Upadek - Julenenka
- Cii, koteczku. Uspokój się. Nie musisz się bać, nie ma takiej potrzeby. A w szczególności nie musisz bać się mnie. Pamiętasz mnie? Nie? Hej, spójrz na mnie – zwrócenie twarzy – Tak. Tak. O to mi chodzi - uśmiech. - Pamiętasz cokolwiek? Nie wiem, kolor twoich oczu, imię, nazwisko? Halo, halo, spójrz na mnie - brak reakcji. - Ech, zawsze taki byłeś. Robiłeś wszystko po swojemu. Uparty z ciebie osiołek, wiesz? - wymuszony śmiech. - Och, gdybyś wszystko pamiętał. Ale nie pamiętasz. W tym problem – papieros w usta, ogień, gryzący dym dookoła. - Mogę? Pewnie, że mogę. Ty nie mówisz, nikt nie zwraca uwagi. Nieważne. Po prostu... Ech. Nieważne.
***
- Leżysz, tak po prostu gapisz się w sufit. Jak tak możesz? Myślisz? Czy ty w ogóle myślisz? Czy ty widzisz? Słyszysz mnie? Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Mam wrażenie, że gadam do ściany. Jesteś martwy wewnątrz. Martwy na zewnątrz. Jedna wielka martwość.
***
- Potrzebuję cię. Nie potrafię tak po prostu siedzieć i mówić. Potrzebuję twojej reakcji, chciałbym chociaż wiedzieć, że mnie ROZUMIESZ. Potrzebuję tego jak cholera – szloch. - Po prostu. Chciałbym zobaczyć ponownie twoje oczy, które otworzą się same, a nie za pomocą palców doktora. Chciałbym cię zobaczyć bez tych rurek dookoła twojej szyi. Chciałbym po prostu zobaczyć cię nie tutaj. Gdzieś indziej. W samochodzie, u mnie w domu. Jak kiedyś. Jak wtedy, kiedy wjechał w nas ten samochód, a ty ucierpiałeś najbardziej. Jak wtedy, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy – dłoń na dłoń, usta do czoła, łzy na policzek, miliony łez w oczach. - Wyjdziesz z tego.
***
- Oddycha ciągle za pomocą maszyny...
- Na pewno umrze.
- Hej, poczekaj. Chcesz go odłączyć?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo nadzieja jest złudna, a inni czekają. A to ciało? On już jest bez duszy, koleś.
- Ja wierzę, że on z tego wyjdzie.
- To przestań. Wiara daje tylko fałszywą nadzieję, a nie pocieszenie.
***
- Proszę wyjść.
- Ale ja jestem z rodziny.
- Proszę. Wyjść – zimny syk. Rodzina opuszczająca pokój. Zimno. Sztywność. Wzrok lekarza pomocnika wycelowany prosto w twoją głowę. Wdech. Wydech. Pociągnięcie. Odsunięcie. Zachłyśnięcie się tlenem. Chwila. Jeszcze chwila. Pytania. Musisz żyć. Nie powinieneś się ruszać. Dlaczego nie dajesz innym nadziei? Dlaczego ciągle tu jesteś, chociaż. Powolny wdech. Wydech. I znowu. Uniesienie klatki piersiowej. Raz. Dwa. Raz. Dwa.
Trzy.
- On żyje – wrzask, krzyk, radość. Skołowana rodzina. Płacz. Łzy.
Milion dwieście tysięcy dwadzieścia trzy elementy poskładane w całość ponownie, w jeden wielki puzzel.
- Co się działo? Co się stało? - ponownie pytania. Brak odpowiedzi. Szybkie wybiegnięcie i zakołowanie do recepcji.
- Jedno życie odhaczone z listy Nieba. Przynajmniej na razie.
- Jeszcze nie czas, panie Profesorze. Śmierć zbierze swoje żniwa w odpowiednim czasie. Ale on nim nie jest.
- Znam doskonale kroniki Nieba, Ojcze. Wiem, jak wszystko działa.
- Nie znasz szczegółów, synu. I prędko nie poznasz.
***
Zima. Za oknem śnieg z deszczem. Pielęgniarki przemieszczające się po korytarzu, głośno stukające obcasami po podłodze.
- Baliśmy się, wiesz? Baliśmy się tak bardzo. Dziękujemy Bogu za każdy dzień, jaki przeżyłeś. Bez tych okropnych rurek. Ciekawi mnie, kiedy cię wybudzą. Mam nadzieję, że niedługo.
- Dean?
- Słucham? - obrót głowy o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Kobieta. Blond włosy do ramion, duże oczy, ponury uśmiech. Brązowe buty na płaskim obcasie, ołówkowa spódnica, granatowa marynarka, biała koszulka.
- Jak tam z nim? - wygnieciony materac po prawej stronie. - Czy wszystko z nim okay?
Szloch.
- Nie wiem. Chciałbym wiedzieć.
Pojedyncza łza symbolizująca tysiąc różnych emocji.
- Walczy. Więc i ty walcz. Wspomóż go. Wierz za niego. Miej nadzieję za niego. Jest jak dziecko – współczujący wzrok. - Bądź dla niego jak matka. Myśl o wszystkim za niego.
Powstanie i wyjście na korytarz.
Puste słowa wylewające się z ust, obiecujące tak wiele.
Zero spełnionych obietnic.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top