12 ღ ...kiedy niemożliwe staje się możliwe...

Willow jeszcze raz podziękowała Carlisle'owi za naukę i przeprosiła za swoje roztrzepanie. Doktor jedynie uśmiechnął się ciepło i zapowiedział, że jutro widzą się  o tej samej porze. Brunetka podążyła do kuchni, by coś zjeść. Przez cały czas tuliła do siebie książkę, i niczym ostatnia kretynka uśmiechała się do siebie. Czyżby doktor naprawdę ją polubił? 

Zajęła miejsce przy stole, zupełnie nie przejmując się obecnością Rosalie. Blondynka kończyła już przygotowywanie posiłku i kątem oka zerknęła na Black. 

— Czyżby mikroekonomia uruchomiła twoje hormony szczęścia? — zapytała, kładąc przed dziewczyną posiłek. 

Willow wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na blondynkę. Jej twarz nie zdradzała zbyt wielu emocji, jedynie jej wargi wykrzywiały się w podejrzliwym uśmiechu. 

— Jeju, Rosalie jesteś świetna, dziękuję! — zawołała Black, wpatrując się w imponujący talerz spaghetti. 

— Nie odpowiedziałaś na pytanie. — Blondynka uniosła brew, na co Willow speszyła się nieco bardziej. Zrozumiała, że z tą Cullenówną nie ma żartów i nie wyrwie się z jej sideł słabymi komplementami.

— Po prostu... Zaczynam ją rozumieć i... naprawdę zaczynam wierzyć, że zdam ten egzamin.

Rose pokiwała głową i gdy Black sądziła, że zbiera się do wyjścia, ona zajęła krzesło naprzeciwko.

— Carlisle jest cierpliwy... — zaczęła powoli. — Nawet najgorszego matoła nauczy.

— Dzięki — prychnęła Black, mieszając widelcem w posiłku. Czuła się nieco niezręcznie, będąc przewiercaną wzrokiem przez wampirzycę, jednak nie chciała być dla niej nieuprzejma. 

W końcu zawdzięczała Cullenom dach nad głową, a przecież mogli po prostu odprawić ją do Waszyngtonu albo najbliższego hotelu w Seattle. Poza tym Rosalie zaraz po Edwardzie wydawała się być najbardziej krwiożerczą. 

— Dużo dla nas znaczy... Jest dla nas jak ojciec... Prawdziwy... ojciec...

Willow westchnęła ciężko, odkładając widelec. Podświadomie wiedziała, dokąd zmierza ta rozmowa, choć nie wiedziała, co pozwoliło wysnuć Rosalie pochopne wnioski. 

— Rozumiem cię, Rose. 

— Nie, nie rozumiesz mnie — odpowiedziała natychmiast, wstając. Oparła dłonie o stół i zniżyła się, przyciszając głos. — Jesteśmy rodziną. Kiedy ktoś krzywdzi jednego z nas, ściąga na siebie gniew wszystkich. 

— Rosalie, ja... 

— Naprawdę cię polubiłam i nie chcę, abyś się mnie bała... Po prostu nie mieszaj mu w głowie. Zobacz, co dzieje się z Bellą i Edwardem. Żadne z nas nie chce powtórki z rozrywki. Zrozum nas trochę, proszę. 

— Wy chyba nie mówicie poważnie... — szepnęła Willow, jednak widząc minę Belli zrozumiała, że dziewczyna nie żartowała. Naprawdę była gotowa napić się ludzkiej krwi. — A nie da się jakoś tego.. nie wiem.. wprowadzić, żeby nie musiała...

— Willie... — Bella uśmiechnęła się słabo. — W porządku. 

Black chciała ponownie zaprotestować, jednak zrozumiała, że to nic nie da. Carlisle już wyszedł z pokoju, podobnie jak Jasper z Alice oraz Rosalie i Emmett. Willow zmarszczyła brwi w niezrozumieniu, jednak widząc doktora, wracającego z kubkiem po coli, z pewnością wypełnionym krwią, zamarła. 

Przełknęła ślinę, gdy poczuła suchość w gardle. Mimowolnie wyobraziła sobie metaliczny posmak krwi i musiała zamknąć oczy, by przypadkiem nie zwymiotować. 

Kiedy po kilku minutach ciszy Bella stwierdziła, że czuje się lepiej, a zgromadzeni odetchnęli z ulgą, Carlisle podszedł do Willow. Ukucnął przed dziewczyną, po czym delikatnie przyłożył dłoń do jej czoła. Odetchnęła głęboko, czując lekką ulgę. Powinna była iść za przykładem pozostałej czwórki i wyjść z pokoju. Nigdy nie znosiła dobrze widoku i zapachu krwi. Sama się dziwiła, że przetrwała leśną przygodę. Widocznie adrenalina, która krążyła jej wtedy w żyłach pozwoliła na zachowanie trzeźwego umysłu mimo widoku rany.

— Co robisz? — zapytał Jacob, uważnie patrząc na doktora.

— Cała zbladła... — odparł Carlisle, tym razem łapiąc nadgarstek dziewczyny. 

— Źle znosi widok krwi... — mruknął cicho Edward. 

— Trzeba było wyjść, mądralo... — westchnął ponownie Jake, zwracając się bezpośrednio do siostry.

Dziewczyna kiwnęła głową, opadając na fotel. W tamtym momencie w nosie miała rady brata, liczyło się tylko to, by nie zwymiotowała. Było to jednak wyjątkowo trudne, bo kolacja Rosalie niebezpiecznie zbliżała się w górę żołądka. 

— Chodź, Bella... — Jacob zwrócił się do Cullen, która spojrzała na niego pytająco. — Wystarczy nam jedna rzygająca. 

Chłopak bezceremonialnie wziął ciężarną na ręce, po czym wyniósł z pokoju, odprowadzony niepewnym spojrzeniem Edwarda. Wampir natomiast wyszedł z pokoju i po chwili wrócił ze szklanką zimnej wody.

— Napij się... — poradził, podając dziewczynie napój. 

Uśmiechnęła się lekko i upiła łyk, po czym znów skupiła spojrzenie na doktorze. 

— Twoje oczy... — powiedziała cicho, lecz Cullen nie zwrócił na to większej uwagi.

— Edward otwórz okno. Willow, oddychaj głęboko. — Carlisle wstał i pomógł dziewczynie oprzeć się nieco wygodniej. W momencie, gdy chciał się wyprostować, dłoń Black spoczęła na jego policzku. 

Zamarł bez ruchu, a ich spojrzenia ponownie się spotkały. 

— Dlaczego ciemnieją? — Carlisle uśmiechnął się ciepło, wyraźnie rozczulony. Nie sądził, że dziewczyna zauważy zmieniającą się barwę jego tęczówek. Wyglądało na to, że przyglądała mu się uważnie, a przynajmniej dużo uważniej niż sądził.

— Są... — zaczął, lecz nie był w stanie skończyć. Nie chciał jej wystraszyć, nie mógł wyjaśniać tego w tamtej chwili. Delikatnie złapał dłoń dziewczyny i zsunął ze swojego policzka. Zabrał szklankę od zniecierpliwionego Edwarda i podał Willow. — Wypij to, porozmawiamy gdy poczujesz się lepiej. 

Mimo panującej nocy, na głównej ulicy, prowadzącej do Forks migotały światła. Willow rozejrzała się, widząc tłum ludzi, jednak nigdzie nie dojrzała znajomej twarzy. Przebiła się przez gromadę gapiów, by znaleźć się bliżej świateł. Tam zobaczyła cztery, tak dobrze znane osoby. Jej ojciec i rodzeństwo, stali przed dwoma zdewastowanymi samochodami, otoczonymi policyjną taśmą. Jeden z nich rozpoznała natychmiast, a jej serce zamarło. 

Szeroko otwartymi oczami spojrzała na ojca, tulącego Jacoba, Rachel i Rebekah.

Willow natomiast powoli zbliżyła się do czarnego worka, długości około dwóch metrów. Widziała takie na filmach. 

Wiedziała, do czego służą.

Z każdą minutą strach coraz bardziej wypełniał jej duszę.

Serce waliło niczym dzwon, a grunt palił się pod stopami.

Pochyliła się i drżącą ręką odpięła zamek, by ujrzeć twarz matki.

Carlisle uniósł głowę, gdy do jego uszu dotarło niewyraźne jęknięcie. Powoli wstał, niepewny co zrobić. Kiedy następnym dźwiękiem, wypełniającym dom był krzyk, a zaraz potem trzask drzwi, doktor momentalnie znalazł się na górze. Stanął w progu pokoju, by dostrzec Jacoba, tulącego do siebie zapłakaną Willow.

— To tylko zły sen... tylko zły sen... — szeptał, usiłując uspokoić siostrę.

Dobrze pamiętał, jak jego samego dręczyły podobne koszmary. Pół roku po śmierci mamy było dla nich najgorszym okresem. On spał z tatą, Rachel i Rebekah we dwie. Wtedy to właśnie ich nękały złe sny. Willow nigdy się na podobne nie skarżyła. Dopiero po kilku latach od tragicznego zdarzenia pierwszy koszmar pojawił się u niej. Podczas, gdy inni spali spokojnie, ona zalewała się łzami. 

Ten sam sen pojawiał się co kilka tygodni. Zawsze tak samo. Zawsze czarny worek, zawsze twarz martwej matki. 

— Spróbuj zasnąć... — poprosił.

— Wiesz, że nie dam rady... — szepnęła, ocierając policzki. Wiedziała, że już nie zaśnie, bo za każdym razem, gdy zamykała oczy, okropna wizja wracała. Chciała to z siebie wyrzucić, porozmawiać z kimś. O to samo prosiła od kilku lat. Za każdym razem, gdy ktoś przybiegał ją uspokoić, błagała, by porozmawiać o stracie mamy. Nikt jednak jej nie słuchał. Ani Rebeckah, ani Rachel, nawet Billy. — Jacob, porozmawiaj ze mną...

— Nie proś mnie o to... — Chłopak pokręcił głową, gwałtownie wstając. — Wiesz, że...

— Jake...

— Przepraszam... — szepnął jeszcze, wychodząc z pokoju.

Witajcie kochani!

Nie przyzwyczajanie się do tylu rozdziałów dziennie, to taki prezencik z okazji Walentynek 😂♥️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top