27] Jim z IT.











♛ | JIM Z IT.









     Richard był mężczyzną dość przyziemnym i pozbawionym jakiegokolwiek sensu zabawy. Z perspektywy dzieci właśnie ten typ człowieka był jednym z dość najnudniejszych.
Wstawał rano, pracował i wracał do domu, żeby pójść spać, a rano wrócić do tego samego zajęcia. Ludzie byli różni i lubili inne rzeczy, a Richardowi podobało się właśnie to.
Dla osoby jego typu, praca dla Moriartyego należała więc do jednych z najgorszych. Spodziewał się poważnego mafiozy, któremu będzie mógł ukazywać respekt. Co prawda Jim był groźny, a szacunek trzeba mu było ukazywać, jednak różnił się od zwyczajnych gangsterów. Jego czyny zaś były czasami dość... Nadzwyczajne.

Na przykład tego dnia, gdy otworzył drzwi i wszedł do pomieszczenia przeznaczonego tylko dla pracowników z podekscytowaniem na twarzy, wołając:
— Idę do pracy!

Szóstka ochroniarzy, która do tej pory była zajęta swoimi sprawami spojrzała na niego, zbita z tropu. Zresztą takie twarze miał tak każdy, gdy przebywał z obłąkanym Irlandczykiem dłużej niż parę dni.

— Że... Co? — zapytał Richard, mrużąc brwi.
Wszyscy wiedzieli, że brunetowi nie chodziło o swoją posadę konsultującego kryminalisty. Chodziło mu o najprawdziwszą pracę, a nikt nigdy nie widział Moriartyego, który zajmował się sprawami wykonywanymi przez "zwyczajnych ludzi".

— Dzisiaj zacznę swój pierwszy dzień pracy w szpitalu Barts. Miejcie więc oko na mnie, żeby żaden z innych szemrawców do mnie nie poszedł i nie wyjawił mojej tożsamości, oczywiście — wyjaśnił z zadowoleniem.

— Powie nam szef, dlaczego się na to zdecydował? — odezwał się Sam, łysy ochroniarz, który w tamtym momencie czyścił sobie brązowe buty, siedząc na małym podeście.

Jim potarł ręce, jakby czekając na to pytanie. Tego dnia naprawdę wydawał się w humorze. To nigdy nie było dobrym znakiem. Ostatnim razem gdy był taki zadowolony, załatwił parę kontraktów z Koreą Południową.

— Pracuje tam Molly Hooper — odparł wesoło. — Przejrzałem jej bloga. Strasznie naiwna dziewczyna. Wiecie czego jej brakuje? Chłopaka.

Irlandczyk popatrzył na swoich ludzi. Żaden nie wydawał się zainteresowany tym, co do niego mówili. Nikogo nie obchodziły jego plany. Jedynie wtedy, gdy związane były z nimi i z czymś, za co mogli dostać pieniądze.
Sebastian był jedyną osobą, która byłaby tym zainteresowana.
Jim westchnął bezgłośnie, kręcąc oczami w zirytowaniu.

— Nie sądzę, żeby chciałaby być z kryminalistą. Bez urazy, szefie — dodał Sam.

Jim podszedł i pochylił się do niego z przesłodzonym uśmiechem, klepiąc go po łysej głowie.
— A czy ty jesteś istotką rozumną? Bo z tego co widzę to chyba nie bardzo. Oczywiście, że nie powiem jej o mojej prawdziwej tożsamości. To byłby głupi krok. Podam się po prostu za Jima z działu informatycznego.

— D-dobra — wykrztusił z przerażeniem mężczyzna.

— Zaczynam od nocnej zmiany, tak więc będziecie mieli nocki. Tylko to przyszedłem wam ogłosić. O szesnastej wezmę kogoś z was, żeby mnie zawiózł. Ależ to ekscytujące!

Następnie wyszedł z pomieszczenia, żeby przebrać się w coś bardziej zwyczajnego.
Co było to dla niego trudne, bo od momentu zarabiania bardzo dużych zarobków przyzwyczaił się do miękkiego i przyjemnego dotyku drogich garniturów. Musiał zrezygnować też ze swoich perfekcyjnie ułożonych włosów na żel, dlatego po prostu potarmosił je trochę, aż zrobił się z nich nierówny nieład. Gęstość włosów miał po mamie. Kolor po tacie.
W zwykłej koszulce, spodniach dresowych i włosach bez jakiegokolwiek zadbania wyglądał jak zwykły, szary człowiek. Gdyby nie fakt, że było to przebranie potrzebne na misję, to w takie coś z własnej woli ubrałby się jedynie w Halloween, które we Wielkiej Brytanii i tak nie było świętowane.
Był dumny ze swojego przebrania, które było wystarczająco przekonywujące. Teraz należało tylko rozkochać w sobie naiwną dziewczynę - co zapowiadało się także jako banalna rzecz.

×××××

  James Moriarty nigdy nie był w szpitalu, nie licząc tego jednego razu, gdy został w jednym z nich urodzony, na co oczywiście nie miał żadnego wpływu.
Było to dla niego zwiedzanie nowego miejsca i odkrywanie nowych doświadczeń, które nie były niczym ekscytującym, ale jednak czymś innym.
Budynek był dość ładny i stary, mieli tam muzeum. Na dole było krematorium, a na samej górze wydział informatyczny, który był celem Jima.
W trakcie układania planu zadał sobie pytanie: "Kim byłby Moriarty jako nudny człowiek?".
Od razu wpadł mu do głowy pomysł nauczyciela matematyki, ale bardziej pasował mu informatyk. W końcu potrafił w parę sekund włamać się do komputera, a wejście do jakiegokolwiek systemu należącego do Wielkiej Brytanii nie byłoby dla niego większym trudem. Oczywiście nie należał do osób, które były perfekcyjne we wszystkim, tak jak niektóre postacie w książkach i filmach - mógł czasami się potknąć. Coś przekręcić. Ba, raz go złapali zwyczajni gangsterzy.
Koniec końców to właśnie wydział informatyczny był dla niego idealną przykrywką.

Myślał, że rozmowa z ludźmi gorszego pokroju będzie dla niego chociaż małym wyzwaniem. W końcu udawanie miłego, prostego chłopaka, gdy tak naprawdę jesteś totalnym tego przeciwieństwem byłoby trudne, prawda? Ale James Moriarty umiał udawać.

Był znakomitym aktorem, uwielbiał baśnie Grimma i wszelakie zdolności podszywania się pod kogoś innego wraz z czarującym charakterem należały do pakietu "Osobowość dyssocjalna" lub bardziej surowo "Socjopatia". Możnaby było narzucić mu psychopatię, co dużo by wyjaśniało, ale nie było z nim jeszcze aż tak źle - czasami odczuwał smutek, a nawet obdarzył Sebastiana uczuciem, czego psychopata nigdy by nie był w stanie dokonać.
Jednak jego choroba psychiczna była tak samo groźna. Nawet do niego nie docierało, że był chory psychicznie. Wiedział po prostu o swoim szaleństwie i fakcie, że w tej bajeczce był czarnym charakterem, a Sherlock miał niedługo stać się protagonistą.

Tak czy siak, urok osobisty pomógł mu w rozmowie kwalifikacyjnej z idiotą, który kazał siebie nazywać menadżerem (a nawet szefem). Jim ani razu nie posłał mu morderczego spojrzenia, chociaż czasami próbował powstrzymać swoje zawahania nastroju.
Niedługo potem uścisnęli sobie dłonie, a Jim był teraz Jimem Newtonem - pracownikiem w wydziale informatycznym.
Miał swoje własne biurko i komputer.
Jednak nie miał zamiaru być tutaj długo. Jego celem było uwiedzenie Molly Hooper. Jeżeli Sherlock jakimś sposobem odwdzięczał miłość do tej dziewczyny, to trafił jackpot.
Teraz wystarczyło tylko trochę ją poobserwować i zacząć rozmowę.
Mógł poświęcić temu parę dni, a przy okazji wymyślić sposób, w jaki zaprezentuje się Sherlockowi, co miał zrobić już wkrótce.

×××××

  Jim nie potrafił docenić ani kobiecego, ani męskiego wyglądu. Nie potrafił docenić niczego dobrego w osobie.
Więc gdy obserwował zza ściany niższą od niego dziewczynę o blond włosach i niepewnych krokach, nie miał zielonego pojęcia jaką część ciała skomplementować.
Zwyczajni mężczyźni chwalili...
Piersi. Zbyt zboczone.
Oczy. Zbyt cliché.
Chociaż lubił oczy, które należały do Sebastiana. Te morskie oczy pełne głębi i wrażliwości, w których mógł tonąć.
Chciał spojrzeć na nie chociaż jeden, ostatni raz. Tylko jeden raz.
Próbował wyrzucić z głowy wspomnienia o nim, skupiając się na obserwacji.
Nos. Nikt nigdy nie komplementuje nosa.
Molly miała dość uroczy nos. Idealnie.

××××××××

W Londynie wybiła północ.
Większość osób w dziale informatycznym, jak i kostnicy poszła do domu oprócz paru osób, którzy mieli nocne zmiany.
Jim Newton był jednym z tych pracowników sugerujących, że może dzielnie znieść nocną zmianę.
Był pracownikiem idealnym, bo wykonywał zadania z taką łatwością i prędkością, że pomógł szpitalowi z posortowaniem mnóstwa plików dotyczących wyników badań, kart pacjentów i spisu różnego rodzaju lekarstw oraz maszyn. A teraz jeszcze chciał pracować nadgodziny!
Menadżer oczywiście się zgodził.
Jednak brunet nie był tam dlatego, że spodobała mu się ta banalna praca. Dzisiejszego wieczoru miał plan.

Molly Hooper dodała nowy wpis na blogu, który mówił o tym, jak bardzo zakochana jest w detektywie, którego imienia nie podała.
Jim od razu postanowił skomentować, zaczynając przedstawienie dość głupawego chłopaka. To miała być bułka z masłem.

JIM: Hejka, wybacz, ale czy ty jesteś tą kobietą pracującą w kostnicy? Ta z tym nosem?

Jim nie czekał długo na odpowiedź, bo pojawiła się zaledwie po minucie.

MOLLY: Kim jesteś?

JIM: Wybacz! Pracuję w dziale informatycznym. Głupia nocna zmiana.

A potem przez dłuższy czas nie odpisywała. Jim zmarszczył brwi, oczekując na jakąkolwiek odpowiedź w niecierpliwości.

JIM: Wszystko w porządku? Ucichłaś...

MOLLY: Przepraszam. Po prostu czuję się trochę głupio. Nie wiedziałam, że ktoś czyta mojego bloga. Co jest nie tak z moim nosem?

JIM: Nic. To po prostu bardzo uroczy nos. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe za napisanie tego. Jestem tutaj całą noc, więc potrzebuję kawy.

MOLLY: Ok.

JIM: Lubisz kawę?

MOLLY: Tak.

JIM: Chciałabyś się może umówić na kawę? W kawiarence.

MOLLY: Emm... Okej. Za pięć minut?

JIM: Do zobaczenia tam!

××××××

W końcu nadeszła pora, żeby spotkać się z Molly Hooper twarzą w twarz.
Wyłączył monitor komputera, na ułamek sekundy spojrzał w odbicie samego siebie na ciemnej szybie i uśmiechnął się najmilej jak potrafił, a potem pospiesznie wyszedł z biura.

Zaledwie trzy minuty później czekał już w kawiarence, w której jeszcze nigdy wcześniej nie był, bo nie było mu to do niczego potrzebne.
Było dość przyjemnie dla oka, ale strasznie nudno.
Przed nim postawione były dwie kawy, cukier i mleko. Ze zniecierpliwieniem czekał na Molly i ćwicząc mowę zwyczajnego chłopaka.
W końcu zobaczył, jak nieśmiało wygląda zza kosmyka włosów w jego kierunku.
Posłała mu serdeczny uśmiech, na który Jim nie był przygotowany. Uśmiech? Skierowany w jego kierunku? Obrzydliwe. A jednak takie... Inne. Żadna kobieta nie uśmiechała się do niego od tak dawna. Nikt zresztą się tak nie uśmiechał. Jedynie Sebastian.
Zabrało mu parę sekund, żeby przywrócić się do porządku. On też się uśmiechnął, a następnie zaprosił ją gestem do stolika.
Wyglądała na naprawdę zawstydzoną, ale i tak bardzo miłą.

— Cześć... Molly, tak? — od razu zaczął Jim, gdy tylko dziewczyna dosiadła się do niego. Zaśmiał się nerwowo, chociaż nerwowy wcale nie był.

— Um... Tak — odparła, a jej policzki zaróżowiały lekko. Gdy się uśmiechała, przy jej ustach pojawiały się urocze dołeczki. — A więc czytałeś mojego bloga... Czuję się tak głupio...

Wow. Jim prowadził z kimś naturalną konwersację. Sam nie mógł w to uwierzyć.

— Nie, nie czuj się głupio! — zaśmiał się łagodnie, łapiąc za tył szyi. — To bardzo interesujący blog. Lubię jego wygląd. Taki kolorowy i ma sobie kotki...

— Lubisz kotki? — Molly uniosła wzrok na niego, wciąż lekko się uśmiechając.

Rzecz, którą Jim wiedział było to, że łatwiej przekonywało się do siebie ludzi, gdy dzieliło się z nimi podobne opinie. Miał jeszcze wiele sztuczek w zapasie, których zamierzał użyć.

— Uwielbiam! Są takie urocze!

Kłamstwa, kłamstwa.
Jedynie co, to go interesowały - jak wszystkie zwierzęta zresztą. Lubił uczyć się ich budowy i budowę kości. Prędzej widział siebie, jak topi jakiegoś małego kociaka w kałuży, aniżeli tuli i się nim opiekuje.
Jednak dziewczyna wyglądała na podekscytowaną.

— Prawda? Wszyscy ciągle zachwycają się psami, a trudno znaleźć wielu kociarzy. Przecież koty są takie niedoceniane, takie majestatyczne i magnetyczne. Też głęboko kochają, po prostu rzadziej wyrażają swoją miłość... — nagle urwała. — O... Przepraszam. Lubię rozmawiać o rzeczach, które mnie fascynują. Gaduła wtedy ze mnie.

Jim zaśmiał się, uśmiechając od ucha do ucha. Nie spuszczał z niej wzroku, opierając się lekko o swoją dłoń.

— Nie ma problemu, mogę słuchać o kotach przez całą noc. No, a zwłaszcza przez nocną zmianę.

Zaczęli razem długą, przyjemną (lecz olbrzymie nudną dla Jima) rozmowę. Rozmawiali o różnych bezwartościowych tematach, których normalnie Irlandczyk by nie poruszył. Chociaż w głębi duszy... Dobrze było otworzyć do kogoś buzię. Nie ważne, jak starał się temu wypierać.
Nie stracił jednak z głowy jedynej osoby, która była najlepszą zabawką i sposobem na dystrakcję przed własnym umysłem.
Sherlock zagłuszał ten pociąg myśli rozwiązywaniem zagadek, a nawet ćpaniem - a Jim nie miał przed tym żadnej ucieczki. Wciąż był torturowany przez własną głowę.
Jednak teraz pojawił się on, a Moriarty właśnie rozmawiał z dziewczyną, która go kochała i była idealnym narzędziem do użycia.

Rozmawiali już długi czas, aż zapomnieli o czasie.

— Powinnaś częściej mieć je rozpuszczone — powiedział Jim z fałszywą sympatią, oglądając jej blond włosy. — Pasują ci.

— Pasują mi? — Molly cicho powtórzyła, przekładając je na drugą stronę ramienia. — Chyba masz rację, Jim...

Wtedy zerknęła na zegarek i szybko poderwała się z krzesła, więc Moriarty postąpił tak samo.

— Rany! — zawołała. — Ale się zasiedzieliśmy! Lepiej już pójdę, bo mnie zabiją.

— Nie zabiją, wierz mi. Ja też muszę lecieć — odparł spokojnie. Nie obchodziło go to, czy "szef" by go wyrzucił z pracy. On miał moc wyrzucenia jego, ale przez okno z piątego piętra za pomocą swoich ludzi.

Dziewczyna pośpiesznie skierowała się w stronę kostnicy, jednak Irlandczyk prędko ją dogonił.

— Poczekaj! — zawołał.

Molly odwróciła się z już śmielszym uśmiechem.
Była słodko naiwna i bardzo szybko mu zaufała. Żałosna. Chciała mieć chłopaka.

— Czy... Mógłbym poprosić o twój numer telefonu? Po prostu... Fajnie się rozmawiało — powiedział łagodnie, wyjmując swój telefon, włączając wybieranie numeru i podając jej.

— O, oczywiście... — dziewczyna prędko zapisała szereg cyfr, oddając telefon temu przyjaznemu koledze z pracy. Kolejny raz posłała mu ten szczery uśmiech, od którego Jim dostał dziwnego uczucia gdzieś między sercem, a gardłem. — Może jutro chciałbyś mnie odwiedzić? Obejrzymy Glee, pokażę ci Toby'ego, o którym wspominałam!

— Jasne — odparł Moriarty, który był wyraźnie zbity z tropu taką nagłą propozycją.
Nie wiedział, że Molly była aż tak głupia.

— No to... Zmówimy się. Do jutra! Dziękuję za kawę.

— Pa... Do jutra.

Molly odeszła, a Jim stał przez chwilę w miejscu.
Gdy tylko zniknęła z pola widzenia, na twarzy "miłego kolegi" wrócił kompletnie pusty wzrok i uśmiech szaleńcza.

Nie miała pojęcia o tym, że polubiła mężczyznę, który był jednym z najniebezpieczniejszych mężczyzn w Londynie.
I polował na jej sympatię.

××××××××

James Moriarty był ponownie Jamesem Moriartym: szalonym konsultującym kryminalistą.
Tym razem wrócił do domu z decyzją, że może zaczynać Wielką Grę.

Wszedł do ciemnej klitki znajdującej się na korytarzu, którą trzymał zakluczoną i wyjął z niej białe pudło.
Zdmuchnął kurz, a wtedy ostrożnie otworzył.
W środku były zadbane tenisówki.
Moriarty uśmiechnął się szeroko.

Tenisówki Carla Powersa.

Gra była rozpoczęta.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top