rozdział trzeci; anthos
Rozdział niekoniecznie dobry dla osób wrażliwych na krzywdę zwierząt.
**
Pewnym było, że do lasu wyruszymy na koniach. Każda jazda niesłychanie mnie ekscytowała. Jednocześnie czułem się przy tych zwierzętach, jak prawdziwy książę, a przy tym dawały mi poczucie ludzkości. Moi rodzice zawsze wychwalali sposób mojej jazdy i pewność siebie, jaka drzemała we mnie, kiedy tylko zbliżałem się do zwierzęcia. Patrząc na ogiera nie myślałem o nim, jako o pojeździe i dobrym wspólniku na czas bitwy; moja więź z tymi zwierzętami była dużo bardziej emocjonalna i zżyta. Każdy mi tego zazdrościł - tej lekkości podczas jazdy oraz tego, jak mój własny koń, będący ze mną od źrebaka, słuchał mnie i szanował. Nie mogłem ujeżdżać go zanadto często, aczkolwiek, gdy nadeszła ku temu okazja, cieszyłem się, jakbym wygrał życie.
– Harold, zwolnij! – słyszałem wołanie ojca, gdy mój piękny Anthos zaczął galopować. Odchyliłem błogo głowę w tył, ignorując go, czemu towarzyszył śmiech Louisa.
– Właśnie tak, Anthosie – zaśmiałem się do mojego konia, trzymając wodze. Pracowałem swoimi biodrami, wypychając je w tempie, w jakim koń poruszał nogami. Spojrzałem ukradkiem w bok, widząc księcia, który skupiony był na drodze i wydawało się, że zaczął ze mną rywalizować. Jego koń zipiał, kręcąc głową podczas wyścigu. – Twoje niedoczekanie – wymamrotałem pod nosem, mocniej szarpiąc swymi nogami, aby w ten sposób dać znać mojemu koniowi, by przyspieszył.
Kasztanowy ogier dał popęd, sprawiając, że piach pod jego kopytami rozpylił się na boki. Przymrużyłem oczy, garbiąc się i uniosłem pośladki w górę. Z cynicznym uśmiechem, przymknąłem oczy, szczęśliwy z powodu zwycięstwa. Goniliśmy z Anthosem dopóki przed naszymi oczami nie rozciągał się las. Kazałem mu zwolnić, wiedząc, że on sam jest z siebie dumny i szczęśliwie prycha.
Nawet nie zorientowałem się, kiedy mimowolnie moje kąciki ust rozciągnęły się w szczycącym, pełnym zadowolenia uśmiechu. Po chwili byłem w stanie zobaczyć, jak dojeżdża do mojego boku książę Louis.
Jego twarz przyjęła nadgorliwy wyraz, a ja miałem ochotę kpić, ponieważ ze swym grymasem wyglądał jak obruszone dziecko. Mimo przegranej, dbając o swoją aparycję i wdzięki, wyprostował się, unosząc brodę, gdy przystanął obok mnie, obserwując krajobraz leśny i wyboistą ścieżkę.
– Miałeś szczęście – powiedział, przeciągając leniwie samogłoski. Prychnąłem. – I szybszego konia – poruszył ramionami. Przypatrywałem się chwilę jego kreacji, w głowie szukając dobrej odpowiedzi.
– Oczywiście, że tak – z gracją godną następcy tronu, jakim zresztą byłem, zszedłem z konia, głaszcząc jego bok.
– Co robiłeś wczorajszego dnia? – Louis powtórzył moje ruchy krok za krokiem, stając naprzeciw swojego konia. Zmarszczyłem brwi, chwilę obserwując jak patrzy w jego pysk antypatycznie, jakby nie miał w sobie żadnych emocji. Królów nawet jeszcze nie było słychać.
– Siedziałem w swojej komnacie i liberowałem nad sensem mojej egzystencji – wzruszyłem ramionami. – I nad tym, czy twój ojciec nie powinien dowiedzieć się o tym, jak mi groziłeś – spojrzałem na księcia z wyrzutem.
– Groziłeś, groziłeś, od razu groziłem... – przewrócił oczami, zerkając w moim kierunku. Jego spojrzenie przeszyło mnie i patrzyłbym tak na niego, ale moja uwagę odwrócił Anthos, który pyskiem zachęcał mnie do pieszczenia jego ucha. – Zachowałem się, jak na brata przystało.
– Brata – powtórzyłem. – A na księcia?
– Czy jeśli cię przeproszę zechcesz mi wybaczyć i porzucisz w zapomnienie to, jak poplamiłem twoją koszulę? – zapytał mnie, wyznaczając krok w moim kierunku.
– Nie zbliżaj się – zrobiłem duży krok w tył, wpadając na mojego konia, który powstrzymał mnie przed upadkiem. Złapałem się jego karku, wlepiając wzrok w kopyto. Zmieszałem się, chowając twarz za pyskiem Anthosa. – To- to znaczy...
– Nie wierzę, że się mnie lękasz.
Nie odezwałem się, nie chcąc się bardziej pogrążyć. Gdyby tylko wiedział...
– Utrzymam swój dystans, jeśli tego ode mnie oczekujesz, książę – dodał prędko, z wyraźnym rozbawieniem na twarzy.
– Dworujesz sobie ze mnie? – spytałem nieufnie.
– Rozbawiłeś mnie swoją dziecinnością – wzruszył ramionami, szczerze się uśmiechając. Zmarszczki pojawiły się wokół jego oczu i ust, kiedy patrzyłem znów na drogę, chcąc, by nasi ojcowie zjawili się tu jak najszybciej. – Wiedziałem, że gdzieś pod maską aroganckiego księcia znajduje się mały chłopiec. Czy właśnie tak powinien zachowywać się dorosły następca tronu?
– Dorosły? – zmrużyłem oczy. – Nie sądziłem, że niespełna skończone siedemnaście wiosen jest uznawane za sędziwy wiek.
– Nie rozśmieszaj mnie – kręcił głową w stałym rozbawieniu, gdy ja przyglądałem się mu, jakby był największym idiotą, jakiego kiedykolwiek poznałem. – Chwila. Nie żartujesz sobie?
– Nie – pokręciłem głową, nie kryjąc przy tym także uśmiechu, gdy oczy księcia powiększyły się co najmniej do żabiego rozmiaru. – Co w tym takiego szokującego?
– Och, nic takiego! – wzruszył ponownie ramionami, przebiegając palcami po swoich włosach. Mimo tego widziałem, że czuł się zmieszany i chciałem poznać tego powód. – Po prostu jesteś dzieckiem, a nie wyglądasz, Harold.
– Nie jestem wcale tak wielkim dziecięciem – uniosłem dumnie brodę do góry. – Jestem już na tyle dojrzały, by objąć tron!
– Ależ oczywiście – zakpił. – Na pewno nie brakuje ci filigranowości.
– Co masz na myśli?
– To jak z tymi przeprosinami? – stąpał z nogi na nogę, ignorując moje pytanie. Rozchyliłem już usta, gotowy odpowiedzieć, a wtedy do nas dwóch dołączyli ojcowie.
– Kto wygrał wasz pojedynek na koniach? – zapytał król Troy, kiedy jego koń truchtał ciężko w moją stronę.
– Zapewne mój syn – zaśmiał się Desmond. – Jest szybszy, niż sam diabeł.
– To zasługa Anthosa – poczułem się onieśmielony przez ten komplement. W końcu ojciec nigdy mnie nie pochwalał, a teraz zdołał się urzec mnie tak wielkimi słowami. Odczułem wrażenie, jakbym znów miał pięć lat i został za coś udobruchany cukierkiem. Moja pewność siebie zmalała, gdy zacząłem się rumienić i by nikt tego nie dostrzegł, wtuliłem twarz w dumnego konia.
– Dobra, panowie – ojciec klasnął w dłonie i potarł je. – Wyjmijcie swoje łuki, pokrowiec ze strzałami i wyruszamy.
– Właśnie, koniec zabawy – dodał jego wysokość Tomlinson.
Westchnąłem w kark Anthosa, chwytając wodze i postanowiłem w pierwszej kolejności przywiązać zwierzę do drzewa.
– Cóż to za kwaśna mina? – zapytał Louis, dając mi przy tym lekkiego kuksańca w bok. – Nie w humorze? Czy denerwujesz się pierwszym polowaniem?
– Nie denerwuję się – skrzyżowałem ramiona na piersi po zaciśnięciu wódz zawiązanych wokół drzewa. Spojrzałem na dwa pokrowce z bronią, które książę trzymał w swych dłoniach, okrytych skórzanymi trzewikami. – Ja po prostu nie chcę tego robić. To nie jest obowiązek królestwa, tylko tych... kłusowników.
– To jest po prostu nauka strzelania do celu. Tyle, że w przeciwieństwie do tarczy, cel jest żywy – wzruszył ramionami.
– To morderstwo – grymasiłem, kiedy Louis podał mi mój łuk i strzały. Przyjąłem je z odrazą, kręcąc głową w niepocieszeniu. Królowie już wypatrywali dobrego miejsca, z którego mogliby strzelać. – Coś ty taki dzisiaj dla mnie miły? – spytałem nagle, zbijając księcia z tropu. – Czy już zaplanowałeś jak pozbyć się mnie z tronu i szykujesz jakieś oszustwo?
– Nie ciągnie mnie do przejęcia roli władcy w państwie, które ma konflikt z trzema innymi – prychnął. – Nie jestem złem wcielonym, wiesz?
– Robisz wrażenie niezbyt przyjaznego odkąd tu jesteś – wyciągnąłem jedną ze strzał, począwszy przyglądać się jej z ciekawością. Przyłożyłem do ostrza kciuk, bardzo delikatnie, by nie skaleczyć palca. Nie miałem rękawic jak Louis.
– Taki już mój wdzięk – chwytając w jedną z dłoni strzałę, poruszył głową, by odgonić miękką grzywkę z oczu. – Nadal poza tym nie podoba mi się wizja mojej siostry jako twojej żony.
– Myślisz, że ja cieszę się na myśl o ślubie? – spytałem. – I nie mam na uwadze konkretnie twojej siostry. Ja po prostu nie chcę się pobierać. Ale państwo cierpi, nasze królestwa muszą się pojednać.
– Ach, obowiązki – westchnął.
– Jakim cudem udało ci się oddalić tyle kandydatek? Ja nie mam nic do gadania!
– Zasady w naszych królestwach diametralnie się różnią. Nasi rodzice również – jego spojrzenie pociemniało w mroku. – A ty, skąd wiesz o moich... kandydatkach?
– Pytanie, kto o nich nie wie – mruknąłem, dopiero po paru sekundach orientując się, jak okropnie to zabrzmiało. – Um... to znaczy... ludzie gadają...
– Racja. A ty ponoć nie lubisz plotkarstwa? – ton jego głosu nagle zmienił się na dużo bardziej chłodny.
– Tak, ja nie...
– Więc świetnie – uśmiechnął się fałszywie. – A teraz chodźmy zdobyć nasz obiad – po czym odwrócił się na pięcie, krocząc do królów, którzy rozrzucili broń na ziemi.
Westchnąłem ciężko, momentalnie czując ogrom wtydu pomieszany z wyrzytami sumienia. A więc wszystkie plotki okazały się być nie prawdą? Louis widocznie nie chciał mieć ze mną dobrych relacji, a zależało mu tylko na przeprosinach skoro zachował się teraz w taki sposób, nie pozwalając mi nawet wytłumaczyć moich zarzutów. Może nie miał po prostu cierpliwości do takich osób, jak ja? Nie miałem już nadziei na to, że się dogadamy, z resztą wcale mi na tym nie zależało. Teraz chciałem pokazać wszystkim, że potrafię posługiwać się bronią.
– Ach, jestem taki głodny – westchnął król Francji. – Bardzo chętnie spożyłbym wielkiego, tłustego dzika, a wy, panowie?
– Wolę makaron – powiedziałem niechętnie, nie chcąc wypaść źle przy królu. On nie wydawał się być zły za mój grymas, a nawet posłał mi całkiem miłe spojrzenie, w przeciwieństwie do mojego ojca. Louis wydawał się mnie zupełnie zignorować i zajmował się przymierzaniem łuku.
– Zadziwiające. Makaron ponad soczystego, upieczonego mięsa! – zawołał ojciec francuskiego księcia. – Doprawdy, wyjątkowy z ciebie młodzieniec.
– To wszystko przez włoskie kucharki, które w ostatnim czasie zawitały w naszym pałacu – mój ojciec wszystko obrócił w żart. – Rozpieszczają Harry'ego kluskami! Dobre sobie. A teraz, natychmiast, załóż broń na ramię i weź się w garść.
– Tutaj nawet nie ma do czego celować!
– Jak będziesz dalej tak wrzeszczał, długo nic nie ujrzymy – Louis spojrzał na mniej spod rzęs.
– To ty piszczesz, jak dziewczynka.
Król Francji złapał swój brzuch, śmiejąc się. – Rywalizacja dwóch młodych mężczyzn. To jest prawdziwa mąskość! A teraz wykaż pogodę ducha, Louis i zaprezentuj swoje sokole oko.
– Moment, ojcze – odpowiedział jego syn, rozglądając się w skupieniu po okolicy, nagle napinając łuk na cięciwie po dojrzeniu na gałęzi zapewne jakiegoś ptaka.
Zwężyłem oczy na jego ramiona. Wcześniej podwinął rękawy swojej białej, aksamitnej koszuli na wysokość łokci, dzięki czemu mogłem dostrzec jak mięśnie jego ramion napinają się przy najmniejszym ruchu. Z jakiegoś powodu przedramiona księcia wydały się dla mnie naprawdę fascynującym widokiem. Po przymrużeniu swego lewego oka, pozwolił strzale uciec spomiędzy palców. Udało mu się trafić za pierwszym razem. W powietrzu znalazło się mnóstwo szarych piór. Patrzyłem w osłupieniu jak sptaszyna leci w dół, uderzając swoim małym ciałem w krzak dzikiej maliny. Moje zęby wydały z siebie zgrzyt, gdy w powietrzu rozniósł się dźwięk bitych braw.
– Tym się, synu, nie najemy, aczkolwiek strzał był naprawdę bezbłedny
Louis wzruszył ramionami, kłaniając się nisko. Wręcz kipiał z dumy, kiedy kroczył w kierunku padliny.
– Przynieś zdobycz i wyjmij ostrze – król ciągle uśmiechał się szaleńczo, obserwując poczynania swego syna. – Krew jest jeszcze gorąca. Czujesz puls? – zaśmiał się, gdy Louis podnosił ptaka, przyglądając się mu.
Mimowolnie poczułem jak moja dolna warga zaczęła drżeć i dlatego prędko odwróciłem wzrok od tego, co czynił książę.
Usłyszałem tylko trzask, kiedy wysunął ostrze ze zwierzęcia.
– Otrzyj strzałę o trawę, synu. Dobra robota, lecz teraz trzeba wypatczeć bardziej godnej ofiary – ojciec poklepał go po plecach. – Chodźmy w głąb lasu.
– Harold – nagle usłyszałem także głos swego ojca, który pociągnął mnie z czuciem za szatę, abym ruszył za nimi, co niechętnie uczyniłem.
– Muszę to robić z wami? – jęknąłem w jego ucho.
– Synu, nie ośmieszaj się. To tylko zwierzęta, musisz się przełamać. Co będzie, gdy jako król wyruszysz na bitwę, by zabijać ludzi?
– Ludzie to nie zwierzęta. Zwierzęta nigdy nikomu nie zrobiły z intencją krzywdy – wymamrotałem, czując gulę w gardle.
– Nie zachowuj się jak baba. Jesteś mężczyzną i pokaż to – przemówił srogo. Zacisnąłem wargi, krocząc za królem Troyem i jego synem. Nagle ci przystanęli, wysępiając wzrok i słuch.
– Słyszysz? – zagadnął syna władca Francji.
– Sarnina – uśmiechnął się w odpowiedzi Louis, po dojrzeniu zza pni drzew charakterystyczny kolor sierści.
– Dajcie spokój. Jest zbyt młoda... – mężczyźni spojrzeli na mnie w taki sposób, jakbym naprawdę przemówił kobieco. – Nie będzie z niej mięsa.
– Tutaj akurat książę ma rację – rzekł król Troy. – Powinniśmy sprawdzić, czy może w okolicy nie ma jeleni lub nawet i łosi!
– Ależ ojcze, wykorzystajmy tę sytuację! – Louis jakże uparty, przemówił szeptem.
Wpatrywałem się w ziemię, która zaczęła wirować pod moimi palcami, gdy nasłuchiwałem jak mój ojciec wyciąga zza pleców strzałę.
– Synu, gdy już przejmiesz po mnie władzę, pojmiesz z doświadczeniem, iż bardzo często należy rezygnować z wielu rzeczy, by czekać na inne, godniejsze.
Król Francji nie zdążył dokończyć swojego monologu, kiedy mój ojciec strzelił w sarnę, tym samym zabijając ją. Przełknąłem ślinę, kładąc dłoń na swoim czole, kiedy zachwiałem się na stopach.
– Tak! – zawołał z podnieceniem Louis, obserwując z ogromną satysfakcją jak zwierzę wykonało już tylko ostateczne, błagające o życie podrygi.
Spojrzałem w tamtą stronę, mrugając kilkukrotnie. Poczułem jak łuk zostaje zdjęty razem ze strzałami z mych pleców. Ojciec wepchał broń w moje ramiona. – Ja przecież nie umiem strzelać, ojcze – mruknąłem.
– Bzdura – zaprzeczył od razu – idealnie trafiasz do nieruchomego celu, więc tutaj musisz tylko poćwiczyć – zaczął rozglądać się za kolejnym, bezbronnym zwierzęciem
– Już nie pamiętam jak trzyma się łuk – byłem niechętny, rozdrażniony i słaby, kiedy ojciec kazał mi strzelić w ptaszynę, chowającą się w dziupli.
– Skoro Louisowi poszło tak świetnie, teraz może ci pomóc.
– Idź – Troy tylko mocnym ruchem popchnął swego syna na przód, a on bez najmniejszego sprzeciwu podszedł do mnie. Nie chciał z pewnością dyskutować z królami.
Westchnąłem poddańczo, nagle czując się, jakbym był bardzo zmęczony.
Louis stanął za mną; jego woń uderzyła w moje nozdrza, sprawiając, że skrzywiłem twarz przez silny zapach. Był charakterystyczny, w końcu Francja słynęła z kwintesencji ich perfum. Położył dłoń na moim ramieniu, nakierowując właściwie obie moje ręce.
– Napnij bardzo mocno – szepnął mi prosto do ucha. Jego głos ociekał francuskim, finezyjnym akcentem.
– Nie umiem tego robić – szepnąłem markotnie, przekręcając głowę, jednak to nie pomogło, bo obraz zaczął się kręcić i rozmazywać. Ostatnim, co poczułem to dłoń Louisa na moim prawym boku, kiedy broń upadła pod nasze stopy, a ja zachwiałem się, napierając plecami na jego ciało.
Pierwsza rzecz, jaką usłyszałem to głośne westchnięcie mojego ojca, pomieszane z okrzykami księcia w jego ojczystym języku.
– Nous avons besoin d'un médecin, mon père! (Potrzebny nam medyk, ojcze!) – w głosie Louisa słyszałem wielkie pokłady paniki.
– Co on powiedział? – fuknął mój ojciec.
Złapałem za swoją głowę, starając się rozjaśnić obraz, kiedy czułem pod ciałem krzywiznę gleby.
Królowie wymieniali się zdaniami. Ojciec Louisa brzmiał na przejętego, kiedy ten mój ryczał ze wściekłości.
– Nic mu nie jest! – krzyknął zza moich pleców. – To jest po prostu nieudacznik!
– Niedobrze mi – wymamrotałem i nim książę zdążył jakkolwiek na to odpowiedzieć, wychyliłem się na bok, by zwymiotować na trawę.
– Ohydne zjawisko! – Louis wzdrygnął się, ale mimo tego czułem jak wciąż klęczy przy mnie. Wymiotowałem żółcią, ponieważ tego dnia nic nie jadłem, mimo zachęt królowej. Czułem się obrzydliwie. W dodatku byłem sobą zawiedziony, bo nie wykonałem zadania.
– Cóż za wstyd! – król Anglii zarzucił szatą. – Idźżesz nad rzekę, zrób coś ze sobą!
Powstrzymując resztką sił niechciane łzy, zerwałem się na równe nogi, aby opuścić to nieprzyjemne towarzystwo. Czułem się potwornie poniżony.
Usłyszałem Anthosa, który rżał, kiedy rozejrzałem się wciąż nieco przyćmiony. Na moje szczęście znałem to miejsce, dlatego mogłem sobie poradzić i trafić nad staw. Uklęknąłem na samej krawędzi strumyku tak szybko, jak tylko się tam znalazłem, zanurzając dłoń w krystalicznej, słodkiej wodzie, by przemyć usta. Nachyliłem się, intensywnie garbiąc plecy; łapałem wodę garściami. Opłukałem twarz chłodnym strumieniem, w trakcie tego pociągając nosem. Nie dbałem o rękawy koszuli, która była już cała mokra, gdy oglądałem swoje żałosne odbicie w wodnym wirze.
To była bez wątpienia najbardziej uwłaczająca mej godności sytuacja w życiu.
Objąłem się ramionami, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Moja twarz opadła między nogi z zipnięciem. Wziąłem wdech i wydech, ponawiając czynność kilka razy, nim wyczułem za sobą czyjąś obecność. Z nieznanej przyczyny wprost wiedziałem, że jest to książę Louis.
– Oszczędź komentarza – poprosiłem, krzywiąc się, ponieważ mój głos był zachrypły i zniekształcony, gdy uniosłem głowę znad kolan, opierając na jednym brodę.
– Będziesz znowu wymiotował? Bo jeśli tak, to zrób to teraz, nie tuż przy moich butach – zaśmiał się krótko.
– Nie będę – pociągnąłem palcami po tafli, obserwując jak woda rozwarstwia się w jednym kierunku. – Czy oni wciąż tam są?
– Są. Rozmawiają o całej sytuacji dosyć wzburzeni – odpowiedział, przysiadając się obok mnie. – Zasłabłeś? Może mało dziś zjadłeś.
– Jadłem – skłamałem, odpowiadając szybko i wyraźnie, co było przeciwieństwem tego, w jaki sposób mówiłem jeszcze moment temu. – Oczywiście, że jadłem.
– Mhm – mruknął, lecz nie byłem w stanie wyczuć tego co, miał na myśli poprzez to. – Nie lubisz idei polowań, prawda?
– To jest odrażające – przełknąłem ślinę, czując się już trochę lepiej. Nabrałem wody w lewą dłoń, by się napić. – Dlaczego to sprawia wam przyjemność? Ja nie mogę nawet na to patrzeć.
– Przecież my tylko zdobywamy jedzenie – pokręcił głową z rozbawieniem. – Nie jesteś już małym dzieckiem. Wiesz, że towarzyszy temu krew.
– Naprawdę się starałem. Chciałem strzelić – burknąłem, mokrymi dłońmi przebiegając po lokach. Woda spłynęła po moim czole. Błogo pławiłem się w jej zimnie. – Teraz ojciec mnie ukarze.
– Nie jesteś dzieckiem, więc nie musisz martwić się o dostanie kary – Louis przewrócił oczami. – Nic się koniec końców nie stało.
– Nie wiesz, jaki jest mój ojciec – pokręciłem głową. Nie zdawał sobie sprawy ze swoich słów. – Lepiej żebyś go mijał szerokim łukiem, kiedy rządzi nim wściekłość.
– Mój ojciec również nie należy do spokojnych władców. Nie raz sam groził, że złoi mi skórę, gdy dawałem się we znaki, ale teraz przynajmniej jestem, jaki jestem.
– Po co tu przyszedłeś? – wydąłem wargi, patrząc na niego z zainteresowaniem. Nie miało to zabrzmieć chamsko i Louis chyba zrozumiał moje dobre intencje. Patrzył ciągle w moje oczy. Czułem się przy nim dziecinnie. – Nie jesteś na mnie zły za... wszystko?
– Wiem, że nie chciałeś mnie urazić tym, co wcześniej powiedziałeś – przyznał. – To ja, nie wiedzieć czemu, zareagowałem tak... wybuchowo.
– Źle się wtedy wyraziłem. To nie są moje sprawy, zachowałem się nieodpowiednio, wtrącając się w nie – wzruszyłem ramionami. Louis przegryzł dolną wargę, sięgając dłonią do tafli wody.
– Nie jesteś takim sukinsynem, jak mogłem się domyślać po pierwszym wrażeniu, jakie wywierasz – wysępiłem oczy, słysząc, jakim słownictwem się posłużył.
– Och, zapomniałem... – mruknąłem z nutą śmiechu. Louis spojrzał przy tym na mnie z niezrozumieniem. – Po prostu wszyscy twierdzą, że Francuzi są wulgarni w mowie.
– Coś w tym jest – nie ukrył swojego zdumienia wywołanego moją szczerością. – To jak? Która z twoich twarzy jest prawdziwa?
– Nikt tak naprawdę nie zna mnie całkowicie takiego, jakim jestem. Sam ciągle mam wątpliwości.
– Więc skrywasz swoją prawdziwą osobowość – uśmiechnął się chytrze. – Iście interesujące. Tylko... czemu to robisz?
– Nie ufam ludziom – odpowiedziałem prosto. – Mimo, iż pragnę wierzyć w dobroć człowieczeństwa, wiem, że większość jest podła.
– Dlatego dla wszystkich, kto żyje, jesteś odtrącający? Widziałem o poranku jak traktujesz posłańców. Jesteś wredny dla służbian – wciąż patrzył na mnie i mimo wypowiadanych słów nie wyglądał, jak gdyby chciał mi dopiec.
– To, jak obrzydliwie obgadują całą rodzinę królewską nie daje mi powodów do szanowania ich – prychnąłem. – Mój ojciec jest ich chlebodawcą, a tak się odwdzięczają!
– Odwdzięczają się swoją pracą – zmarszczył brwi. – Mnie uczono szacunku do każdego pracownika.
– Zostaliśmy wychowani na inne sposoby, Louisie. Nieporównywalne sposoby.
– Widzę, książę – mimo wszystko uśmiechał się, jednakże o dziwo nie w ten drwiący sposób. – Ale nie jesteś złym człowiekiem.
– Nie znasz mnie. W dodatku każdego dnia zmieniasz zdanie – zarzuciłem mu. – To nie w porządku. Co z tobą nie tak?
– Jesteś trochę irytujący, lecz nie mogę rzec, iż twoje podejście do zwierząt, zwłaszcza twego konia, nie zmiękcza serca choć odrobinę.
– Nie mogę sprawiać, by ludzkie serca były zmiękczane – wziąłem jego słowa za krytykę, choć wiedziałem, co miał na myśli. – To wbrew zasadom, jakie kazano mi spełniać.
– Dobry władca, to nie władca okrutny i siejący postrach – Louis zmarszczył brwi. – Szanowany przez lud król jest rozważny, surowy, aczkolwiek też wielkoduszny.
– Nie mogę się z tobą zgodzić. Muszę słuchać tylko rozkazów moich władców. Rodziców – powiedziałem. – Ja sam nie chciałbym być złym człowiekiem, ale tu nie mogę być sobą. Nie powinienem z tobą o tym rozmawiać. Wybacz.
– Kiedy zostaniesz już królem, korona będzie tym samym twoja. Jak i państwo – stwierdził słusznie. – Wtedy już nikt nie będzie musiał ci prawić, w jaki sposób masz rządzić.
Słowa Louisa sprawiły, że zacząłem zastanawiać się nad swoimi losami. Sprawił, że odnalazłem nowy pogląd na całą sytuację, w jakiej się znalazłem. Zarazem Louis był dla mnie neutralny, jak i jego uroda sprawiała, że coś kazało mi na niego patrzeć. Nie mogłem myśleć w ten sposób o innym mężczyźnie, ale... to na pewno jego oczy, były hipnotyzujące. Przełknąłem ślinę, postanawiając zebrać się do kupy. Któryś raz z rzędu. Może pewnego dnia naprawdę odnajdę w sobie na to siłę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top