1.3.
Z ciemności, która trwała godzinami, wyłoniły się obrazy. Niebo przesłonięte brudnymi chmurami. Szorstka, pokryta pyłem ziemia. Ciężkie, wojskowe buty. Światło. Wszystko wokół rozmazywało się, żeby za chwilę wrócić i powracało, żeby znów się rozmazać. Było cicho, ale tylko przez chwilę. Dźwięk powrócił mocnym uderzeniem, które otumaniło na moment wszystkie moje zmysły. Czułam, że poruszam swoim ciałem po twardej ziemi. Czułam, że to ciało przesuwa się i przetacza kompletnie bez gracji, jak worek pełen kamieni. Muszę wstać, motywowałam się w myślach, ale kontakt z moim własnym umysłem urywał się co chwilę przez pulsujący ból głowy. Słyszałam jęki – pozbawione mocy, ale wystarczająco silne, żeby je dosłyszeć. Moje jęki, uświadomiłam sobie. Dewolta wydawał polecenia ostrym głosem. Ktoś płakał, a ktoś inny krzyczał.
Nagle silna dłoń złapała mnie za prawe ramię i zdecydowanym ruchem pociągnęła w górę. Poczułam jakby mój lewy obojczyk ważył tonę. Zawyłam żałośnie, ale moje oczy były zaskakująco suche. Kompletnie nie miałam ochoty na płacz. Poleciałam na mojego wybawcę, a ten złapał mnie zręcznie i postawił z powrotem do pionu. Trzymając mnie mocno, poprowadził gdzieś naprzód. Wokół nas biegało kilka osób – wszyscy mówili. Żaden z tych głosów nie koił, wszystkie były głośne i ostre. Ból głowy się nasilał.
Szliśmy długo, a z każdym krokiem obojczyk robił się coraz cięższy. Czułam się, jakbym sunęła przed siebie w transie, a moje oczy zdawała się przesłaniać brudna szyba. W końcu znaleźliśmy się w pomieszczeniu. Kilka rąk przytrzymywało mnie, gdy ostrożnie położono mnie na łóżku. Przymknęłam oczy, ale sen nie przyszedł.
— Mówiłam ci — syknął mi ktoś do ucha. Poczułam wilgotną szmatkę na czole i igłę na ramieniu. Zasnęłam.
— Kora? — Znałam ten głos. Otworzyłam oczy i chwilę walczyłam z opadającymi powiekami. Pochylała się nade mną Tala. — Budzi się! — krzyknęła przez ramię.
— Co...? — wychrypiałam.
— Tak mi przykro. — Wyglądała, jakby chciała coś dodać, ale zrezygnowała. Do pokoju wpadł Bazyli. Na mój widok uśmiechnął się.
— Wreszcie. Jak się czujesz?
— Głowa mnie boli.
— Pamiętasz cokolwiek? — Westchnęłam i przełknęłam bolesną gulę, która utworzyła się w moim gardle. Nie mogłam się odezwać, bo całą swoją energię skupiałam na nie wybuchnięciu płaczem. Zauważyli to. — Zresztą nieważne...
— Opowiedz — przerwałam mu. — Zabili go? — Po moich policzkach potoczyło się kilka łez, a głos mi się załamał.
— Kiedy jeden z nich zaczął cię bić, zapanowało jakieś takie poruszenie: kilka osób zaczęło krzyczeć, niektórzy chcieli pomóc tobie albo Virtusowi. — Tala pospieszyła z wyjaśnieniami. — Więc jeden dewolta posłał w górę strzał ostrzegawczy. Leżałaś przez chwilę bez ruchu na ziemi i już cię chcieli podnosić, ale wtedy Agis zaczął krzyczeć, że jesteś po prostu zakochana w Virtusie i to dlatego chciałaś go bronić. Chyba się spieszyli, bo wtedy po prostu go wywlekli.
— Kiedy go zabierali, był żywy — dobiegł mnie trzeci głos i zza pleców Bazyliego wyłonił się Agis. — Pytanie tylko czy zabrali go bez powodu?
— Nic nie zrobił! — zaprzeczyłam stanowczo. — Wiecie, jaki jest Virtus, chciał wszystkich obronić.
— Być może o czymś nie wiesz. Może rzeczywiście wpadło mu do głowy coś głupiego...
— Uratował was! — wrzasnęłam i zaniosłam się płaczem. — Jak możesz mu coś takiego zarzucać?! Jestem absolutnie pewna, że jest niewinny.
— Nie ruszaj lewą ręką — upomniał mnie Bazyli, gdy chciałam otrzeć twarz z łez. — Masz złamany obojczyk.
— Poza tym paskudnego sińca na głowie — dodał Agis, który najwyraźniej postanowił się wycofać z oskarżeń.
— Co to za miejsce? — zapytałam. Małe pomieszczenie, prawie kompletnie pozbawione mebli niewiele mi mówiło.
— Mój dom — odparła Tala. Uniosłam brwi ze zdumieniem. — To taki ukryty pokoik mojej mamy. Często w szpitalach nie ma miejsca albo warunków, żeby przyjąć chorego. Mama leczy ich tutaj.
— Dziękuję. — Dziewczyna uśmiechnęła się serdecznie, jakby chciała mi powiedzieć, że to żaden problem. — Czy ktoś już wie?
— Oprócz moich rodziców, twoja mama. Niedawno poszła przekazać wszystko panu Marco.
Wciągnęłam szybko powietrze. Ten mężczyzna w przeciągu kilku dni stracił prawie wszystko.
— Myślicie, że Virtus...? — Nie potrafiłam nawet sformułować końcówki. Patrzyli na mnie w milczeniu przez dłuższą chwilę.
— Musisz odpoczywać — powiedział Agis.
— Zostaniemy z tobą, jeśli chcesz — zaoferował Bazyli, a ja skinęłam słabo głową. Nic już nie miało dla mnie znaczenia. Zamknęłam oczy, ale sen znów nie chciał przyjść od razu. Nie otwierałam ich do rana. Co jakiś czas przysypiałam i budziłam się, ale powieki wciąż zaciekle zaciskałam. Nie spałam, kiedy weszła mama i spytała, co ze mną. Nie spałam też, kiedy Tala wypłakiwała się Agisowi w ramię, ani wtedy gdy w pokoju panowała absolutna cisza.
Otworzyłam oczy dopiero kolejnego dnia. Przy moim łóżku siedziała Tala. Gdy zobaczyła, że nie śpię, uśmiechnęła się delikatnie.
— Jak się czujesz? — zapytała. Z trudem odwzajemniałam uśmiech, ale nie odezwałam się – uznała to za odpowiedź albo nie chciała mnie męczyć, bo już się nie odzywała. Była wyjątkową dziewczyną. Nie wiedziałam, skąd brała siłę, żeby codziennie przychodzić z tym serdecznym uśmiechem na twarzy, wybaczać wszystkim i wciąż chcieć pomagać. Jej mama prowadziła podwójne życie zawodowe – pracowała w szpitalu i przyjmowała chorych na boku, którzy z różnych powodów nie mogli się w nim zjawić. Nie wiem, czy miała czas spać, ale na pewno uratowała wielu ludzi. Podejrzewałam, że to właśnie ona zaszczepiła w córce tę siłę. Nie można też umniejszać roli jej taty – kucharza, który zawsze dbał, żeby każdy potrzebujący w okolicy miał co jeść. Była jedynaczką, co zdawało się tylko potęgować jej pragnienie niesienia pomocy – jej młodsza siostra zmarła przy porodzie. Za wyjątkiem tej jednej tragedii jej rodzina wydawała się ideałem szczęścia i często myślałam, że jeśli coś wreszcie się wydarzy, dziewczyna się zmieni. W takich chwilach patrzyłam na nią i wszystkie wątpliwości rozwiewały się – trudne sytuacje zdawały się być dla niej tylko wzmocnieniem.
Jak większość z nas miała białe, wypalone przez atmosferę włosy, jednak jej lewe oko było zielone, podczas gdy prawe – niebieskie. Była szczupła, choć niewysoka; miała niezwykle smukłe dłonie i wspaniały uśmiech. Ten rodzaj niewinnej i delikatnej urody czynił ją niemal egzotyczną w naszym okręgu.
Nie bez powodu znaleźliśmy się razem w grupie. Wszyscy nasi rodzice – moi, Virtusa, Bazylego, Agisa, Tali, Lindy i Tyrsa – znali się od dawna i przyjaźnili. Wejście do szkoły uzyskaliśmy razem i odpracowywaliśmy ją również na tych samych zmianach. Niestety ta wielka przyjaźń rodziców nie przełożyła się do końca na nas. Mimo że całe życia spędziliśmy wspólnie, nie stanowiliśmy aż tak zwartej ekipy. Linda od zawsze była wredna i krytykowała wszystko dookoła siebie, więc szybko się do niej zraziliśmy. Tyrsa i Agisa połączyła więź o sile podobnej do tej między mną a Virtusem. Niestety Tyrs okazał się być egoistą i po okropnej kłótni między nimi, złożył wniosek o przeniesienie do innej grupy. Nie widziałam go od kilku tygodni. Agis był zawsze poważny, starał się postępować poprawnie i myśleć logicznie – jak starszy brat, który zawsze służył poradą. Z kolei Bazylego interesowała głównie dobra zabawa i rozweselanie wszystkich dokoła. Miałam go za trochę niedojrzałego. Dopiero gdy rozdzieliły nas wydarzenia, które miały dopiero nadejść, pojęłam, jak wiele w nasze życie wnosił jego śmiech.
— Kora? — W pokoju nagle pojawiła się mama. — Musimy wracać do domu. Jak najszybciej.
Wstałam powoli i ostrożnie. Unikałam patrzenia w oczy komukolwiek. Z obrzydzeniem, którego powodów nie potrafiłam podać, oparłam się o ramię mamy. Poprowadziła mnie do domu i położyła w moim łóżku, po czym wyszła. Ją również coś gryzło.
Gdy zamykałam powieki widziałam wciąż to samo. Białą, wciąż nieułożoną czuprynę. Niebieskie oczy. Dołeczki w policzkach. Na początku płakałam bezgłośnie, ale po chwili wyłam jak opętana, nie próbując nawet powstrzymać potoku łez. Czułam taką bezsilność i ból, że przez następne godziny po prostu wrzeszczałam. Mało kto wiedział, co działo się z ludźmi, których zabrano. A teraz to spotkało akurat jego. Przeze mnie. Do pokoju weszła mama, usiadła przy mnie i płakała wraz ze mną. Mówiła coś do mnie, ale słowa urywały się, gdy próbowała się uspokoić. Po pewnym czasie zwyczajnie zaczęło nam brakować łez.
— Przepraszam — powiedziała, ściskając moją dłoń.
— Za co?
— Nie miałam odwagi cię nigdzie wysłać. Po prostu nie mogłam.
— Nie rozumiem — przyznałam. Czy nie opłakiwałyśmy Virtusa?
— Gdyby wzięli ciebie... Nie powinno cię tu w ogóle być. Powinnaś być u babci albo ciotki. Ja po prostu nie potrafię się z tobą rozstać.
Wyszarpnęłam rękę spod jej dłoni i rozpłakałam się na nowo.
Kolejnego dnia postanowiłam wstać. O ile nie ruszałam ręką, nie czułam bólu w obojczyku. Gorzej było z głową – praktycznie kilka razy dziennie łapały mnie okropne migreny. Całe ciało miałam obolałe, a niektóre mięśnie wręcz piekły, gdy ich używałam. Przed oczami wciąż stawał mi obraz Virtusa. Miałam wrażenie, że każdy kolejny stanowił karykaturę poprzedniego. Co jeśli zapomnę, jak wygląda? Byłam również wściekła na mamę. Zdawała się cierpieć, bo nie udało się jej mnie odesłać, podczas gdy mój najlepszy przyjaciel został zabrany przez dewoltów. Oczywiście wiedziałam, że prawda wyglądała inaczej – uznała, że nie zdała testu na bycie opiekuńczą matką. Ogarnął mnie więc ten rodzaj bezsilnego gniewu, który był raczej próbą rozładowania złości za własne występki niż uzasadnioną postawą. Szukałam też innych sprawców tej wściekłości. Wszystko przez Lindę. Gdyby mnie wtedy nie zaczepiła, Virtus nie zorientowałby się, że spotykam się z Aureą i być może wzięliby kogoś innego. Ostatecznie jednak każda taka próba sprowadzała do jednej, prawdziwej sprawczyni – do mnie. Bo to ja zawaliłam sprawę i nie potrafiłam się do tego przyznać, nawet w obliczu śmierci przyjaciela.
Usłyszałam pukanie do drzwi. Mama weszła, nie czekając na pozwolenie.
— Pakuj się, kochanie. Twoja ciotka zgodziła się cię przyjąć.
— Co? Przecież dewolci już przyszli! Nie zabrali mnie! — Jej słowa sprawiły, że musiałam usiąść.
— Przyszli w innej sprawie. Poza tym zostali za miastem, to jedna z większych czystek. Nie, Kora! Daj mi dokończyć! — Z westchnieniem opadła na krzesło po przeciwnej stronie pokoju. — Wczoraj rano przedstawiciele Sedalii ogłosili publicznie, że ich okręg występuje z Federacji, a chwilę później zaatakowali Prado. To mały i słaby okręg, więc szybko padnie. Już niedługo również nasz dom będzie pobojowiskiem.
— Wojna? — zapytałam z niedowierzaniem. Zostali za miastem tłukło mi się wciąż w głowie. To była okazja, szansa, której nie mogłam zaprzepaścić. — Ale jak to? Myślałam, że mamy pokój? — Mój mózg starał się oszacować szanse odbicia Virtusa, ale jednocześnie nie mógł przyswoić pewnych faktów.
— Wiem, że trudno w to uwierzyć. Może to zabrzmi źle, ale... ja widzę w tym szansę. Dla ciebie, Kora, dla mojej córki. Jest zezwolenie na wywożenie dzieci poza granice okręgu. Moja siostra mieszka na Północy. Wiesz, że tutaj nie ma mowy o prawdziwym życiu czy rozwoju. Chcesz wychować własne dzieci w takim miejscu? Które na dodatek już niedługo będzie ogarnięte wojną? Taka okazja się nie powtórzy.
Taka okazja się nie powtórzy. A no właśnie.
— Zaraz, a co z tobą?
— Dorośli nie mają przepustki... ale złożyłam już wniosek o wyjątek. Kiedy tylko uda mi się ją otrzymać, dołączę do ciebie.
Przez chwilę panowała cisza.
— Dobrze wiesz, że jej nie dostaniesz.
Westchnęła.
— Tala i Bazylii również jadą w pierwszym rzucie. Jutro w południe. — Nie odpowiedziałam.
Tamtej nocy spałam z mamą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top