𝟜.𝟙


    Kichnęłam, zaciskając palcami nos, chcąc się przed tym powstrzymać. Oczywiście, wielokrotnie słyszałam, że to niezdrowe, ale nic sobie z tego nie robiłam. Poprawiłam materiał płaszcza, którego guziki rozpięłam w windzie i spojrzałam na wyświetlacz komórki, upewniając się, że nie byłam spóźniona.

    Poniedziałkowy poranek miał to do siebie, że niezależnie jak bardzo go nie chcieliśmy, zawsze nadchodził. Tak było i tym razem, a ja nie zamierzałam z powodu głupiego przeziębienia rezygnować z planów.

    Dlatego wstałam punkt piąta, zebrałam się i udałam się na siłownię, by zaliczyć trening. Nie byłam wielką fanką sportu, ale lubiłam konsekwencję, więc od lat, dwa razy w tygodniu, z uporem maniaka wylewałam siódme poty na bieżni i nie tylko tam. 

    Musiałam jednak przyznać, że choć znalazłam świetną asystentkę dla Allena, sama trafiłam jak kulą w płot. Byłam wdzięczna, że Amanda zaoferowała mi pomoc, dopóki nie znajdę kogoś godnego zaufania, ale prawda była taka, że niespecjalnie szukałam nowej pracownicy. Kosztowało mnie to sporo wysiłku i powoli dopadało mnie zmęczenie.

    Moje nogi naprawdę nie potrzebowały dodatkowego treningu po tych ciągłych marszach po korytarzach firmy. Nie mogłam bez końca wykorzystywać asystentki Kena. Podczas jego nieobecności zamierzała wybrać zaległy urlop.

    Usłyszałam charakterystyczny dźwięk, oznajmiający, że winda dotarła na właściwe piętro, więc wsunęłam telefon do kieszeni i przekroczyłam jej próg, zamierając zaraz po tym.

    Zatrzymałam się w pół kroku, zmarszczyłam brwi i kichnęłam. 

    A jakże.

    — Pani Berkes? — zapytałam, nie potrafiąc ukryć własnego zaskoczenia.

    Nie spodziewałam się, że zobaczę ją jeszcze kiedykolwiek. Była moją osobistą asystentką od samego początku, aczkolwiek złożyła wypowiedzenie, oznajmiając, że leci na Hawaje, pomagać budować tam domy dla biednych ludzi, czy coś w tym stylu. Rozstałyśmy się z bólem serca. Jej następczyni nie spisywała się tak dobrze nawet w najmniejszym stopniu.

    Asli Berkes była czterdziestoletnią kobietą z orientalnym typem urody, co zawdzięczała swoim korzeniom. Jej rodzice pochodzili ze Stambułu i tam spędziła pierwsze lata życia, nim wyemigrowali do Stanów. Włosy miała długie, gęste i ciemne, ale zawsze spinała je w starannego koka, spod którego nie mogły uwolnić się żadne kosmyki. Wyglądała dokładnie tak, jaka była — profesjonalna w każdym calu.

    Posłała mi przyjazny uśmiech i podsunęła mi pod nos pojemnik z koktajlem, który zazwyczaj pijałam rano. A przynajmniej tak było, gdy ona dla mnie pracowała. Pewne tradycje należały tylko do nas.

    — Dziękuję — odpowiedziałam automatycznie, bacznie się jej przyglądając.

    Potrzebowałam pomocy już od dawna, ale ciężko było ją zastąpić. Raz próbowałam, nie udało się, więc porzuciłam ten zamiar.

    Mimowolnie przytknęłam słomkę do ust, upijając spory łyk napoju.

    Kiwi i szpinak. Smak utwierdził mnie w przekonaniu, że mimo kilku tygodni nieobecności, Asli nie zapomniała niczego.

    Milczała, a i ja nie chciałam wypytywać jej na środku korytarza o nic. Dlatego wznowiłam kroki, kierując się do własnego gabinetu. Miałam pewność, że kobieta ruszy za mną. 

    — Przeglądnęłam twój grafik na ten tydzień. Dorzuciłam na czwartek spotkanie z panem Dallasem, ponieważ musisz przedyskutować z nim sporo szczegółów dotyczących współpracy, nim kampania jego linii lotniczych ruszy na dobre  — zaczęła swój standardowy monolog.

    Uśmiechnęłam się pod nosem, nie odzywając się. Brakowało mi tego. I brakowało mi jej obecności, ponieważ jako jedyna potrafiła wyczuć moje nastroje i potrzeby. Była ideałem. I naprawdę uwielbiałam ją, ponieważ pasował mi jej ciepły, ale stanowczy charakter. 

    Pokiwałam głową, przyjmując ten fakt do wiadomości. Myślałam o tym, chociaż nie miałam zbyt wielkiej ochoty na spotkanie Damiena. 

    — Umówiłam was na kawę, chociaż nalegał na wspólny obiad, uznałam, że nie masz ochoty na tracenie czasu — dodała.

    Zerknęłam na nią, posłałam w jej kierunku przyjazny uśmiech i pchnęłam drzwi do gabinetu.

    Odstawiłam kubek z koktajlem na blat biurka i rozebrałam się, odwieszając płaszcz na właściwe miejsce. 

    — Konferencja prasowa odbędzie się we środę, musicie z Blanką wydać oświadczenie, ponieważ wszyscy są ciekawi, co oznacza wyjazd pana Kennetha — wyjaśniła, spoglądając na ekran tabletu, który pomagał jej w organizacji pracy. — George spóźni się na dzisiejsze spotkanie, dlatego rozpocznie się ono o siedemnastej, już poinformowałam wszystkich.  Po lunchu masz spotkanie z działem kreatywnym, rusza nowa kampania i musisz się nią zająć. Jakieś pytania? — zakończyła, unosząc wzrok znad ekranu.

    Gestem dłoni wskazałam jej fotel naprzeciwko biurka, chcąc, by usiadła. Tak też zrobiła.

    — Co ty tu robisz? Z tego, co pamiętam, twój okres wypowiedzenia skończył się kilka tygodni temu i powinnaś być na Haiti? Hawajach? 

    Opadłam na swoje krzesło, sięgając po napój. Upiłam porządny łyk, przy okazji otwierając laptop, by go włączyć.

    — Dogadałam się z panem Harringtonem, zostanę z tobą do świąt, a później odejdę albo i nie — oświadczyła, blokując tablet. Odłożyła go na kolana i posłała mi przyjazny uśmiech. — Riley, znam cię, nie zatrudniłaś nikogo na moje miejsce, wzięłaś na siebie całą pracę i jeszcze będziesz udawała, że to nic takiego, ale cię znam. Więc wróciłam. I zamierzam jakiś czas zostać. I wrócę z gorącą herbatą i witaminą c, widzę, że ci się przyda. 

    Normalnie nikt nie pozwalał sobie na taki ton wobec mnie ani na takie uwagi, ale Asli była inna. Ceniłam jej szczerość i bezpośredniość.

    — Nie potrafisz nawet porządnie rzucić pracy, Asli — podsumowałam, uśmiechając się szeroko.

    — Powinnaś dać mi podwyżkę — oznajmiła z zadowoleniem, podnosząc się z miejsca. — I powinnaś odpocząć, dopiero po lunchu coś zaczyna się dziać. Wyglądasz jak siedem nieszczęść, użyj więcej korektora albo idź do lekarza. 

    — Złego diabli nie biorą — zauważyłam z rozbawieniem, wyciągając z szuflady tablet graficzny. — Powiedz mi, co z Amandą? W tym tygodniu miała jeszcze mi pomagać, a skoro ty tu jesteś to...

    — Nie martw się. Pan Harrington wysłał ją na zasłużony odpoczynek trochę wcześniej. Była bardzo zadowolona. Hmm... Wzruszyłam się, wiesz? Królowa lodu interesuje się plebsem — zażartowała, kierując się do drzwi. — Odpocznij, masz zarządzać agencją, a nie wykończyć się przy tym — powiedziała i tak po prostu wyszła.

    Prychnęłam pod nosem, kręcąc z rozbawieniem głową i otworzyłam folder, w którym znajdowały się wszystkie interesujące mnie informacje. 

    Skupiłam się na pracy, a przynajmniej próbowałam. Nie było to łatwe. Całą noc kotłowałam się w pościeli, mierząc się z własnymi wątpliwościami i dolegliwościami. Efekt był taki, że naprawdę czułam się jak gówno i nic nie mogłam na to poradzić. Powinnam być skupiona na firmie. To był odpowiedni czas, by się wykazać. Potrzebowałam pełnej koncentracji. 

    Zamiast świeżych pomysłów, w głowie miałam odłożoną w czasie rozmowę ze Stanleym. Mogłam zaoferować mu jedynie szczerość i choć znałam go całkiem dobrze, nie byłam pewna, jak przyjmie moją prawdę. 

    Odłożyłam tablet, wzdychając ciężko. Palcami wskazującymi pomasowałam skronie i zmarszczyłam brwi, słysząc pukanie. Niedawno minęła dziesiąta, ale moje samopoczucie wcale nie uległo polepszeniu. Chciałam pracować, a jedyne, co mogłam, to myśleć o tajemnicy Blanki, jej nowym związku i absurdalnej propozycji ślubu ze strony Stanleya.

    Najgorsze jednak było to, że mimowolnie pozwalałam, by Thomas pozostawał w mojej głowie. W ostatnim czasie był niczym szybko rozpowszechniająca się zaraza, której ciężko było się pozbyć.

    — Proszę — mruknęłam, reflektując, że ktoś nadal czekał za drzwiami.

    Po dosłownie kilku sekundach zauważyłam piękny bukiet kwiatów. A właściwie to pudełko, w którym znajdowały się róże, goździki i eustomy. Oczywiście całość składała się z pastelowych odcieni i tworzyła kompozycję, którą ciężko było zignorować.

    Uśmiechnęłam się pod nosem, ponieważ bez sprawdzania bileciku, miałam pewność, kto zlecił ich dostarczenie. Dosłownie po momencie zauważyłam również kuriera, który posłał mi szeroki, radosny uśmiech.

    — Panna Riley Reed? — zapytał, chcąc upewnić się, że trafił w odpowiednie miejsce.

    — Dlaczego moja asystentka nie odebrała przesyłki? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie, odkładając tablet.

    Podniosłam się z miejsca i obeszłam biurko, gestem dłoni nakazując chłopakowi, by się zbliżył. Najpewniej był studentem, który dorabiał sobie w wolnych chwilach, ponieważ wyglądał na bardzo młodego. Może nawet uczęszczał do liceum, średnio mnie to interesowało.

    — Dostałem polecenie, by doręczyć do rąk własnych — odparł, odkładając pudełko na blat. — Pokwituje pani?

    Delikatnie uniosłam kąciki ust, imitując tym samym namiastkę uśmiechu i sięgnęłam po czytnik, na którym rysikiem nakreśliłam parafkę. 

    — Dziękuję — powiedziałam automatycznie, pamiętając o zasadach dobrego wychowania.

    Zazwyczaj denerwowałam się, gdy ktoś przeszkadzał mi w pracy, ale prawdą było, że tamtego poranka niezbyt przykładałam się do właściwych obowiązków. Sięgnęłam do torebki, z której wyjęłam kilka banknotów o niskich nominałach i oddałam je chłopakowi w ramach napiwku.

    Podziękował, pożegnał się i wyszedł, więc ja przyjrzałam się bukietowi. Od razu zauważyłam bilecik:

    Kolacja, u mnie, o dwudziestej. Musimy porozmawiać, całuję.

   

    Nie podpisał się, ale i tak wiedziałam, że to Stanley był nadawcą. Jego odręczne pismo tylko mnie w tym utwierdzało.

    I miał całkowitą rację, musieliśmy porozmawiać, chociaż nie miałam pewności, czy byłam na to gotowa. Jeśli on chciał ślubu i rodziny, nie mogłam go ograniczać. Nie, zależało mi na jego szczęściu dużo bardziej niż na własnym komforcie.

    Automatycznie chciałam powąchać kwiaty, ale zapchany nos mi to uniemożliwił. Wielka szkoda. Uśmiechnęłam się pod nosem i postawiłam pudełko na stoliku, który znajdował się w rogu pomieszczenia. Wyglądały pięknie. 

    Kichnęłam, słysząc po raz kolejny dźwięk pukania. Przetarłam nos palcami i podeszłam do drzwi, otwierając je.

    Zazwyczaj tego nie robiłam, ale byłam naprawdę blisko. Zatrzymałam się jednak w pół kroku, dostrzegając w progu Thomasa. Spodziewałam się Asli, Amandy, bądź kogokolwiek z agencji, ale nie jego.

    Skrzywiłam się nieznacznie, ponieważ w pamięci od razu pojawiły się obrazy z poprzedniego poranka. 

    — Lucyfer? — zapytałam głupio, nie potrafiąc powstrzymać się od uszczypliwego tonu. To było silniejsze ode mnie. — Jestem nieco zajęta — dodałam, chcąc się go jak najszybciej pozbyć.

    Po śmierci Bradleya unikałam go niczym ognia. Przez długi czas mi to wychodziło i wcale nie było takie trudne, ponieważ opuścił miasto. Nie analizowałam tego, ale fakt, że wrócił, przerażał mnie. Nie potrzebowałam go tu. 

    — Zajmę ci tylko chwilę, mogę? — zapytał, unosząc dłonie w poddańczym geście.

    To wzbudziło moją podejrzliwość, bo jeśli kiedykolwiek o nim myślałam, to zawsze towarzyszyła mu rola wojownika, nie tchórza.

    Przekrzywiłam głowę i zagryzłam do wewnątrz dolną wargę, w momencie orientując się, jak musiał wyglądać ten gest. Więc jak szybko złapałam ją pomiędzy zęby, równie prędko ją wypuściłam.

    Wskazałam mu fotel, naprzeciw biurka, by zachować odpowiednią odległość i posłałam mu pytające spojrzenie.

    Wbrew pozorom byłam ciekawa, co go do mnie sprowadziło. Dlaczego chciał ze mną rozmawiać, szczególnie że po śmierci Bradleya jasno wyraził swoje zdanie na mój temat. Pod wpływem emocji, ale nie potrafiłam wyrzucić tamtych słów z głowy. Nie dlatego, że krzyczał, a z powodu prawdy, którą zawierały.

    Byłam winna i nie mogłam temu zaprzeczać. 

    — Blanka jest u siebie, o ile mnie pamięć nie myli — zauważyłam, nie potrafiąc się powstrzymać.

    Potarłam palcami czoło, walcząc z niechcianymi wspomnieniami. Thomas ciągle je przywoływał w najmniej odpowiednich momentach.

    — Wiem, idziemy zaraz coś zjeść, chciałem ci tylko podziękować.

    Przymknęłam oczy, by ukryć zaskoczenie. Tommy nie należał do ludzi, którzy zbyt często dziękują albo za coś przepraszają. 

    — W porządku. 

    Liczyłam, że krótka odpowiedź go zniechęci, ale ku mojemu zdziwieniu, niezrażony rozpoczął podziwianie otoczenia, dopóki jego wzrok nie zatrzymał się na kwiatach. 

    — Stanley, co? Postarał się już o pierścionek? — Rzucił mi pytające spojrzenie, któremu towarzyszył ironiczny uśmiech. 

    Skinęłam głową w odpowiedzi na pierwsze pytanie, a drugie postanowiłam pozostawić bez komentarza. Moje życie uczuciowe nie było jego sprawą. Nie zamierzałam pozwolić mu na to, by się nabijał z mojej nieco kłopotliwej sytuacji. 

    Nie miał prawa wtrącać się ani teraz, ani wcześniej. I ewidentnie nic sobie z tego nie robił.

    — Naprawdę nie musiałeś się fatygować, Tommy — powiedziałam, siląc się na uśmiech. — Mam dzisiaj mnóstwo pracy. Ty również pewnie jesteś zajętym człowiekiem. Sam rozumiesz... Niedługo mam spotkanie, do którego powinnam się przygotować.

    Podniosłam się i powoli ruszyłam w stronę drzwi. Nie zamierzałam ich otwierać, by wskazać mu drogę do wyjścia. To byłoby niegrzeczne. Liczyłam jednak, że załapie aluzję. 

    Bystry był z niego facet.

    Mój gabinet zawsze wydawał się zbyt duży, jak dla jednej osoby, lecz przy Thomasie miałam wrażenie, że brakuje w nim przestrzeni. Potrzebowałam dystansu. I czegoś, co odwróciłoby moją uwagę od niego. Od niechcianych myśli, które ciągle obijały się o ściany mojej czaszki. 

    Zrobiło się gorąco, chociaż miałam pewność, że klimatyzacja utrzymywała stałą temperaturę w pomieszczeniu.

    Myślałam, że odniosłam sukces. Naprawdę. Ucieszyłam się, gdy Thomas podniósł się z fotela i skierował do drzwi. Mina nieco mi zrzedła, gdy zatrzymał się zdecydowanie za blisko mnie. 

    Bezczelnie wyminął drzwi i zakłócił moją przestrzeń osobistą.

    — Jak ty w ogóle możesz tu pracować, Pchło? Wieje chłodem na kilometr. Masa szkła. Ponure miejsce. Zero osobistych przedmiotów — wyliczał, przysuwając swoją twarz do mojej.

    Poczułam jego miętowy oddech, co nieco mnie otrzeźwiło. Był w pełni gotowy na randkę z moją przyjaciółką.

    Pozwoliłam mu odgarnąć kilka kosmyków moich włosów, które leniwie opadły na mój prawy policzek. Delikatny dotyk jego wielkich dłoni wywoływał dreszcze na mojej skórze. 

    Trwałam jednak w miejscu, udając niewzruszoną, a moje serce wybijało szaleńczy rytm o moje żebra. Pędziło i napędzało krew, która wrzała w moich żyłach. Przez niego.

    Nikt, nigdy, nie wywoływał we mnie tak silnych emocji. Szczerze go za to nie znosiłam. 

    Nerwowo zerknęłam na biurko, gdzie stały trzy fotografie. Thomas nie miał możliwości, by się im przyjrzeć. Były zwrócone do niego tyłem. To jedyne osobiste przedmioty, które miały dla mnie znaczenie.

    Rodzice i Bradley. Wszystko, co miałam plus wszystko, co zdążyłam już stracić. 

    — Wszystko, czego mi trzeba, mam w sercu — wyszeptałam niemalże bezgłośnie i gestem dłoni wskazałam mu drzwi. — Blanka nie powinna czekać — dodałam, odsuwając się.

    Mógł mieć mnie za tchórza, ale nie mogłam trwać tak blisko niego. Nie potrafiłam.

   

   

   
Cześć, Pchełki!
Jest piątek, jest rozdział, hurra! Nie będę się rozpisywać. Za niedługo Nasza Madzia wychodzi za mąż, a co za tym idzie, nie ma czasu, więc od razu uprzedzam, że rozdziały mogą mieć lekkie obsuwy czasowe, o.
Standardowo dziękujemy i czekamy na Wasze komentarze.
Ściskamy!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top