17 ღ ...kiedy rozsądek dochodzi do głosu...
Willow ostrożnie zeszła po schodach. Półmrok, panujący w domu nie pomagał w przemieszczaniu się. Domownicy ustalili, że rzekoma ucieczka dziewczyny musi wyglądać wiarygodnie od początku do końca. Poruszała się więc po ciemnych pomieszczeniach, na wypadek gdyby współbracia Sama obserwowali dom ze zbyt bliskiej odległości.
Sięgnęła po buty i powoli je wsunęła. W głowie wciąż powtarzała sobie plan. Musiała dać wampirom dostatecznie dużo czasu na wydostanie się. Ostatecznie zdecydowano, że wyruszą wszyscy Cullenowie prócz Edwarda. Polowanie na dwie tury mogło okazać się zbyt ryzykowne. Sam drugi raz nie połknąłby haczyka.
Dziewczyna naciągnęła jeszcze kaptur i odetchnęła, gotowa wyjść na powietrze. Zanim jednak nacisnęła klamkę, powstrzymał ją cichy głos.
Przestraszona spojrzała w stronę, z której dobiegał. Pod ścianą stał Carlisle. Nocne światło, wpadające przez oszklone drzwi oświetliło jedynie mały fragment jego twarzy. Mały, ale dostateczny, by Willow go rozpoznała.
— Proszę cię, uważaj na siebie. — Doktor nie spuszczał z dziewczyny uważnego spojrzenia. W pierwszym momencie chciała zarzucić mu egoizm. Przecież ostatnimi czasy miał ją za nic, nie odzywał się do niej.
Jednak chwilę później uśmiechnęła się niepewnie, a drżące dłonie wsunęła w kieszenie bluzy.
— Martwisz się o mnie? — zapytała, przez co na twarzy Cullena pojawił się uśmiech.
— Myślałem, że to oczywiste.
— Nie do końca — przyznała szczerze Willie. — Ale porozmawiamy o tym później. Jeśli będziesz chciał.
Willow starała się odsunąć od siebie wszelkie myśli, związane z doktorem. Musiała w pełni skupić się na zadaniu, aby nie zawieść Carlisle'a. I pozostałych Cullenów. Przyspieszyła kroku, zdając sobie sprawę, że osoba uciekająca nie dreptała spacerkiem. Co jakiś czas odwracała się nerwowo za siebie, mając nadzieję, że wilkołaki niedługo się pojawią. Nie chciała odchodzić zbyt daleko.
Ku swojemu nieszczęściu weszła poza linię drzew. Jej oddech stał się głośniejszy, a krok wolniejszy. Zaczęła nerwowo rozglądać się po zaroślach, czekając aż z przypadkowego krzaka wyskoczy wielki wilk.
Nic takiego się jednak nie stało. Zamiast tego Willie usłyszała trzask gałęzi. Znieruchomiała, po czym ostrożnie rozejrzała się wokoło. Wśród ciemności przed sobą, dojrzała dwa, jasne punkty, znajdujące się mniej więcej na jej wysokości.
Przełknęła ślinę, a jej dłonie zaczęły się pocić. Plan działał. Miała tylko nadzieję, że Cullenowie już wyruszyli.
Dwa jasne punkty nagle zniknęły, a zza drzew wyłoniła się pewna postać. Willow nie była w stanie jej rozpoznać. Dopiero, gdy podeszła bliżej, Black wiedziała, z kim ma do czynienia.
— S-Sam... — szepnęła, mocniej wciskając dłonie w kieszenie. Gdyby użyła więcej siły, z pewnością przeszłyby na wylot.
— Zagubiona owieczka?
Willow naprawdę chciała się uśmiechnąć, mimo że widok Sama napawał ją jedynie wstrętem. Nie mogła się przemóc mimo, że z tyłu głowy krążyła myśl mówiąca, że musi wzbudzić jego zaufanie.
— Wilk w owczej skórze? — zapytała, unosząc podbródek.
Samuel uśmiechnął się, a jego białe zęby zabłysły w ciemności.
— Cullenowie wiedzą, że zapuszczasz się nocą do lasu? To niebezpieczne...
Serce Willie zaczęło szybciej bić na myśl o wampirach.
— Nie skrzywdzisz mnie... — powiedziała w końcu drżącym głosem. Była zadowolona, że tak zabrzmiała. Sam musiał wierzyć, że Black jest przerażona.
Mężczyzna podszedł bliżej. Willow czuła się dość niekomfortowo, gdy jego ciemne, przenikliwe oczy dokładnie lustrowały jej posturę. Bała się, że wyczuje podstęp.
— Nie jestem mordercą — przyznał zupełnie poważnie. — Mamy wspólnych przodków. Jesteś bezbronnym człowiekiem. Chyba nie sądzisz, że mógłbym ci coś zrobić.
Willow potrząsnęła głową, na co Sam wyraźnie się ucieszył.
— Jednak ty, mimo to, sprzymierzyłaś się z wrogiem. To oni są mordercami, Willie.
Black zacisnęła zęby, usiłując ukryć swoją wściekłość. Nie chciała, by kogokolwiek z Cullenów nazywano mordercami. Byli dobrymi wampirami, niezależnie od swojej natury i opinii innych. Żaden z nich nikogo nie skrzywdził. Dlaczego więc Sam tak łatwo ich oskarżał?
— Każdy... — kontynuował — nawet ten cały doktorek. Carlisle. Stworzył sobie kilka wampirów i myśli, że będą żyć normalnie. Że pozwolimy im żyć obok niewinnych ludzi...
— Oni nie są tacy... Carlisle... On... —Willow nie panowała nad oczami, które ją zdradziły. Nad ciałem, które odmówiło posłuszeństwa. Jej ciemne tęczówki wpatrywały się w ziemię. Na policzkach pojawiły się rumieńce, a całe ciało wyprostowało się niczym struna.
— Co? Jest krwiopijcą, zabójcą.
— Jak możesz, Sam? Spójrz na mnie. Wciąż jestem cała, mimo że mieszkam z nimi... Zaproponowali mi dom...
— Muszę cię rozczarować. Pewnie jesteś kolejnym doświadczeniem tej świrniętej pijawki, która uważa się za lekarza.
— Nie mów tak — sprzeciwiła się dziewczyna, zaciskając ręce w pięści. — Carlisle dba o mnie bardziej niż ktokolwiek z nich. Bardziej niż Jacob...
Zapadła gwałtowna cisza, podczas której Willow zdała sobie sprawę z tego, jak dużo powiedziała. Zbyt dużo powiedziała.
Sam był mężczyzną i nie miał wyjątkowego talentu do odczytywania kobiecych znaków. Był jednak inteligentny i zwykle trafnie interpretował ludzkie reakcje.
Najpierw wpatrywał się w Willow zszokowany. Później jego zdziwienie zamieniło się w niedowierzanie. Na sam koniec prychnął cicho, ukazując całą swoją pogardę.
— Nie mów, że czujesz coś do tego Cullena... — szepnął, a policzki Willow zapłonęły żywą czerwienią. Nie chciała, nie mogła się do tego przyznać. Jej ciało zrobiło to za nią. — Willie, chcesz żeby Twój ojciec dostał zawału?
Black nie wiedziała do końca kiedy, ręce mężczyzny pojawiły się na jej ramionach. Chciała je strącić, odepchnąć go. Pokazać ,że nie zgadza się z tym, co mówi. Nie zrobiła tego jednak, musiała ciągnąć całą tę farsę.
— Myślisz, że stworzycie szczęśliwą parę? Do cholery jasnej, Willow. Jesteś potomkinią Ateary! Nie wolno ci sprzymierzać się z tymi istotami. Zdradziłaś swój lud już raz. Podejmij teraz właściwą decyzję, napraw swoje błędy, stań po naszej stronie.
— Jak możesz... — Willow odetchnęła, usiłując powstrzymać się od wybuchu. — Jak możesz prosić, bym odwróciła się przeciw mojemu bratu... Jacob może być głupi, ale wciąż jest moim młodszym braciszkiem. Muszę go chronić. Nie pozwolę nikomu go skrzywdzić, Sam.
Mężczyzna pokiwał głową, poniekąd rozumiejąc słowa dziewczyny. Sam także czuł potrzebę ochrony swojej watahy, swoich przyjaciół mimo, że nie byli spokrewnieni.
— Rozumiem cię, Willie. Naprawdę rozumiem, ale... — Sam uśmiechnął się delikatnie, chcąc wzbudzić zaufanie Black. Przecież nie byli wrogami i chciał, żeby dziewczyna o tym nie zapomniała. — Jeśli dobrze odczytałem twoje reakcje... Ten wampir... I ty... Wy...
— Nie ma żadnego my... — szepnęła cicho Willie, gdy powoli słowa Sama zaczynały do niej docierać.
Cokolwiek wyobraziła sobie przez te kilkanaście dni, o czymkolwiek odważyła się pomyśleć – wszystko było złudną iluzją. Sam mówił brutalnie, lecz z jego ust płynęła sama prawda. Poza tym Willow wciąż miała nieodparte wrażenie, że Carlisle unika jej nie tylko ze względu na pragnienie. W końcu był lekarzem i umiał nad sobą panować. Jego samokontrola musiała być wręcz niewyobrażalnie silna. Mimo to tracił zmysły, gdy tylko pojawiał się obok niej? Nawet gdy nie miała żadnej rany? Zadrapania?
— Oczywiście... — szepnęła, wbijając wzrok w ziemię. Kawałki układanki zaczęły się łączyć. Samokontrola była dobrą wymówką, by móc oddalić od siebie Willow. Dlatego Carlisle nie chciał wyruszyć na polowanie. Zgodził się na nie w ostateczności, po naleganiach rodziny. Nie chciał tracić pretekstu, by wciąż odsuwać Willie.
Uniosła ciemne spojrzenie na Sama. Wciąż stał i usiłował odczytać cokolwiek z zachowania Black, jednak tym razem nie dostrzegł nic, co mogłoby choćby naprowadzić go na trop.
Odwróciła się na pięcie, zaciskając dłonie tak mocno, że poczuła jak paznokcie wbijają się jej w skórę.
— Willow, jeśli chcesz... — Sam nie dokończył, bo przerwało mu głośne wycie. Najpierw jedno, później drugie, wkrótce dołączyły kolejne.
Mężczyzna zaklął pod nosem, rzucając dziewczynie oskarżycielskie spojrzenie.
Po chwili na jego miejscu stał wielki, ciemny wilk, pożegnał się niezbyt przyjaznym warknięciem i zniknął w mroku nocy.
Willow nie traciła czasu. Rzuciła się biegiem w stronę domu Cullenów. Nie chciała spędzić już ani chwili w towarzystwie wampirów. Może i Sam był aktualnie jej wrogiem, jednak z trudem przyznała, że miał rację. Zbyt zbliżyła się do Carlisle'a i jego rodziny. Musiała jak najszybciej przerwać tę farsę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top