35] Upadek z Reichenbach (Finał).









𝐨𝐡 𝐲𝐞𝐬 𝐈'𝐦 𝐭𝐡𝐞 𝐠𝐫𝐞𝐚𝐭 𝐩𝐫𝐞𝐭𝐞𝐧𝐝𝐞𝐫 

𝐚𝐝𝐫𝐢𝐟𝐭 𝐢𝐧 𝐚 𝐰𝐨𝐫𝐥𝐝 𝐨𝐟 𝐦𝐲 𝐨𝐰𝐧 

𝐢 𝐩𝐥𝐚𝐲 𝐭𝐡𝐞 𝐠𝐚𝐦𝐞 𝐛𝐮𝐭 𝐭𝐨 𝐦𝐲 𝐫𝐞𝐚𝐥 𝐬𝐡𝐚𝐦𝐞

𝐲𝐨𝐮'𝐯𝐞 𝐥𝐞𝐟𝐭 𝐦𝐞 𝐭𝐨 𝐝𝐫𝐞𝐚𝐦 𝐚𝐥𝐥 𝐚𝐥𝐨𝐧𝐞









♛ | UPADEK Z REICHENBACH.



















To nie miało tak pójść. Nie o to Jimowi chodziło.

Sherlock był żałosny, głupi! Było strasznie łatwo go pokonać, co doprowadzało Irlandczyka do wściekłości, rozczarowania i uczucia okropnej pustki, która pochłaniała go w całości.
Siedział w swoim biurze wpatrując się w zdjęcia Sherlocka leżące przed nim i nawet nie mrugnął. Irytowała go jego twarz oraz fakt, że był zupełnie taki, jak inni ludzie.
Brunet znał go od małego i planował jego destrukcję, a teraz nie znalazł w nim niczego godnego uwagi; był tak samo głupi, jak reszta i w ogóle nie stanowił wyzwania. Był jedynie kłodą pod jego nogami, która od czasu do czasu przeszkadzała mu w planach.
Teraz każdy uważał, że detektyw był kłamcą, a Jim się nawet nie wysilił. To wszystko było bezcelowe.

Dlatego Moriarty miał nowy plan, który był dość ekstremalny i niezwykle zwariowany.
Jednak wszystko do tego zmierzało i tak.


Mały James - gdy opiekunki domu dziecka New Begginings wspominały o nim, widziały przed oczami małego chłopca, który przeżył zbyt wiele i brakowało mu miłości.
Wiedziały, że jeżeli nie zostanie nakierowany na właściwy tor, to może skończyć źle. Współczuły mu. Były jednak zbyt zajęte innymi dziećmi, by zwrócić na niego należytą uwagę.
I miały całkowitą rację co do tego chłopca z traumą. Jego nieszczęście, które tuszował w formie ataków złości i szaleństwa poprowadziły go na ścieżkę bez wyjścia i to na najgorszą, na jaką mógł trafić.

Nigdy nie miał szczęścia do ludzi, dlatego tak bardzo nimi gardził. Całe życie był wyśmiewany, popychany i bity, a jedyne osoby, które się o niego troszczyły umarły szybko. Nie chciał jednak ukazywać tego, jak go to bolało, więc uśmiechał się bez przerwy i odgrywał rolę mężczyzny, którego ani trochę nie obchodził jego los.
Może i pod koniec nie obchodziło go życie, ale nieopisany smutek, samotność oraz okropna zazdrość tliła się w nim i Jim wykorzystywał to, żeby znęcać się nad jego jedyną dystrakcją, która pozwalała mu uciszyć głośne głosy w jego głowie - Sherlockiem.

Teraz jednak nadszedł moment pożegnania i nawet detektyw dobrze o tym wiedział.



Był pochmurny dzień w Londynie, a po ulicach unosił się charakterystyczny zapach pozostawiony po deszczu. Powietrze było chłodne, a Jim siedział na dachu szpitala Barts, słuchając Stayin' Alive z wyraźnym przygnębieniem i złością. To był ten dzień, który miał się potoczyć tak, jak tego zapragnęła Eurus. Z małym dodatkiem, który wymyślił Irlandczyk.
Wyjął z kieszeni małą tabletkę, a następnie ją połknął. Miał kilkanaście minut.

Napisał wiadomość do Sherlocka, że czeka na dachu i poprawił swój płaszcz. Jego snajperzy tymczasem obserwowali całe zajście: Richard, Klaus i paru innych, gotowi na swoich pozycjach.
Nie musiał długo czekać.
Detektyw ostrożnie wyszedł z górnego wejścia na dach z rękami w tyle, a Jim nawet na niego nie spojrzał. Wpatrywał się w miasto, którego tak nie znosił i na ludzi, którzy byli nic nie warci.

— Ah. No i jesteśmy... — zaczął. — Ty i ja, Sherlock. I nasz problem - Finałowy Problem. Stayin' Alive! To takie nudne, prawda? Po prostu "stayin'"...

Wyłączył piosenkę, chowając twarz w dłoni.

— Całe życie szukałem dystrakcji, a ty byłeś najlepszą! Teraz nawet nie mam ciebie, bo cię pokonałem. I wiesz co? Na końcu było łatwo... Było łatwo. Teraz znowu muszę wracać i bawić się z tymi zwykłymi ludźmi i wychodzi na to, że ty jesteś jednym z nich!

Nagle jednak odkrył ją, patrząc na Sherlocka stojącego tuż obok i obserwującego go z powagą.

— No cóż... — następnie wstał, zaczynając wolno chodzić dookoła detektywa z małym uśmiechem. Wspominka o swojej zabawie jako jedyna poprawiała mu humor. — Naprawdę zacząłeś się zastanawiać, czy istnieję? Czy nie udało mi się ciebie oszukać?

— Richard Brook — wymamrotał Sherlock.

— Nikt nie zdawał się załapać żartu. Oprócz ciebie.

— Oczywiście.

— Dobry chłopiec.

— Rich Brook to po niemiecku Reichen Bach – sprawa, która wyrobiła moje imię.

Jim zadowolony był z tego, że udało mu się to rozwiązać. Był wręcz dumny.

— Po prostu próbowałem się trochę pobawić — odparł żartobliwie z udawanym amerykańskim akcentem.

Dalej chodził wokół wyższego od niego detektywa, aż nagle zobaczył, że ten zaczyna wystukiwać kod binarny palcami zupełnie tak, jak on na Baker Street.

— Dobrze — zauważył. — To też załapałeś.

— Uderzenia, jak wskazówki. Każde uderzenie to jedynka; każda reszta to zero. Kod binarny. Dlatego wszyscy ci zabójcy próbowali uratować mi życie. To było ukryte we mnie; ukryte w mojej głowie - kilka prostych linii kodu komputerowego, które mogą włamać się do dowolnego systemu.

Jim przystanął, słuchając teorii detektywa.

— Powiedziałem wszystkim moim klientom — wyznał. — Ostatniemu, że Sherlock to beksa.

— Tak, ale teraz sprawa tego — Sherlock wskazał swoją głowę. — Przydaje się do zbierania faktów. Mogę zabić Richarda Brooka i przyprowadzić ponownie Jima Moriarty'ego.

Moriarty wpatrywał się w niego przez chwilę. Głupie. Głupie! Był załamany i wściekły. Złapał się za głowę, obracając w miejscu.

— Nie, nie, nie... To jest za łatwe, to jest za łatwe... Nie ma żadnego klucza, ty kretynie!! — wrzasnął w szaleńczej furii, której nie mógł powstrzymać. — Te wskazówki nie mają żadnego znaczenia. Nie mogę uwierzyć, że byłeś przekonany o tym, jak kilka linijek komputerowych mogą zepsuć świat wokół nas. Jestem rozczarowany, jestem rozczarowany tobą, zwyczajny Sherlocku!

Detektyw wyglądał na zdezorientowanego. To właśnie złościło opętanego obsesją kryminalisty, który chciał wykorzystać jego mądrość do spędzenia dobrze czasu.

— Ale rytm...

— Jak włamałem się do banku, Tower i więzienia? Włamanie w biały dzień! — krzyczał na niego, unosząc ręce w górę. — Jedyne, co było potrzebne to kilku ochotników. Wiedziałem, że się na to nabierzesz, bo zawsze chcesz, żeby wszystko było mądre. To jest właśnie twoja słabość! Możemy już dokończyć grę?

Czas się kończył, a on chciał zobaczyć, jak Sherlock umiera, a przynajmniej mieć świadomość, że rzeczywiście zginie.

Podszedł bliżej krawędzi budynku i spojrzał w dół na spacerujących ludzi.

— Ostatni występ. Dobrze, że wybrałeś wysoki budynek. Niezły sposób, żeby to zrobić.

To był ten moment, w którym Sherlock miał poznać swoje przeznaczenie, którego tak bardzo pragnął szaleniec.

— Zrobić... Zrobić co? — zastanawiał się detektyw. Nie musiał słuchać jednak tłumaczeń. — Ach tak. Moje samobójstwo.

Moriarty spojrzał na niego z zadowoleniem. Pora nadeszła.

— "Genialny detektyw okazuje się być oszustem" Przeczytałem to w gazecie, więc to musi być prawda — powiedział Irlandczyk bez żadnej ekspresji na twarzy. Liczył właśnie, że po śmierci detektywa tak będą brzmiały główne nagłówki w gazetach.

Zawsze był zazdrosny o to, jak inni traktowali detektywa. Chciał, żeby to zniknęło i ludzie traktowali go tak, jak traktowano Irlandczyka w dzieciństwie - jak śmiecia.

— Kocham gazety — dodał. — Bajeczki. Te Grimmowskie też.

Jednak Sherlock się nie poddawał, ku irytacji Jima, który chciał mieć to wszystko po prostu za sobą.

— Wciąż mogę dowieść, że stworzyłeś fałszywą tożsamość — wtrącił prędko.

Moriarty obrócił oczami.

— Po prostu się zabij, będzie z tym mniej problemu — odparł. Następnie spojrzał błagająco na detektywa. — Proszę. Dla mnie. Dla mnieeeee!

Gdy Irlandczyk prześmiewczym, piskliwym głosem wypowiedział te słowa, Sherlock nie wytrzymał. Obrócił się, a wtedy gwałtownie chwycił go za płaszcz i pociągnął w kraniec budynku tak, że teraz wystarczyło, żeby detektyw rozluźnił swoje dłonie, a Jim z hukiem upadłby na chodnik pod nim.

W oczach Holmesa pojawił się gniew i lekki szok.

— Jesteś obłąkany — warknął do niego.

Moriarty ani trochę nie bał się upadku oraz śmierci. Zadziwiło go tylko jedno.

— Dopiero teraz to do ciebie dotarło? — zmarszczył brwi w zastanowieniu.

Sherlock nie był w nastroju do żartów i lekko rozluźnił ucisk, przez co Irlandczyk prawie zleciał w dół. Detektyw złapał go jednak szybko.

Brunet roześmiał się, patrząc szybko za siebie na chodnik. Jego wzrok ponownie jednak powędrował na swojego nemezis.

— Okej... — powiedział. — Dam ci ekstra zachętę.

Pora było użyć swojej broni zapasowej, którą byli jego ludzie przygotowani do zabójstwa bliskich Sherlocka.

— Twoi przyjaciele umrą, jeśli ty nie.

Wściekłość w oczach detektywa powoli zaczęła formować się w przerażenie.

— John? — zapytał cicho.

— Wszyscy — na twarzy Jima pojawił się szaleńczy uśmiech.

— Pani Hudson?

— Wszyscy!

— Lestrade?

— Trzech strzelców, trzy pociski, trzy ofiary. Już ich nic nie powstrzyma. Chyba, że moi ludzie zobaczą, jak skaczesz!

Sherlock w przerażeniu musiał podciągnąć Jima na bezpieczny teren. Irlandczyk wyprostował się, nie spuszczając spojrzenia pełnego obsesji z nemezis.
Jedyna osoba, która była bezpieczna była Molly Hooper. Nie wiedział dokładnie czemu, ale gdy wymyślał ten plan uznał, że ta kobieta może żyć. Prawdą było, że tak naprawdę Irlandczyk wciąż pamiętał to, jak życzliwa była wobec niego.

— Możesz mnie aresztować — kontynuował, nawiązując do starszego Holmesa. — Możesz torturować. Możesz robić ze mną, co ci się spodoba. Nic nie powstrzyma ich przed naciśnięciem spustu. Twoi jedyni przyjaciele umrą! Chyba, że...

— Chyba, że się zabiję i wypełnię twoją historyjkę.

Jim przybliżył się do niego, gdy detektyw wpatrywał się w dół na ulicę.

— Musisz przyznać, że brzmi to bardziej... Seksownie.

— I umrę w hańbie.

— No... Tak. Przecież o to w tym wszystkim chodzi.

Irlandczyk spojrzał na dół, gdzie ludzie chodzili zabiegani i zupełnie nieprzejęci tym, co działo się na górze.

— O, masz teraz widownię — uniósł lekko brwi. — No już! Śmiało. Mówiłem ci, jak to się skończy. Twoja śmierć to jedyny sposób, żeby odwołać zabójców. Ja z pewnością tego nie zrobię.

Poruszał swoją szyją niczym jaszczurka, tak jak zawsze, gdy czekał na coś ekscytującego.
Chciał zobaczyć, jak z głowy detektywa leje się krew. Na to czekał wiele lat.
Detektyw milczał, wciąż patrząc w dół.

— Dasz mi... Moment prywatności? Proszę?

Jim był okropnym człowiekiem, ale miał czasami szacunek dla swoich wrogów. Westchnął zirytowany.

— Oczywiście.

Z zadowoleniem i uczuciem wygranej zaczął kierować się w stronę wyjścia, gdy nagle usłyszał... Śmiech. Sherlock się śmiał.
Irlandczyk przystanął, a przez jego głowę zaczęły przelatywać różne możliwości. To nie było możliwe...

— Co? — odwrócił się oburzony. — Co jest? Co przegapiłem?!

Detektyw swobodnie zeskoczył z murku, na którym przed chwilą stanął. Na jego twarzy malował się uśmiech, co Irlandczykowi się bardzo nie podobało.
Sherlock podszedł do niego, zaczynając krążyć wokół niego tak, jak zaledwie parę chwil temu Jim.

— "Nie zrobisz tego"... Więc możesz jednak ich odwołać. Pewnie masz przygotowany jakiś kod, numerek...

Tego się kryminalista nie spodziewał. Holmes był w błędzie. Roześmiał się krótko.

— Oo... Myślisz, że możesz sprawić, żebym powstrzymał rozkaz? Serio uważasz, że jesteś w stanie mnie do tego zmusić?

— Tak — odparł Sherlock, na chwilę przybliżając się bardzo blisko jego twarzy. Wciąż brzmiał zwycięsko i uważał, że znalazł na to rozwiązanie. — Ty też.

— Sherlocku! Twój braciszek i wszyscy konni nie mogli sprawić, bym zrobił cokolwiek, jeżeli tego nie chciałem.

Detektyw zatrzymał się, wpatrując intensywnie w jego oczy.

— Ale ja nie jestem moim bratem, pamiętasz? Jestem tobą. Gotowy by zrobić wszystko — wyższy mężczyzna tłumaczył złowieszczo. — Gotowy by płonąć. Chcesz, żebym uścisnął dłoń z tobą w piekle i cię nie zawiodę.

Moriarty nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Bzdury. Sherlock był nudny. Był tym dobrym. Całe życie tak twierdził.

— Nie... — Jim pokręcił głową. Nie mógł przyjąć tego do wiadomości. — Tylko tak mówisz. Nie... Jesteś zwyczajny, jesteś po stronie aniołów.

— Może i jestem po stronie aniołów, ale niech ci się nawet sekundę nie wydaje, że ja jestem jednym z nich.

Czas jakby stanął w miejscu, gdy kryminalista usłyszał te słowa. Myśli nagle się zablokowały, a on zesztywniał. Przecież ta bajka tak nie wyglądała! Nie mogło być w niej dwóch antagonistów, którzy walczą przeciwko sobie. Sherlock był dla niego stworzony, żeby walczyć. Był jego przeciwieństwem!
Chociaż z drugiej strony... W głowie Irlandczyka pojawiła się myśl, która nim wstrząsła.
Sherlock był socjopatą i ignorował ludzi zupełnie, jak Jim. Oni rzeczywiście do końca byli tacy sami.

— Rzeczywiście... Nie jesteś — Moriarty w szoku uniósł głowę, wpatrując się w detektywa, jakby dopiero zobaczył jego prawdziwe wcielenie. — Nie jesteś zwyczajny. Nie... Jesteś mną...

Całe lata polowań. Całe lata spędzone na fakcie, że pewnego dnia się ze sobą zmierzą.
Realizacja, że byli tacy sami, a to detektyw miał wokół siebie przyjaciół.
Świadomość, że Sherlock był jedyną dystrakcją, która właśnie dobiegła końca.
Umysł Jima uderzyły wspomnienia, o jakich starał się zapomnieć.

Zaśmiał się cicho, a do jego oczu zaczęły napływać łzy, które odbijały się w świetle dnia. Sherlock przekręcił lekko głowę w zdziwieniu. Zauważył, że Irlandczyk naprawdę miał jakieś emocje i zależało mu po prostu na tym, żeby powstrzymać głośne myśli w głowie.
On był samotny, a detektyw był ostatnią osobą, która mu pozostała.

— Dziękuję ci... — Jim potaknął, próbując powstrzymać więcej łez. Szczerze był wdzięczny za lata, w których mógł zagłuszyć krzyki jego zmarłej matki i rozmowy Sebastiana w jego głowie. Wyciągnął dłoń w geście, jakby chciał objąć detektywa, jednak nagle zmienił to w formę zwykłego, biznesowego uścisku dłoni. Spojrzał w niebieskie oczy Holmesa, których kolor kojarzył mu się z Sebastianem. — Sherlocku Holmsie... Dziękuję ci. Bądź błogosławiony.

Zamrugał dwa razy, a jego wzrok na chwilę opadł na ziemię. Czuł, jak jego nogi powoli miękną.
Nadszedł czas.







▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃▃







Pociąg zatrzymał się na londyńskiej stacji, a drzwi otworzyły się powoli.

Na peron zaczynali wychodzić różni podróżni, od razu kierując się do miejsca docelowego.
Wśrod nich były staruszki, biznesmeni w garniturach, a także ludzie zza granicy, którzy przyjechali zwiedzić uroki Londynu.
Jedna osoba przyjechała do tego miejsca bez żadnego celu.
Miała zamiar wrócić do domu.
Cieszyła się, że będzie mogła oznajmić swojemu przyjacielowi, że już nie musi się martwić, bo przeżyła, ale tydzień temu usłyszała w wiadomościach okropną nowinę - ten przyjaciel już nie żył.

Sebastian Moran miał w bagażu nowe blizny na twarzy oraz złamane serce.
Sprawdził się najgorszy scenariusz, którego tak się obawiał.
Wiedział, że James Moriarty był sam. Wyglądało na to, że się poddał.

Pierwsze co zrobił po powrocie do Londynu, to spacer przed szpital Barts.
To wszystko było wielkim nieporozumieniem, a do niego dotarło, że Moriarty był niczym innym, jak świetnym udawaczem.

— Ja wróciłem. Już nie musisz czekać, Jim — uśmiechnął się, próbując powstrzymać łzy. — Wróciłem.







Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top