drobny maczek, o mało nie odcinając sobie przy tym palca. Sałatka była gotowa po godzinie, kolejną godzinę zajęło jej sprzątanie i w końcu nadeszła pora, by odwiedzić Sama.

Zapakowała jedzenie i ojca do samochodu i pewna, że Jacob sam dotrze na miejsce, ruszyła.

Przywitała się z pozostałymi członkami plemienia i uśmiechając się niepewnie, usiadła przy ognisku.

Podczas gdy Quil i Embry zajęli się pieczeniem pianek, Sam skorzystał z okazji i dosiadł się do Willow.

Mimo, że Uley pogodził się z Jacobem, nie zamienił ani słowa z jego siostrą, a wiedział, że jej także należą się przeprosiny. Chciał wyprostować całą sytuację i wrócić do koleżeńskich relacji.

— Jak spędzasz czas?

— Dopiero przyszłam. — Wzruszyła ramionami Willie.

— Willow, chciałem... — zaczął powoli Sam. Black spojrzała na niego ciemnymi oczami, czekając na to, co ma do powiedzenia. Patrzył na nią zupełnie inaczej niż wtedy, w lesie. Nie mogła jednak w żaden sposób odszyfrować, co właściwie chciał jej przekazać.

— Tak?

— Przeprosić. Wtedy, w lesie. Mówiłem to, co myślę, ale... Nawet jeżeli wciąż tak myślę, to nie moja sprawa. Nie powinienem był...

Willow uśmiechnęła się smutno, kładąc ręce do kieszeni. Nie miała ochoty rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Każdorazowe powracanie do wszystkiego, co miało związek z Cullenami odbierało jej humor, powodowało, że czuła ogromny żal.

Sam niepotrzebnie ją przepraszał. Przecież miał rację, sama Willie w końcu mu ją przyznała. Zrobiło jej się jednak cieplej na sercu, gdy tak słuchała mężczyzny. Widać zależało mu na tym, by mieć z nią dobre relacje. A to znaczy, że jednak darzył Black sympatią.

— Miałeś rację Sam — odparła po chwili. — Każde słowo, które wypowiedziałeś. Szkoda tylko, że tak późno się o tym przekonałam.

— Willie, ale... — Uley zmarszczył brwi, nie rozumiejąc słów dziewczyny.

Ona jednak nie chciała mu nic tłumaczyć. Wstała i uśmiechnęła się do niego.

— Powinnam ci raczej podziękować.

— N-nie ma za co...

— Pomogę Emily.

Willow westchnęła, słysząc kolejny raz tę samą legendę. Starszyzna lubiła zaczynać każde spotkanie jedną ze starych bajek. Ona jednak miała ich po dziurki w nosie. Ciągle opowiadano o tym, jak złe i okrutne były zimne istoty. Quileute'ów przedstawiano jak tych dobrych.

Kłamstwo..

— A teraz znów tu są... — westchnął senior Ateara.

Willow posłała dziadkowi Quila niechętne spojrzenie. Pech jednak chciał, że mężczyzna nie miał zamiaru puścić go płazem. Doszły go słuchy o poczynaniach młodej Black. Zamiast przemówić do rozsądku bratu, stanęła po jego stronie i gotowa była chronić pijawki.

— Masz coś do powiedzenia, Willow?

Dziewczyna, nie reagując na ostrzegające chrząknięcie ojca i nawet nie zaszczycając spojrzeniem Jacoba, który wysyłał w jej stronę porozumiewawcze spojrzenie, wyprostowała się.

— Mam... przemyślenia... — mruknęła, rozrywając na pół piankę, którą chwilę wcześniej zdjęła z patyka.

Ateara nawet nie zdążył zapytać jakie, bo Black już kontynuowała.

— Mówicie, jacy to jesteśmy dobrzy... Lojalni... Dbający o słabszych... — zaczęła powoli, wciąż rozdrabniając piankę. — Tymczasem... Tak tylko przypomnę... Że to wataha chciała zabić dziecko.

Zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskami ognia.

Willie natomiast wsunęła porwaną piankę do buzi, czekając na atak. To wcale nie tak, że szukała powodu do kłótni. Po prostu chciała znać zdanie Rady na ten temat. Niby spór został zażegnany, jednak czy ktokolwiek choćby przeprosił Cullenów? Wyciągnął do nich dłoń?

— Zawsze bronimy naszych.

— Faktycznie, przed takim niemowlęciem trzeba nas chronić.

— Willow, nie bądź bezczelna — syknął cicho Billy.

— Sami chcieliście usłyszeć, co mam...

— Willow — wtrącił Jacob, przyglądając się siostrze. Na jego twarzy dziewczyna nie dostrzegła wściekłości, lecz nikły uśmiech.

Chłopak nie był zły, jedynie wdzięczny. Wiedział, że jego wpojenie w Renesmee jest dość kłopotliwe dla plemienia i nie chciał poruszać drażliwego tematu. Nie spodziewał się jednak, że w tym wszystkim Willie stanie po jego stronie.

— Spór został zażegnany. Wszystko jest już w porządku.

— Ano jest... — westchnęła dziewczyna, odkładając patyk na deseczkę, służącą za stolik. — Tylko nikt ich za to, co ich spotkało nie przeprosił. Trochę... przykre...

— Czemu tak ich bronisz? — zapytała cicho Emily.

Willow nie odpowiedziała. Bała się, że jeśli to zrobi, zdradzi za wiele. I tak obawiała się, że Sam wspomniał narzeczonej kilka słów na temat jej nieciekawej relacji z jednym z Cullenów.

Wstała i bez pożegnania odeszła od ogniska. Ruszyła powoli w stronę drogi, by przejść się do domu. Potrzebowała rześkiego powietrza. Kto wie, może nawet odważy się oddać pewnemu wampirowi kurtkę...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top