I

A gdyby tak wyrwać się z tego ciemnego gąszczu szarych ludzi, którzy niczym od siebie się nie różnią? Chcę stąd odejść, jak najszybciej, wznieść swoje skrzydła i polecieć do miejsca, które jest mi naznaczone. Nie pozwolę, abyście dłużej związywali mi nogi, uporczywie trzymając je ku ziemi. Nie należę tutaj. Muszę znaleźć swoją własną drogę. Pragnę splamić tę śnieżnobiałą suknię brudem, winem i krwią. Skoro kwiaty z mojego wianka usychają tak szybko, a płatki same ulatują to ile jeszcze czasu mi pozostało? Nie chcę o tym myśleć, chcę się uwolnić. Nieważne, ile by mnie to mogło kosztować. Chcę, żebyś porwał mnie do tańca, sterował moim bezwiednym ciałem. Niech melodia otuli nas w tym niekończącym się tango. Wiem, że kierują tobą zaledwie przyziemne pobudki, ot, instynkt. Ale to nie odsunie mnie od ciebie. Pragnę twojego dotyku bardziej niż czegokolwiek innego.Twoja szorstka skóra ocierająca się o mój gładki policzek. Splam mnie. Ubrudź. Potnij tę jedwabną tkaninę, nie, rozedrzyj ją. Niech alkohol leje się strumieniami, doprowadzając nasze umysły do słodko-gorzkiego otępienia. Mdła woń unosząca się w powietrzu, przybliża nas do siebie. Odrzućmy umysł, ponieśmy się zmysłom, przynajmniej ten jeden raz. Odrywam swoje stopy od podłoża i czuję, że szybuję. Jestem lekka, waga nie ma tutaj żadnej istoty, bo w końcu jestem jednością z moją duszą. Tak kruchą, niepozorną, a jednak było jej już za mało. Podnoszę kieliszek, wznosząc toast. Za nas, za naszą indywidualność. Szampan wylewa się, krople wylewają się, plamiąc suchą przed chwilą ziemię. Wsiąka w głąb, może dżdżownice przynajmniej raz w swoim nędznym życiu zaznają szczęścia. Szczęście. Poszukuję go bezustannie, lecz czy to nie pogoń bez celu? Boję się, jestem przerażona. Wiem, że poddając się rozkoszom chcę zwyczajnie uciec od tego lęku. Od świadomości, że może nigdy nie osiągnę szczęścia. Chcę chociaż poudawać, że jestem zdolna pogrążyć się w beztrosce i euforii. Nieważne, co powiedzą inni, nie przestanę. Potrzebuję tego. I mam ciebie u swojego boku. Chociaż nigdy nie podejrzewałabym, że to u ciebie znajdę zrozumienie, to ty dajesz mi to oparcie. W jednym momencie wiem jak chorobliwa i toksyczna jest twoja obecność, ale nie potrafię z ciebie zrezygnować. Jesteś jak narkotyk. Z każdym naszym pocałunkiem, wbijam igłę w żyłę i czerpię z tego doznania całością. Pragnę więcej. Potrzebuję więcej. Możesz zrobić ze mną co tylko pragniesz, bo tylko ty wiesz czego oczekuje moja zepsuta natura. Kiedyś czysta, lśniąco-biała panna, teraz wrak człowieka, trudzący się by nabrać oddech. Zaczerpnąć tej jednej rzeczy, której potrzebuję równie mocno co tlenu. Przyjemności. Pogrążona w materialnej potrzebie wiem, że od tego punktu już nie ma odwrotu. Ale obiecuję sobie każdego dnia. Zawsze gdy wstaję rano i otwieram oczy mówię sobie to jedno zdanie. Kiedyś odnajdziemy szczęście. To prawdziwe szczęście, nie będące zaledwie natłokiem emocji, kiszących się w naszych wnętrzach i uwalniana poprzez cielesny i bezlitosny dotyk. Ciepło silniejsze niż dotyk twoich ust i twoje brudne słowa. Gwałtownie łapiesz mnie za nadgarstek i przyciskasz do ściany. Powinnam się czuć uprzedmiotowiona i obezwładniona, ale zamiast tego czuję, że jestem wolna. Całkowicie poddaję się twojej woli i pozwalam ci skąpać moją szyję w ciepłych pocałunkach. Wydaję z siebie zimny krzyk, ale w tobie rozbudza to jedynie większy ogień. Umysł każe mi ciebie odepchnąć, bo wie ile toksyn przyjęły już moje żyły. Jednak ciało bezlitośnie przylega do twojego i razem mniemy tę śnieżnobiałą pościel. Słyszę twój niezrównoważony oddech oraz przyspieszone bicie twojego serca. Przybliżam się, chcę słyszeć dokładniej. Chcę oddać się temu złudzeniu, że z każdą chwilą znam cię coraz lepiej. Wiem, że nie jesteś na wyciągnięcie mojej dłoni i nigdy nie dasz mi się poznać. Ale chwytam się tej fałszywej nadziei i karmię się nią, dopóki nie czuję się bezpiecznie. Patrzysz na mnie tym swoim pobłażliwym spojrzeniem i zamiast być onieśmielona, wpatruję się w twoje oczy coraz głębiej. Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. Przyciągam cię do siebie, jednak ty mnie odpychasz, kwitując to tym ignoranckim śmiechem. Łapię za szyjkę butelki wina i pociągam jeden, aczkolwiek spory łyk, prosto z gwinta. Niesforne krople alkoholu spływają mi po szyi, kapiąc na biust i plamiąc suknię. Osądzasz mnie i dobrze to wiem. Ale wiesz również, że jesteś niewiele lepszy ode mnie. Nieważne jak doświadczonego próbujesz udawać, oboje jesteśmy zaledwie zagubionymi w świecie poszukiwaczami szczęścia. Ukajamy sobie wzajemnie ból, zachowując świadomość, iż wcale nie leczymy ran. Naklejamy kolorowe plasterki na amputowaną kończynę i udajemy, że naprawiliśmy cały problem. W takich chwilach zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam odrzucając pomysł o syntetycznym szczęściu. W końcu to za nim gonimy jak szaleni, nie zaszkodzi spróbować. Jednak słowo 'syntetyczny' automatycznie mnie odrzuciło. Nie wiem na ile racjonalnie. Dochodzę do wniosku, żeby jednak dać szansę temu projektowi. Skoro z każdym dniem jestem coraz mniej wrażliwa na używki, boję się, że moja iluzja budowana przez tak długo zapadnie się w mgnieniu oka. Marszczę brwi i podrywam się z łóżka, lekkim krokiem stąpając po posadzce. Łapię cię za dłoń, wsuwając moja palce pod twoje i posyłam ci to żałosne, błagalne spojrzenie. Przewracasz oczami i składasz na moim czole ten ostatni pocałunek, a ja cieszę się jak ta ostatnia idiotka. Wydaję z siebie ten dziecięcy szczebiot i wybiegam na zewnątrz, gotowa skąpać się w blasku słońca. Zdejmuję buty i bezwładnie opadam na trawę, śmiejąc się w kierunku nieboskłonów. Przez chwilę wyłapuję w twoich oczach szyderczość, jednak wiem, że przywykłeś do tego jak nikt inny. Wyszczerzam się do ciebie, wiedząc, że i tak tego nie odwzajemnisz. Nie jestem ci potrzebna do niczego. Zaspokojam jedynie twoje zwierzęce pobudki. Ale nie przeszkadza mi to. Tak długo jak będę w stanie okłamywać siebie, że w ten sposób osiągnę szczęście, nie musisz się bać, że odejdę. Chciałabym powiedzieć, że mamy tylko siebie, w dwójkę przeciw ludzkości, ale i ty wiesz, że nie jest to prawdą. Jest tyle ludzi, chcących być tacy jak my. Najwyraźniej żaden z nas nie rozgryzł jeszcze tajemnicy jaką jest życie. Jednak razem jesteśmy coraz bliżej osiągnięcia tego stanu. Widok naszych wyznawców ciągle zdaje mi się taki nierealny. Posyłasz mi ten nieoceniony uśmiech, po czym podchodzisz do mnie i siadasz obok mnie. Wskazujesz swoją dłonią dookoła i szepczesz mi na ucho jak każdy bez większego namysłu pójdzie w nasze kroki. Jak mam praktycznie cały świat u stóp. Wiem jak absurdalne to wszystko się zdaje, ale wsłuchuję się w twoje słowa i całkowicie się w nich zatapiam. Zagryzam wargę i wykrzywiam swoje usta w uśmiechu. Niech świat nam pozazdrości, mimo że sami nie odkryliśmy jeszcze do czego właściwie zmierzamy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top