1.4.
Tala i Bazylii podtrzymywali mnie z obu stron, co odrobinę mnie irytowało. Nogi miałam w pełni sprawne, ale uparli się, że muszą pomóc mi iść. Mozolnym tempem dotarliśmy do komory przejściowej. Tłoczyła się pod nią grupka ludzi – nastolatków i dzieci. Najmłodsze tuliły się do nóg tych starszych, niektóre płakały. Kilka twarzy wydało mi się znajome. Za prowizoryczny płot nie wpuszczano dorosłych, ale wielu rodziców awanturowało się, chcąc odprowadzić swoje pociechy do samej kapsuły. O dziwo to nie dewolci pilnowali porządku.
— Co jej jest? — zapytał jeden z obecnych tam mężczyzn Bazylego. Spojrzałam na jego kamizelkę. Była zrobiona z granatowego polaru, a na piersi miała naszyte logo i litery: ZWS. Związek Wolnych Siewców. Słyszałam o nich. Organizacja zrzeszała ludzi z prawie każdego Okręgu Północnego. Ich ideą było pomaganie na Południu, co w moim odczuciu marnie im szło. Dowodem było to, jak niewiele o nich wiedziałam i że dopiero kiedy wybuchła wojna, zobaczyłam ich po raz pierwszy. Kiedy się rozejrzałam, doszłam do wniosku, że niewątpliwie pomagali. Kobiety uspokajały dzieci i sprawdzały dokumenty. Mężczyźni pomagali wchodzić do kapsuł i pilnowali ogólnego porządku. Mimo wszystko czułam, że przebija przez to wszystko litość. I to na dodatek ten najgorszy rodzaj litości, kiedy ludzie łaskawie udzielają pomocy, rozprawiając o tym jak to źle się dzieje na świecie, a potem wracają do swoich domów, do swoich szczęśliwych żyć i odrzucają wszelkie wspomnienia z tamtego krótkiego aktu pomocy.
— Ma złamany obojczyk, jest lekko poobijana...
— I umie mówić — mruknęłam pod nosem, ale cała trójka usłyszała to wyraźnie.
— Wybacz. Mimo wszystko chodźcie. Nie wyglądasz najlepiej, masz pierwszeństwo wejścia do kapsuły.
Tala i Bazylii pociągnęli mnie do przodu, ale zaparłam się. Rozglądałam się, desperacko poszukując wzrokiem więźniarek.
— Kora, musimy iść.
To była moja ostatnia szansa. Kiedy kapsuła ruszy, nie będzie już powrotu. Więźniów na pewno nie wiozą na Północ. Jeśli Virtus jest gdzieś tutaj... Nie wiem, co mnie zdradziło, ale nagle poczułam jak ich ramiona mnie oplatają i zaciskają w opiekuńczym uścisku.
— Tak strasznie mi przykro. Nie ma go tutaj, dewolci mają własne kapsuły gdzie indziej. — Kiedy Tala wyszeptała te słowa, poczułam, że moja twarz już od jakiegoś czasu jest mokra od łez. Podciągnęłam szybko nosem i pokiwałam głową, może trochę zbyt energicznie.
— Jasne. — To było niesamowicie naiwne. Łudziłam się, że siejący postrach oddział będzie ruszał z tej samej komory, co Północna organizacja niosąca pomoc. Ale wszystko we mnie wrzało z bezsilności i poczucia winy. Chciałam po prostu odzyskać przyjaciela.
Mężczyzna stał kilka kroków przed nami i obserwował cierpliwie całą sytuację. Spojrzałam na niego ze złością, ale na jego twarzy nie dostrzegłam litości tylko smutek. Zrozumienie. Poprowadził nas dookoła tłumu. Przed wejściem do komory wejściowej, zatrzymał się zmieszany, jakby o czymś sobie przypomniał.
— Przykro mi. Duzi, zdrowi chłopcy jadą ostatni.
— Jak to? Rozdzielacie nas? — Tala była przerażona. Co jeśli każda kapsuła jedzie w inne miejsce?
— Przykro mi — powtórzył mężczyzna, jakby to mogło cokolwiek zmienić. — Takie mamy polecenia. Najpierw najmłodsi, nie w pełni sprawni i dziewczyny. Nic nie mogę zrobić.
Kolejny uścisk, tym razem mocniejszy i bardziej emocjonalny. Virtus był dla mnie jak brat, ale właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że takiego rodzeństwa miałam więcej. Co ja zrobię bez wiecznie wesołego Bazylego? Kiedy się odsuwał, starałam się nie patrzeć na jego twarz. Nie chciałam go zapamiętać z poważną miną i urywanym oddechem.
— Spotykamy się na miejscu, tak?
Pokiwałyśmy głowami, powstrzymując łzy. Tala najwyraźniej nie mogła już tego znieść, bo pociągnęła mnie do przodu. Bazyli odprowadził nas wzrokiem. To był ostatni raz, kiedy go widziałam.
W komorze przejściowej stał stolik, na którym walało się mnóstwo papierów. Kobieta, która siedziała za nim uśmiechała się serdecznie, mimo kolejki dzieci, którą obsługiwała. Mężczyzna spojrzał na nich i zacisnął usta.
— Chodźcie. Wejdziecie bez kolejności.
— Imię i nazwisko? — zapytała kobieta uprzejmie.
— Tala Elbur — odpowiedziała i wyciągnęła dokumenty. Kobieta porównała ją ze zdjęciem i skinęła lekko głową.
— O! Tu jesteś — powiedziała po krótkim przeszukaniu listy. — Twoi rodzice nie zgłosili przydziału.
— Nie — potwierdziła. — Nie mam nikogo na Północy.
— Nie martw się. Znajdziemy ci jakąś miłą rodzinę. Twoje nazwisko?
— Kora Tarwos.
— Mamy tu jakiś błąd... Hmm. — Mężczyzna nachylił się nad nią i przypatrzył liście. Oboje analizowali ją przez chwilę w zamyśleniu.
— No nie wiem. Dziwne. Pamiętasz do kogo miałaś jechać?
— Tak, do siostry mojej mamy. Pewnie ma takie samo nazwisko jak ja — wzruszyłam ramionami.
— Idźcie do kapsuły, my ustalimy, co się dzieje. Na miejscu ci powiem, dobra? — zbyła mnie, gdy wrzaski i płacze z tłumu przybrały na sile.
— W czym problem?
— To zwykły błąd w zapisie. — Kobieta podjęła próbę uspokojenia mnie, ale kiepsko jej to wyszło. — Nie obraźcie się, ale blokujecie kolejkę.
Kapsuła wyglądała zwyczajnie, choć nigdy wcześniej nie korzystałam z akurat tej komory przejściowej. W środku siedziało już kilka osób. Nie wiem, czy umilkły, gdy się pojawiłyśmy, czy nie odzywały się cały czas, ale kolejną godzinę spędziłyśmy w ciszy. Gdy kapsuła nareszcie zapełniła się po brzegi – głównie dziećmi i kilkoma dziewczynami w moim wieku – wsunęła się do tunelu i ruszyła. Nowością było to, że z jakiegoś głośnika, o którego istnieniu w tych antycznych kapsułach nie miałam pojęcia, rozległ się uprzejmy, kobiecy głos.
— Witajcie. — Kilkoro dzieci grzecznie, ale i naiwnie odpowiedziało nagraniu. — Z tej strony Milsia Donenport, prezes i założyciel Związku Wolnych Siewców. Organizacja została założona przeszło piętnaście lat temu i od początku skupiała ludzi dyspozycyjnych, zawsze chętnych do pomocy i oddanych słusznej sprawie. Przez ten czas czynnie braliśmy udział w życiu Południowych Okręgów, próbując naprawić wraz z wami powojenne szkody i starając się pomóc wam w razie potrzeby. Jak na pewno wiecie, okręg z którego pochodzicie jest zagrożony wojną. Już niedługo stanie się terenem regularnych walk. Uznaliśmy, że naszym obowiązkiem jest pomoc przynajmniej przyszłym pokoleniom, których ten konflikt z pewnością nie dotyczy. Zostaniecie przeniesieni do Okręgów Północnych. Każde z was otrzyma nowy dom i zacznie nowe, bezpieczne życie. Nasi wolontariusze są do waszej dyspozycji. W kapsule jest ich co najmniej dwóch. W razie jakichkolwiek problemów należy zgłosić się do nich. Życzę miłej podróży. Do zobaczenia.
Przez chwilę zastanawiałam się, jak można zgłosić się do kogokolwiek w kapsule, w której nie da się wstać i ciężko się poruszyć, a głos zagłusza samo nagranie. Podróż była długa, ale większość przespałam. Moje ciało powoli się regenerowało i po przebudzeniu czułam się dużo lepiej. Kiedy kapsuła zaczęła hamować, Tala złapała mnie za rękę i zacisnęła powieki. Spod jednej wypłynęła łza. Odwzajemniłam uścisk. Po chwili zalała mnie fala światła. Oczywiście spodziewałam się, że komora przejściowa będzie rodem z marzeń — czysta, zadbana, przestronna i nowoczesna. Mimo że mnie to nie zaskoczyło i mimo że przeżywałam najgorsze chwile w życiu, Północne Okręgi już od pierwszej chwili zrobiły na mnie duże wrażenie. Na chwilę oderwałam myśli od wspomnień ostatnich dni i skupiłam się na podziwianiu i pamiętaniu, żeby z wrażenia nie przestać oddychać.
— Valeja. Dziesiąty okręg na północy i dziesiąty w Federacji. Słynie z gościnności; jest również najczystszym okręgiem — oświadczył z dumą jeden z wolontariuszy, gdy staliśmy już w komorze. — Niewielki, acz bardzo przyjazny — dodał po chwili, jakby oczekując na bardziej entuzjastyczną reakcję niż grobowa cisza.
— Jest nam ogromnie przykro, że dowiadujecie się o tym dopiero teraz. — Pałeczkę przejęła kobieta. — Niewiele z was trafi tam, gdzie zażyczyły sobie wasze rodziny. Do kapsuł wsiadaliście losowo, a nie każda przyjedzie tutaj. Szansa, że trafiliście tam, gdzie chcieliście, jest niewielka. — Ta informacja również nie wywowała żadnej reakcji. Mało która rodzina z Gandany miała znajomości poza rodzimym okręgiem, więc większości nie robiło to żadnej różnicy. — Jednak życie na Północy jest zupełnie inne. Będziecie mogli ubiegać się o przeniesienie, a jeśli wasze wnioski zostaną odrzucone, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście odwiedzali swoje rodziny i przyjaciół w innych okręgach.
— Rozumiemy, że czujecie się zagubieni. Za chwilę udamy się do miejsca, gdzie będziecie się mogli odświeżyć i wyspać. Jak najszybciej zaczniemy krótką... procedurę. Wtedy oddelegujemy was do waszych rodzin.
Ostatnie zdanie wreszcie wywowało jakąkolwiek reakcję, ale wolontariusze zdawali się być głusi na płacze, które wzmagały się z każdą chwilą. Odwrócili się i zaczęli prowadzić nas do innej kapsuły. Zszokowani wsiedliśmy do niej. Na Południu obskurne komory mieściły tylko jedną kapsułę, a na kolejną trzeba było czekać. Tutaj kilka stało obok siebie, a przestronne wnętrze mieściło miękkie i czyste fotele. Nawet powietrze było jakieś świeższe, a szklany dach - idealnie przezroczysty.Gdy kapsuła ruszyła, dosłownie wgniotło nas w siedzenia. Jazda była kwestią kilkudziesięciu sekund. W kolejnej komorze czekały na nas posłania na ziemi. Musiałam przyznać w duchu, że oczekiwałam czegoś lepszego.
Razem z Talą zajęłyśmy miejsca w rogu. Kiedy wolontariusze ogłosili, że czeka na nas kilkanaście pryszniców, leniwie podniosłyśmy się z posłań, na których zdążyłyśmy się już ułożyć. Łazienki były w zwyczajne. Różnicę poczułam dopiero, gdy odkręciłam wodę – była w kolorze najczystszego szkła i praktycznie nie miała zapachu. Przypomniała mi się ta w domu – niebieska, sztucznie czyszczona, o posmaku detergentów. Nie zważałam na to, że zamoczyłam opatrunek, bo i tak był brudny i rozpadający się. Rozkoszowałam się poczuciem prawdziwej czystości, które mnie nagle ogarnęło.
Nie zasnęłam od razu. Tala też długo wierciła się na swoim posłaniu. Przeszkadzały nam szepty i pojękiwania, a dość przestronna sala pełna leżących dzieci sprawiała, że czułam się nieswojo.
Kolejny dzień rozpoczął się jeszcze boleśniej niż poprzednie. Śniłam o domu, a gdy otworzyłam oczy w sennym nastroju, rzeczywistość uderzyła mnie brutalnie. Przełknęłam chęć rozpłakania się. Otrzymaliśmy chwilę na poranną toaletę jak również nowe ubrania. Były dziwne. Zwykłam nosić obcisłe, czarne ubrania ze sztucznej skóry. Zazwyczaj były to krótkie spodenki, koszulka na ramiączkach odsłaniająca cały brzuch i ciężkie, sznurowane buty. Mieszkałam w gorącym, wręcz parnym miejscu, gdzie powietrze było niemal zakurzone. Każdy ubierał się tam w ten sposób. To, w co się przebrałam, było delikatne i gładkie w dotyku. Dopasowana ale nie obcisła, biała koszula i nieco mniej luźne, granatowe spodnie. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, miałam ochotę zemdleć, bo uznałam to za jedyną słuszną reakcję na to, co zobaczyłam.
Niebo było niemal niebieskie, a powietrze zupełnie czyste od pomarańczowego kurzu, który towarzyszył mi od dziecka. Dookoła nas pięły się ogromne budynki – niektóre porównywalne do tych z Południa, ale większość kilka razy wyższa. Poza tym nie były szare i rozpadające się; światło odbijało się od ich srebrnych lub szklanych ścian. Po drogach, które nie były tylko ubitą ziemią, jeździły dziwne pojazdy, które wydawały dźwięk powietrza poruszającego się szybko po okręgu. Wokół wieżowców wiły się metalowe tuby bez ślady rdzy czy brudu. Na budynkach wisiały ogromne ekrany wyświetlające coraz to nowe obrazy. Wyznaczona była również droga dla pieszych, których było nadzwyczaj dużo. Miasto zwyczajnie tętniło życiem; nikt nie oglądał się nerwowo za siebie, nie rzucał ukradkowych spojrzeń na mijanych przechodniów. Nikt nie bał się przebywać na zewnątrz i ja również dałam się ponieść temu uczuciu wolności.
Przy drodze stał dość spory pojazd. Wpakowaliśmy się do niego i zajęliśmy miejsca. Jechał tak lekko jakby płynął po wodzie. Wewnątrz nie było słychać żadnego dźwięku z zewnątrz. Panowała cisza. Nie było żadnych okien, więc nie mogliśmy podziwiać widoków.
Z pojazdu zaprowadzono nas do oszklonego budynku w kształcie klocka. Mieliśmy zająć miejsca w wygodnych, granatowych fotelach w niewielkiej, zaciemnionej salce. Gdy tylko wszyscy usiedli, światła zgasły całkowicie i na ścianie przed nami pojawił się obraz.
Kobieta o maksymalnie i nienaturalnie naciągniętej skórze na twarzy w idealnym, czarnym koku, delikatnie uśmiechała się do kamery. Miała wąskie oczy i usta i dość mocno zaróżowione kości policzkowe. Siedziała oparta ramionami o białe biurko, na równie białym tle z niebieskimi literami w kółku: ZWS.
— Dzień dobry. Z tej strony ponownie Milsia Donenport, prezes i założyciel Związku Wolnych Siewców. Dzisiejszy dzień będzie dla was dniem przełomowym. Zaczniecie kompletnie nowe życia. Podejrzewam jednak, że nie brzmi to podniośle ale okropnie. I być może rzeczywiście jesteście zdruzgotani tym, co przeszliście i przerażeni tym, co was czeka. Chcę was jednak zapewnić, że nie ma się czego obawiać. — Przerwała na chwilę, jakby dając nam moment na przemyślenie tego. Mimo to, zakładałam niemal z całkowitą pewnością, że to również nagranie.
— Nie nazwałabym pokojem stanu rzeczy, który utrzymywał się na Południu przez ostatnie kilkanaście lat . Był to raczej rodzaj zawieszenia broni. Wiele kwestii pozostało nierozwiązanych i można było przewidzieć, że ktoś w końcu upomni się o to, co być może powinno należeć do niego. Czemu wam to mówię? Robię to, ponieważ nie wiem, jak wygląda życie w Południowych Okręgach. Nie wiem też, co wam powiedziano, a co przed wami ukryto. Ale znam kilka kłamstw, które wy uznajecie za fakty prawdziwe, bo tak wam wmówiono. Dlatego chcę wam teraz powiedzieć wszystko. Bez tajemnic i niedopowiedzeń.
Pochodzicie z dwóch różnych okręgów. Część z was wychowała się w Liwie. Na Północy nie ma czegoś takiego jak comiesięczne rewizje mieszkań i przywłaszczanie sobie cudzego mienia. Wmawiano wam, że tak wygląda cały świat, ale to kłamstwo. Wasza wolność została brutalnie ograniczona do minimum. Z kolei mieszkańcy Gandany są przekonani, że dewolci to oddział funkcjonujący na terenie całej Federacji i wszędzie mają praktycznie nieograniczoną władzę. Kolejne kłamstwo. Nasi Stróże to ludzie, którzy zaprowadzają porządek i pomagają w rozwiązywaniu konfilktów. Nikt nie zostaje przez nich zabrany bez sprawiedliwego sądu, a już na pewno nie wydzieramy podejrzanych siłą ich rodzinom. Każde z was będzie mogło kształcić się, jeśli tylko sobie zażyczycie. Jest to prawo, które przysługuje wam za darmo. Na pewno jest tego znacznie więcej. Z czasem uświadomicie sobie prawdę. Przede wszystkim na Północy ludzi traktujemy jak ludzi. — Ostatnie słowa wypowiedziała bardzo wyraźnie i głośno, po czy znów zrobiła krótką przerwę. — To chyba tyle z mojej strony. Życzę wszystkim powodzenia.
Gdy na sali znów zapanowała ciemność, dało się słyszeć głos zbiorowo wypuszczanego powietrza. Zdałam sobie sprawę, że sama trzymałam je w płucach z nerwów. Po chwili włączono delikatne światła. Rozejrzałam się. Niemal wszystkie miejsca zostały zajęte, a było ich całkiem sporo. Oznaczało to, że zrobiono z nas zgromadzenie z co najmniej kilku kapsuł. Zapaliła się we mnie iskierka nadziei.
— Bazyli? — szepnęłam do Tali.
— Jest tutaj? — Poruszyła się niespokojnie na krześle.
— Nie wiem, ale...
— Witam wszystkich! — przerwał mi donośny głos i ostry rozbłysk światła przed nami. Mężczyzna w podeszłym wieku, trzymał w ręku plik kartek i lustrował tłum przenikliwym spojrzeniem. — Na tej sali mamy tylko trzy osoby, których rodziny zgłosiły jakiś przydział. Wyczytam teraz ich nazwiska i proszę, żeby wyszły tylnymi drzwiami. Tam czekają już na nich nasi wolontariusze. A więc: Kiramo, Teder i Tarwos. Resztę proszę o zachowanie spokoju, będziecie musieli zaczekać chwilkę dłużej. Taka kolejność ma tylko ułatwić nam organizację...
Nie słuchałam jego dalszych słów. Widziałam już, że dwie pozostałe osoby nieśmiało podnoszą się do wyjścia. Tala obdarzyła mnie swoim matczynym uśmiechem i przytuliła delikatnie, uważając na obojczyk.
— Obiecaj, że będziesz mnie szukać — szepnęła.
— Obiecuję. — Poczułam ukłucie w sercu, gdy przypomniałam sobie swoją ostatnią obietnicę.
Na korytarzu wolontariusze rozdzielili naszą trójkę do trzech niewielkich pokoi. Polecono mi usiąść w czarnym fotelu i czekać. Gdy zostałam sama, dopadł mnie stres. Nie wiedziałam czego się spodziewać, zaczęła mnie boleć głowa, a na dodatek złamana kość znów dawała mi się we znaki. Po kilkunastu minutach ciągnących się w nieskończoność, za biurkiem naprzeciwko mnie zasiadło dwóch wolontariuszy. Nie różnili się uniformem od tych poprzednich, ale biła od nich jakby większa pewność siebie. Być może dlatego, że byli dużo starsi; kobieta wyglądała na wiek mojej mamy, a włosy mężczyzny przeplatały siwe pasma.
— Kora Tarwos, zgadza się? — zapytał z serdecznym uśmiechem. Skinęłam głową. — Zgłoszono ci przydział do twojej cioci, ale cóż... odmówiła — powiedział, patrząc na kartki leżące na biurku. — Jednak dosłownie w ostatniej chwili zgłosił się ktoś inny, niejaki Septimus Tarwos. Czy wiesz o nim cokolwiek? — Dopiero wtedy podniósł wzrok. Zaprzeczyłam szybkim ruchem głowy. — No dobrze, do tego przejdziemy potem. Mam tutaj napisane, że zostałaś wykształcona na pierwszym stopniu. Umiesz więc pisać i czytać, a spłaciłaś to... zbierając śmieci. — Spojrzał na mnie w oczekiwaniu na potwierdzenie, więc skinęłam głową. — Ile zostało ci pracy, żeby całkowicie opłacić tę edukację?
— Cztery lata. — Kobieta wybałuszyła oczy, ale nie odezwała się. Zaciekle notowała każde moje słowo.
— Rozumiem, że cztery lata szkoły jest warte sześć lat sprzątania, tak? — Mężczyzna wyraźnie próbował zachować obojętny wyraz twarzy, ale oboje zdawali się dość wzburzeni.
— Cztery za samo spłacanie. Sześć za spłacanie połączone z zarabianiem na bieżąco.
— Yhm — mruknął tylko. — Sześć lat temu twój ojciec został oskarżony o spiskowanie przeciwko Federacji i wrogie działania wobec dobra Gandany. Wiesz coś o tym?
— Miałam tylko jedenaście lat — odparłam obojętnie. Nie przepadałam za rozmowami o tacie. — Zresztą nikt nigdy nie postawił mu tego zarzutu. Po prostu go zabrali.
— Czy... — mężczyzna zawahał się — możesz nam opisać aresztowanie w twoim okręgu? — Miałam wrażenie, że oboje wstrzymali oddech.
— Kilku dewoltów w czarnych kombinezonach wpadło do mieszkania. Najpierw walili w drzwi i rodzice krzyknęli tylko, żebym została w pokoju. — Westchnęłam cicho. — Ale nie posłuchałam. Najpierw okładali go pałkami, a później wywlekli z domu. — Wciąż pamiętałam iskierki szaleństwa w ich oczach, gdy zadawali mu kolejne ciosy. On nawet się nie bronił; leżał po prostu na ziemi, osłaniając głowę. Mama od razu rzuciła się w jego kierunku z płaczem, więc do końca tej makabrycznej sytuacji trzymali nas obie, żebyśmy nie mogły mu pomóc. Kiedy wyszli, po prostu kazała mi iść do siebie. Przez całą noc słuchałam jej rozdzierającego wycia. Tymi szczegółami nie podzieliłam się jednak na głos. Były zbyt bolesne, poza tym nie miałam dużego zaufania do pary wolontariuszy. Cały ten wywiad zaczynał mnie trochę męczyć. Mężczyzna odchrząknął i zapatrzył się w papiery, a kobieta nawet na chwilę nie przestawała pisać.
— Wiele dzieci z Południa skarży się na napady duszności. Miewasz też takie?
— Tak, zwykle kiedy się denerwuję albo stresuję.
— A czy masz jeszcze jakieś dolegliwości? Coś cię często boli albo miałaś niedawno jakiś uraz?
— No nie wiem... mam złamany obojczyk.
— Kiedy go złamałaś?
— Nie pamiętam, jakoś kilka dni temu. — Kobieta nagle przestała pisać. Oboje rozdziawili usta ze zdziwienia. Byli wyraźnie zszokowani.
— To znaczy... masz złamany obojczyk... teraz? — Skinęłam głową, nie widząc w tym nic dziwnego. — O — odparł tylko. — W takim razie przejdźmy do konkretów. Generalnie staramy się szukać dla was ludzi, którzy na pewno będą w stanie utrzymać dzieci z Południa i stanowią jakieś rodziny. Jednak Septimus będzie jednym z wyjątków, dlatego że wasze pokrewieństwo może potwierdzić odpowiednimi dokumentami. — Wziął głęboki oddech i spojrzał mi prosto w oczy. — Został oczywiście sprawdzony pod względem finansowym, prawnym, ale jeśli okaże się, że cokolwiek będzie nie tak, kontaktuj się od razu z nami. Każde dziecko z Południa będzie miało takie prawo, ale cóż... nie spodziewamy się wielu przypadków jakiejś przemocy czy czegokolwiek w pełnych rodzinach. Tutaj sytuacja jest trochę bardziej... niestabilna.
Brzmiało to jakby oddano mnie właśnie do kryminalisty, ale nie to uderzyło mnie najbardziej w jego wypowiedzi.
— To znaczy, on jest jakąś rodziną mojej cioci? To daleki kuzyn czy coś takiego?
— O nie, nie — zaprzeczył szybko, zbierając papiery z biurka. — To twój przyrodni brat.
***
Jak Wam mijają/minęły ferie? :D Moje obfitują w pisanie, więc spodziewajcie się, że będę Was zasypywać rozdziałami! :) A jeśli już o tym mowa, zapraszam do mojego oneshota. Znajdziecie go oczywiście na moim profilu. Ponieważ watt nie przestaje wariować, bardzo proszę wszystkich o informowanie mnie na bieżąco (nawet w wiadomościach prywatnych), jeśli coś na moim profilu nie będzie Wam się pokazywało itd. Nie wiem czy mniejszy odzew pod poprzednim rozdziałem jest spowodowany problemami technicznymi czy czymś innym, więc chciałabym po prostu mieć rękę na pulsie. Poza tym, mam też inną sprawę: ilu z Was ma lub korzysta z Twittera? Przez te problemy techniczne wydaje mi się, że tam będzie wygodniej pisać Wam różne nowości na bieżąco, ale wszystko zależy od tego, czy dla kogoś jest to wygodna opcja. Przypominam tylko, że żeby oglądać profile na Twitterze, nie trzeba mieć tam swojego konta :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top