4. Dzień wyboru



Yautjal czterysta lat wcześniej

            Had-sut'te nie mógł przestać myśleć o tym, co powiedział mu stary przyjaciel. Ani sprawy rodziny, ani tym bardziej polityka nigdy nie zaprzątały mu głowy. Robił to, do czego został przyuczony, tylko takie życie znał i nie interesowało go, w czyich rękach znajdują się stery władzy. Rzadko przebywał na rodzinnej planecie dostatecznie długo, by odczuć wpływ rządzących na własne życie. Działał według ustalonego przed wiekami rytmu, zabierał młodych kadetów na wyprawę, planował trasę, pilnował przestrzegania Kodeksu, dokumentował osiągnięcia i przebieg polowania. Jeśli któryś z młodych wykazał się i przeżył, wracał z nim na rodzinną planetę, oddawał młodego w ręce mistrza Gildii, a sam odwiedzał rody, z których pochodzili polegli, by zwrócić maski i wziąć udział w uroczystościach na ich cześć. 

           W domu rodzinnym nie był od bardzo dawna, z pewnością wiedzieli, że żyje.

           – Racz spojrzeć na Młodą Krew – przerwał jego rozważania jeden ze Starszych dystryktu. Had-sut'te wrócił myślami do miejsca, w którym się teraz znajdował. Na niewielkiej arenie oprócz niego i Starszyzny byli też przedstawiciele tutejszych władz, rodziny kadetów oraz sami kadeci.

          Starszy kontynuował: – Wszyscy przeszli pierwszy egzamin pomyślnie. Są gotowi, by podjąć walkę ku chwale wielkiego Paya, ich szlachetnych przodków i rodzin, z których się wywodzą. Są silni, honorowi i oddani naszemu społeczeństwu, każdy z nich godzien jest, by wziąć udział w łowach.

          – Ale nie każdy weźmie – szepnął stary przyjaciel Had-sut'te wprost do jego ucha. Łowca zerknął przez ramię na siedzącego za nim opiekuna świątyni boga Paya. Wiedział, że starcowi ciężko będzie utrzymać język za zębami.

Członek Starszyzny tymczasem kontynuował: – Ich matki rozłąkę z synami opłaciły łzami.

           – I chędożeniem starego mistrza – dodał starzec.

           – Ich siostry i bracia...

           – Żyć będą w dostatku i spokoju, podczas gdy ich gryźć będą robaki – dopowiedział opiekun świątyni.

          – Wdzięczni ci mieszkańcy dystryktu proszą, byś dokonał słusznego wyboru...

          – I zabrał tych, których rodziny najwięcej zapłaciły – skrzeczał za uchem.

          – W wyborze, kieruj się mądrością i zdobytym doświadczeniem.

          – Oraz zasobnością ich kies.

          – Prowadź ich...

          – Do niechybnej śmierci.  

           – I opuść nas...

          – Jak najszybciej, żebyśmy nasze córki z domów mogli wreszcie wypuścić.

Członek Starszyzny zamilkł nagle i z powagą spoglądał na Łowcę, nie zamierzał kontynuować, skoro nie był słuchany. Had-sut'te zorientował się, że sytuacja jest trochę niezręczna, dlatego  podniósł się z miejsca i wyszedł na placyk, na którym, w równym rzędzie, stali młodzi kadeci i Starszy dystryktu.

Przeszedł obok nich, żwir chrzęścił pod jego ciężkimi buciorami, klamry i zapinki pobrzękiwały o twardą zbroję, skórzane rękawice trzeszczały, gdy zaciskał pięści, a pierścienie ze szlachetnych metali nanizane na grube włosy połyskiwały w blasku słońca. Kadeci w napięciu oczekiwali na to, co się wydarzy, wsłuchując się w każdy, nawet najmniejszy szmer czy zgrzyt wydawany przez bitewną zbroję Łowcy. Liczne rysy, pęknięcia i odbarwienia świadczyły o wielu walkach, które stoczył jej właściciel. Świadczyły o tym równie dobitnie, co blizny na jego ciele. Młodzieńcy spoglądali na zbroję i jej właściciela z nabożną bojaźnią i perwersyjnym pożądaniem.

Had-sut'te obszedł grupę młodych, przyglądając się im. Między ciasno ustawionymi kadetami dostrzegł szczupłego, niskiego chłopca, który wpatrywał się w ziemię pod własnymi stopami. Łowca pomyślał, że chłopak musi być zdolny, skoro w tak młodym wieku przeszedł szkolenie i zdał pierwszy egzamin, choć najwyraźniej brakowało mu wiary w siebie.

          – Ty – powiedział, wypychając młodzieńca z szeregu. – Reszta musi udowodnić, że na to zasługuje. 

           – Nie! – rozległ się krzyk, a na trybunach podniosła się wrzawa. 

Rumanati zbiegła na arenę, pochwyciła młodzieńca za kark i celując wskazującym palcem w Had-sut'te, ponownie krzyknęła: – Nie!

***

          – Zakłóciłaś świętą ceremonię, to nie do pomyślenia! Co za różnica, który z twoich synów poleci? Powinnaś się cieszyć, że został wybrany. Przez twoje zachowanie Łowca mógł poczuć się urażony.

          – Wątpię, by znał takie słowo i uczucie – odparła Rumanati. 

Członkowie Starszyzny oczekiwali od niej wyjaśnień, których ona nie zamierzała im dawać. Miała swoje własne cele, sięgała myślami w odległą przyszłość, w której widziała członków swojej rodziny w stolicy Prefektury dzierżących zaszczytne stanowiska. To był jej cel. Tu i teraz to tylko stan przejściowy. Żaden z członków Starszyzny nie miał pojęcia, co tak naprawdę stało się na arenie. Nie mogła na to pozwolić,  nie mogła pozwolić, by to dziecko poleciało zamiast Szetram'de, który szkolił się od najmłodszych lat. To jemu przeznaczona była chwała zwycięzców.

         – Porozmawiam z nim – rzuciła na odchodne, opuszczając Długi Dom, siedzibę Starszyzny.

           Szła pewnym krokiem, szeleszcząc połami długiej, prostej sukni haftowanej w kolorowe liście. Zielona barwa szaty podkreślała i uwydatniała żółty odcień jej skóry, we włosach połyskiwały koraliki z rzadkich kamieni i metali. Cała jej postać świadczyła o wysokim statusie jej rodziny, jednak nie na tyle wysokim, by zadowalał on Rumanati.

          Dumnie wkroczyła na arenę, na której dzień wcześniej wywołała skandal, który teraz pożywką był dla maluczkich. Pięciu Młodych ćwiczyło pod czujnym okiem Łowcy. Rumanati wiedziała, że byli to szczęśliwcy, których Had-sut'te zabierze ze sobą na wyprawę. Pośród nich nie dostrzegła jednak swojego starszego syna. Poczuła ścisk w żołądku, tak wiele zainwestowała w jego szkolenie, to nie możliwe, by był gorszy od tych, których wybrał Łowca. Podeszła do niewielkiego stolika ustawionego na brzegu placu ćwiczebnego, przy którym siedział Had-sut'te. Wsparłszy czoło na dłoni, spoglądał w komputer.

         – Bądź zdrów – powitała go. Mężczyzna uniósł wzrok znad niewielkiego monitora i spojrzał na nią. 

Rumanati pierwszy raz widziała go bez maski, wydatne kły sprawiały, że jego twarz wydawała się kanciasta, drapieżna i na swój sposób przystojna. Spod wysokiego czoła zdobnego w skomplikowany naturalny geometryczny wzór o jaskrawym żółto-czerwonym kolorze spoglądały na nią bystre, jasne, jakby wyblakłe na słońcu oczy. Rumanati nabrała powietrza w płuca.

          – Gdzie jest twój syn? –Padło pytanie, nim zdążyła otworzyć usta. 

Tembr głosu Had-sut'te tak ją zaskoczył, że nie odpowiedziała od razu. Nie tego się spodziewała, gdy rozmawiała z nim ostatnim razem, tuż po zakończonych uroczystościach na cześć poległych, wzbudzał w niej wyłącznie niechęć i pewną dozę strachu, którą podsycał mechaniczny głos wydobywający się zza maski.

          – Nie będę tolerował niesubordynacji – kontynuował Łowca, spoglądając tym razem na plac i trenujących młodzieńców. 

Kobieta otrząsnęła się z niepożądanego uczucia, które na chwilę nią owładnęło i ze spokojem w głosie odparła: – Starszy poleci za niego.

          – Nie. Wybrałem młodszego i jego ze sobą zabiorę. Twój starszy syn jest butny i lubi brawurę, a te cechy mogą jedynie narazić na niepotrzebne niebezpieczeństwo pozostałych. 

           – Zapłacę Gildii podwójną cenę.

          – Podjąłem już decyzję. – Podszedł do niej, pochylił się i spojrzał w oczy. – Czego nie rozumiesz? – szepnął.

           – To ty nie rozumiesz – odparła, tocząc z nim walkę na spojrzenia. – On okryje hańbą nas wszystkich. Błagam cię, zabierz starszego. – Spuściła wzrok. – Powiedź, czego chcesz, a dostaniesz.

 Had-sut'te milczał, a po chwili odrzekł: – Nie ma takiej rzeczy. Leci młodszy albo nie leci nikt.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top