28. Wielka tragedia

           Omanati spoglądała na oddalającego się Ark'naka. Żałowała trochę, że spotkała starca, bo wiedziała, że nie zazna spokoju. Właśnie teraz kiedy, jej życie się poukładało, nie potrzebowała przygód, choć bardzo chciała wiedzieć, komu wysyłano kontenery. "Co za głupota", pomyślała, "przecież to niczego nie zmieni? Nie pomoże mi w karierze, a może tylko zaszkodzić".

Wróciła na prom i tego dnia odbyła jeszcze dwa loty. Po zakończeniu pracy udała się do swojej skromnej kwatery. Wynajmowała jeden mały pokoik z dostępem do łazienki i niewielkim aneksem kuchennym. Nie potrzebowała niczego więcej, bo sama nie gotowała, po prostu nie potrafiła. W rodzinnym domu posiłki przyrządzały ciotki, które miały niższy status niż jej matka i do ich obowiązków należało dbanie o rodzinną rezydencję.

Zmęczona Omanati padła na łóżko, twarz wtuliła w poduszkę i nie miała ochoty ruszać się z miejsca. Może pilotowanie nie było jakąś ciężką pracą, ale potrafiło wyczerpać. Dobrze że posiłek zjadła w drodze do kwatery, teraz nie chciałoby jej się wprawiać na miasto, żeby coś upolować. Roześmiała się na tę myśl i spróbowała wyobrazić sobie łowcę polującego na promocję świątecznej ryby. Oczyma wyobraźni zobaczyła Had-sut'te stojącego z włócznią nad pojemnikiem z rybami. Parsknęła śmiechem, ciekawe co porabiał? Może wkupywał się w łaski matrony jakiegoś znakomitego rodu? O Paya, a gdyby to była jej matka?

Naramienny komputer zasygnalizował połączenie przychodzące. Omanati zerknęła, kto usiłuje się z nią połączyć i, nie odebrawszy, odłożyła komputer na miejsce. Nie miała ochoty na rozmowę z matką, jej wymuszona grzeczność i puste zapewnienia, że jest z niej dumna, były tylko grą, którą matka prowadziła od zawsze. Omanati nie chciała udawać.

Po pewnym czasie ikona nadchodzącego połączenia ponownie pojawiła się na wyświetlaczu i znowu moda kobieta postanowiła zaczekać, aż niedoszły rozmówca znudzi się czekaniem i sam się rozłączy. Naciągnęła poduszkę na głowę i czekała, postanowiła, że oddzwoni jutro.

Nim zasnęła, sygnał połączenia odezwał się jeszcze kilka razy. To było dziwne, bo do tej pory rodzina odzyska się do niej bardzo rzadko, żeby nie powiedzieć, że w ogóle

 Spała niespokojnie, we śnie matka wciąż ją wolała, dławiące uczucie, że stało się coś strasznego, nie opuszczało jej przez cały czas. Gdy się obudziła, czuła się jeszcze bardziej zmęczona, niż gdy się kładła. Przetarła zaspane oczy, przeciągnęła się i sięgnęła po komputer. Zamierzała oddzwonić do matki i mieć już to z głowy, po to by w spokoju cieszyć się resztą wolnego dnia. Ilość nieodebranych połączeń ją przygniotła, dzwoniła nie tylko matka, ale ciotki również.
"Zwariowały czy co?", pomyślała Omanati.
Oprócz połączeń wideo otrzymała też wiadomość tekstową od najmłodszej siostry swojej matki.
"Musisz natychmiast wrócić do domu". Pisała Vanati.
Tylko tyle i nic więcej.
– No, chyba faktycznie zwariowały, jeśli myślą, że będę się tarabanić taki kawał drogi?
Zadzwoniła do ciotki, jednak kobieta nie odbierała. Omanati odczekała cierpliwie chwilę i ponownie zadzwoniła. Holograficzny przekaz tym razem został odebrany i nad naramiennym komputerem ukazała się blada twarz ciotki, z którą dziewczyna rozmawiała podczas swojej ostatniej wizyty w domu.
– Dlaczego nie odbierasz połączeń od matki! – zaatakowała ją ciotka. – Nie masz prawa tak ją traktować!
Omanati zamarła z rozchylonymi ustami, w tle dostrzegła matkę otoczoną pozostałymi członkami rodziny, kobieta wyglądała na załamaną.
– Co się stało? – zapytała Omanati, czując, że wielka gula rośnie jej w gardle. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała matkę w takim stanie.
– Masz natychmiast wrócić do domu – odparła ciotka, stając tak, by nic, co dzieje się w domu, nie było widoczne.
– Ale co się stało?
Twarz ciotki przybrała wyraz, którego dziewczyna nigdy wcześniej nie widziała.
– Przyjedź jak najszybciej, ona cię teraz potrzebuje – odrzekła, niczego nie wyjaśniając i się rozłączyła.
Omanati drżącymi rękoma odłożyła komputer na półkę i zgięła się w pół, czując jak ból żołądka narasta.

Chwilę później stała przed wąską szafką i z konsternacją przerzucała mały stos ubrań w poszukiwaniu czegoś, w czym mogłaby wyjść, ale okazało się, że nie miała niczego poza służbowymi kombinezonami. Naciągnęła więc szybko jeden z nich, chwyciła komputer i już zbiegała po schodach, bo nie mogła się doczekać windy.

          Gdy wyciągnęła dłoń, by popchnąć frontowe drzwi rodzinnej rezydencji, spostrzegła jak bardzo drżą jej ręce. Zawahała się niepewna, czy chce dowiedzieć się tego, co działo się w domu. Ostrożnie i cicho przekroczyła próg.
– No na reszcie – przywitała ją ta sama ciotka, z którą rozmawiała wcześniej.
– Nie mogłam szybciej, lot był dopiero...
– Nie ważne – przerwała jej kobieta. – Dobrze, że jesteś. – I gładząc ją po policzku, dodała – Taka tragedia.
– Ale... Powiedz mi wreszcie, co się stało?
Kobieta przyciągnęła ją do siebie i mocno objęła.
– Twój brat nie żyje – szepnęła.
Omanati poczuła, że nogi się pod nią uginają. Jak to... nie żyje? Co to znaczy? Był przecież młody, silny i dobrze wyszkolony. Nie mógł od tak zginąć na polowaniu. To nie możliwe.
– Nie wierzę – szepnęła.
Ciotka odsunęła ją od siebie.
– Jutro przywiozą jego ciało.
– Ale... jak zginął?
– Nie wiemy. Ciało przywiezie twój wuj. Musisz zostać w domu, matka cię potrzebuje.

Omanati nie protestowała, gdy ciotka lekko popchnęła ją w stronę dużego salonu, przekraczając jego próg czuła się jak we śnie. Nie protestowała, gdy doskoczyli do niej pozostali członkowie rodziny i w ogólnym zamieszaniu zaprowadzili ją do matki. Nie protestowała, gdy ta przytuliła ją, choć nie robiła tego od dawna. W umyśle Omanati panowała dziwna pustka, jak gdyby wszystko, co się działo, było tylko mało zabawnym przedstawieniem.

Nie mówiła wiele, choć dość miała teorii wygłaszanych na temat śmieci brata. Nikt nie znał prawdy, ale każdy uważał, że jego pomysł był jej najbliższy. Od matki odstępowała tylko na krótkie chwile, gdy chciała coś zjeść lub skorzystać z toalety. Rodzicielka nie odzywała się w ogóle, milcząc, siedziała i wpatrywała się w jakiś odległy punkt za oknem. Tylko raz, spoglądając na kępę wysokiej trawy, która kołysała się w rytm delikatnych powiewów wiatru szepnęła coś o utraconej szansie i zbyt starym wuju. Omanati nie wiedziała, co matka miała na myśli.

          Kolejnego dnia, gdy tylko słońce chyliło się ku zachodowi na płycie lotniska pojawił się statek łowców. Nie przypominał tego, jakim podróżował Had-sut'te, nie przypominał też niczego, co wcześniej widziała. Matowo czarne poszycie nie odbijało żadnych świetlnych refleksów, choć każdy z przybyłych trzymał w dłoni kaganek, a zachodzące słońce nie skryło się jeszcze za horyzontem. Okręt łapczywie pochłaniał światło, emanując jednocześnie przeraźliwym chłodem.
– To karawan – szepnęła ciotka, widząc fascynację w oczach Omanati. – Złe miejsce.

Właz otworzył się, z wnętrza wyszedł przysadzisty mężczyzna w podeszłym wieku, za nim kroczyło czterech znacznie młodszych, między nimi unosiły się nosze z powitymi w całun zwłokami.
Omanati zacisnęła pięści, jej matka postąpiła krok i zachwiała się, dziewczyna błyskawicznie doskoczyła do niej i, pochwyciwszy ją pod ramię, pomogła wyjść kobiecie przed szereg.
Korowód z czarnego okrętu niespiesznie podszedł do zgromadzonych.
– Witaj Manati – starszy mężczyzna zwrócił się do matki dziewczyny.
– Witaj Nama'de. Jaka szkoda, że spotkamy się w takich okolicznościach.
– Nie moglibyśmy spotkać się w innych.
Widziała o tym, jej starszy brat był strażnikiem pamięci o poległych.
– A gdzie ten, który zabrał mego syna na wyprawę? Nie miał odwagi, by spojrzeć mi w twarz?
– Polowanie wciąż trwa.
Kiwnęła głową, wiedziała, co to oznacza. Odsunęła się, by przepuścić korowód, gdy przechodzili obok zerknęła na ciało spowite w całun. To był jej syn, ciało z ciała, krew z krwi. Wydała go na świat, wychowywała przez siedem lat, a potem oddała pod opiekę sióstr i mistrza, którego wynajął ojciec chłopaka. Czy miała teraz prawo upominać się o niego?

Ze statku wyszedł jeszcze jeden mężczyzna, jego oblicze kryło się za maską, ale Manati rozpoznała go. Nie widzieli się wiele długich lat, choć to i tak nie miało znaczenia. Podszedł do niej, kiwnął na przywitanie i stanął obok. 


Omanati zesztywniała na widok znaku rodowego na jego masce, nigdy wcześniej nie spotkała swojego ojca i nie sądziła, że będzie jej to dane.
Ruszyli za korowodem, a ona wciąż ukradkiem przyglądała się idącemu obok mężczyźnie.

          Kilka godzin później, gdy wieko sarkofagu opadło, a wraz z nim uspokoiła się też atmosfera w domu, młoda kobieta nieśmiało podeszła do tego mężczyzny. Przygryzając dolny kieł i miętosząc rękaw żałobnej tuniki, stanęła obok, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę.
– Jak twoja praca? – odezwał się pierwszy, czym kompletnie ją zaskoczył.
– Dobrze – odpowiedziała, nie zagłębiając się w temat. Pewnie i tak nie obchodziły go szczegóły.
– Tylko dobrze? Bycie pierwszym pilotem w tak młodym wieku to wielkie osiągnięcie.
Popatrzyła na niego okrągłymi ze zdziwienia oczyma.
– To, że z wami nie mieszkam, nie oznacza, że się wami nie interesuję – wytłumaczył. – Teraz, gdy wszystko się zmieni, musisz pomóc matce.
– A cóż miałoby się zmienić?
Nie odpowiedział, spojrzał tylko na nią wymownie.
– Czasami trzeba przedłożyć dobro rodziny nad własne ambicje. Rozumiesz, Omanati? Twój brat poświęcił życie...
– Mój brat zrobił to, czego od niego wymagano i leży teraz tam. – Wskazała rodziny grobowiec. – Nie zaznał zaszczytów, które obiecuje Gildia. Nie dane mu było kochać i być kochanym. Powiedz, czyje ambicje próbował zaspokoić?
– Zrobił to dla was.
– Nie, zrobił to, by zadowolić matkę, jej ambicje. Ja tak nie zamierzam.
– Nic nie rozumiesz, żyjesz w bańce, którą stworzyły kobiety z tej rodziny. Jesteś bezpieczna...
– Ale jakim kosztem? – pożałowała, że w ogóle do niego podeszła. Był obcy, pomimo tego że był jej ojcem. Liczyła, że będzie chociaż udawał, ale był jak oni wszyscy, wyzuty z wszelkich uczuć, pozbawiony ich przez dziesiątki morderstw, które popełnił. Omanati nie potrafiła myśleć o łowach, jak o czymś dobrym. Uparcie trwali w swojej zamkniętej kaście, choć świat parł na przód. Coraz mniej młodych mężczyzn zgadzało się, by brać w tym udział, opuszczali rodzinne rezydencje, rezygnując z bogactw i zaszczytów po to, by żyć na własną rękę. – Mój brat powinien był się temu sprzeciwić.
Mężczyzna łagodnie położył dłoń na jej ramieniu.
– Kiedyś, Omanati, zrozumiesz, że największą wartością w życiu jest rodzina. Że tylko na nią możesz liczyć.
Odsunęła się, na razie widziała, że rodzina rzuca jej tylko kłody pod nogi, a wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza swojej ciężkiej pracy.

          Dzień później miała już dość opiekuńczości ciotek, które prześcigały się w pocieszaniu jej. I choć otrzymała wolne na czas uroczystości pogrzebowych i związanych z nimi dniami żałoby, postanowiła nie zostawać dłużej w domu. Przekonana była, że najszybciej zapomni o wszystkim w pracy. Spakowała swój skromny dobytek i poszła pożegnać się z matką. Na piętrze, gdzie mieściły się pokoje głowy klanu, panowała cisza. Omanati podeszła do lekko uchylonych drzwi.
– Wiesz, że syn kuzynki Daramati został Krwawym? – Usłyszała głos jednej z ciotek. Zamarła, to chyba nie był najlepszy moment by pożegnać się z matką.
– Wiem, teraz Dara zechce sięgnąć po władzę w klanie – odparła cicho matka. Jej głos był słaby i drżący. – Nie mam siły, by się z nią mierzyć.
– Co ty mówisz, nie możesz się poddać.
– Nie mam żadnej karty przetargowej. Nie teraz kiedy Teszam-de nie żyje.
– Jeśli Dara przejmie władzę, będziemy mogły się pakować i wracać na prowincję.
– Może to nie byłoby takie złe? – odparła matka ni to do siebie, ni do swojej rozmówczyni.
– Chcesz zrezygnować z tego, co nasza matka i babka budowały z takim wysiłkiem? Porzucić dom, oddać zaszczyty i wrócić do grzebania się w ziemi?
– Liczyłam, że mój syn zwiększy nasze wpływy i zyski z Gildii. Że zastąpi naszego brata. Teraz jedyne, co mogę zrobić, to ustąpić.
– Masz jeszcze córkę, silny prorektor może ustabilizować pozycję klanu. Nie rezygnuj zbyt szybko z walki.
– Nie wiem czy Omanati jest na to gotowa. To musiałby być ktoś z Wojowników lub Starożytny, byłaby między nimi duża różnica wieku.
– Jakie to ma znaczenie? Chodzi przecież tylko o jego ochronę i świeżą krew w klanie. Zastanawiasz się, jakby los twojej córki nie był przesądzony od dnia jej narodzin. Zawsze wiedziałyśmy, że ten dzień nadejdzie, prędzej czy później musiałaby porzucić zabawę w pilota i zająć się rodziną.
Omanati wciąż stała pod drzwiami i miała nadzieję, że się przesłyszała. Że jej matka nie zamierzała nią kupczyć jak towarem na targu. Miała serdecznie dość, po tym, co usłyszała, chciała już tylko opuścić dom. Odwróciła się na pięcie i wróciła do swojego pokoju. Pochwyciła torbę z rzeczami, które postanowiła zabrać z domu, jeszcze raz rozejrzała się po pomieszczeniu i raźnie ruszyła do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymała ją najmłodsza siostra jej matki, Vanati.
– Uciekasz? – zapytała, widząc walizkę w dłoniach dziewczyny.
– Nie. Wracam do pracy. Nic tu po mnie.
– Nie kazała ci zostać? – dopytywała, a domyśliwszy się prawdy, westchnęła: – Ach, ona nie wie, że wyjeżdżasz.
– Wiem, czego ode mnie oczekują. Słyszałam ich rozmowę, nie mogę tego zrobić. Nie chcę tak żyć.
– Wolisz być sama? Zdana tylko na siebie? Myślisz, że sobie poradzisz w męskim świecie? Chcesz robić to, co oni. Pracować i być niezależną?
– Chcę sama decydować o swoim życiu.
Kobieta Parsknęła.
– Możesz prowadzić wygodne, dostatnie życie. Bawić się i cieszyć. Zostaw pracę fizyczną dla mężczyzn.
– Może tobie z tym dobrze, ale ja źle się czuję ze świadomością, że żyjemy z ciężkiej pracy mężczyzn z tej rodziny. Sama potrafię o siebie zadbać.
– Ostrzegam cię tylko.
– Już raz to robiłaś. Jak możesz? Sama uciekłaś z domu.
– Dlatego wiem, jak bolesny jest powrót. Jeśli nie masz zgody matki, radzę, żebyś została.
– Grozisz mi?
– Martwię się o ciebie.
Omanati pokiwała tylko głową, ta dyskusja nie miała sensu i opóźniała tylko jej wyjazd. Nic nie odparła, wyszła z domu, pozostawiając jego mieszkańców z troskami, które nie miały być jej udziałem.

          Miesiąc później wykonywała kolejny z wielu rutynowych przelotów. Co kilka dni otrzymywała od ciotki wiadomości, których nawet nie czytała, ale częstotliwość, z jaką kobieta usiłowała się skontaktować, sprawiała, że Omanati nie mogła dojść do siebie. Ciągle czuła się osaczona i miała wrażenie, że rodzina tylko czeka na jakiś jej błąd, by móc ściągać ją do domu. Wrażenie to potęgowało uczucie samotności, drugi pilot unikał z nią kontaktu innego niż służbowy i nigdy nie dał się zaprosić choćby na małego, towarzyskiego drinka po pracy. Omanati była sama, całkiem sama. Wcześniej nie przeszkadzało jej to, bo zawsze wiedziała, że w razie kłopotów, czy złego samopoczucia, może wrócić do domu. Teraz kłopoty czekały na nią właśnie tam.
Siedziała sama na pokładzie promu i sączyła niskoprocentowy napój z butelki. Rozmyślała o tym, co teraz może robić Pyode. Czy jego myśli choć raz podążyły w jej kierunku? A może już zapomniał o swojej przyjaciółce? Bo przecież nią była. Zapewniał ją o tym. Roześmiała się gorzko, Pyode spał teraz zimnym snem i mknął gdzieś w przestrzeni kosmicznej na spotkanie swojego przeznaczenia. A ona? Wypiła ostatni łyk napoju, od dwóch godzin była już po służbie. Wstała i przeciągnąwszy się poszła do wyjścia. Słońce zdążyło już wstać nad horyzont i świeciło teraz wprost w oczy dziewczyny. Omanati spróbowała osłonić je dłonią, w słonecznym blasku dostrzegła zarys postaci. Zmrużyła oczy. Postać zbliżała się po płycie lotniska, gdy była całkiem blisko Omanati rozpoznała w niej swojego kuzyna, Joren-de. Dziewczyna zaczekała, aż młody mężczyzna się zbliży.
– Witaj Omanati – uśmiechnął się, ale był jakiś spięty. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech.
– Co tu robisz, Joren-de? Chyba nie przysłała cię moja matka?
– Nie – odparł krótko. – Nie ona. Przysłała mnie moja matka.
– Saramati? A czego ona ode mnie chce?
– Proszę, chodź ze mną.
Gdzie niby miała z nim iść, do domu?
– Nie mogę, mam służbę.
– Skończyłaś ponad dwie godziny temu. – Rozejrzał się niespokojnie.
– Powiedz ciotce, że nie zamierzam dać się sprzedać. Nie wrócę do domu, mam tu pracę i przyjaciół.
– Nie każ mi używać siły – powiedział proszącym tonem.
– Co?! – oburzyła się. – Chyba żartujesz.
Joren-de postąpił krok do przodu.
– Ani się waż. Słyszysz? – Odsunęła się i w tej chwili poczuła, że ktoś łapie ją z tyłu za ramiona. – Co jest! – krzyknęła. – Puśćcie mnie!
Joren-de zakrył jej usta dłonią, poczuła lekkie ukłucie, a po chwili odpływała już w nieświadomość.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top