14. Maska
Księżyc, układ Yautjański
Pyode przyglądał się twarzy śpiącej Omanati. Napięcie, które towarzyszyło mu od chwili, gdy kobieta postanowiła wkroczyć do ładowni jednej z barek, zaczynało ustępować dopiero teraz. Wcześniej nie sądził, że może czuć coś takiego. Jego życie było raczej spokojne i nudne, tak przynajmniej o nim myślał. Gdyby Omanati coś się stało, jego kariera byłaby skończona. Strata pierwszego pilota w tak głupi sposób byłaby nie do wyjaśnienia, a strata przyjaciółki, za którą uważał Omanati...
Pokręcił głową, odganiając dręczące go myśli i postanowił, że będzie bardziej stanowczy. Musi ją chronić, zwłaszcza przed samą sobą. Wyobrażając sobie, że zastępuje jej drogę, wstał, dumnie wypiął pierś i z hardą miną spoglądał niewidzącym wzrokiem na ścianę przed sobą.
– Pyode, co do diaska, robisz w mojej kajucie?
I szlag trafił całą stanowczość, pomyślał młody mężczyzna.
– Ja... czekam, aż się obudzisz, żeby sprawdzić, czy nic ci nie jest – tłumaczył się, siadając z powrotem na miejsce. – Niedotlenienie jest niebezpieczne, więc... – zamilkł, widząc jej karcące spojrzenie.
– Kto mnie rozebrał?
– Ja...
Zimny błysk w jej oczach i zacięty wyraz twarzy podpowiedziały mu, że żadna odpowiedź nie będzie dobra.
– Znaczy, nie ja, tylko Arknak to zrobił.
– Co?! Jak mogłeś pozwolić, by obmacywał mnie ten stary piernik! Myślałam, że jesteś moim przyjacielem.
– Bo jestem, tylko... – Wlepił zakłopotane spojrzenie w podłogę.
To wystarczyło, by Omanati zrozumiała, że Pyode czuł się zawstydzony całą sytuacją. Prawdopodobnie nie miał kontaktu z kobietami innymi niż te w rodzinie, a do tego był raczej nieśmiały.
– Jak wróciliśmy? – Zmieniła temat.
– Przyniosłem cię, straciłaś przytomność, nim dotarliśmy do barki. Arknak się tobą zajął, trzeba mu przyznać, że potrafi zachować zimną krew. Ja spanikowałem, zapomniałem wszystkiego, czego nas uczono. Przepraszam.
– Nie, to ja przepraszam, naraziłam nas na niebezpieczeństwo. – Chwyciła go lekko za dłoń. – Dziękuję za to, że byłeś tam ze mną.
Pyode uśmiechnął się, odważniej spojrzał Omanati w twarz i nakrył dłonią jej dłoń. W drzwiach stanął Arknak.
– No proszę, gołąbeczki, tylko was z oczu spuścić – powiedział dłubiąc nożem w zębach. – Romanse wśród załogi są zabronione.
– My nie romansujemy – odparła stanowczo Omanati, naciągając kołdrę wyżej.
– To, że nie widzę na jedno oko, nie oznacza, że jestem ślepy – odpowiedział, po czym zwrócił się do Miękkiego. – Jeśli zaraz nie wystartujemy, zainteresuje się nami kontrola lotów i będziemy musieli wyjaśnić, dlaczego nasz odlot opóźnił się w czasie. A chyba wolelibyście tego uniknąć, mam rację?
Pyode przytaknął i szybko opuścił kajutę, Arknak schował nóż do skórzanej osłonki.
– Co tam się stało? – zapytał.
Omanati spuściła wzrok.
– Nie chcesz, nie mów, ale pamiętaj, że to nie może mieć wpływu na twoją służbę.
– Nie ma – potwierdziła, szczerze wątpiąc w to, co mówi.
Dwie godziny później po przylocie na Yautjal i uzyskaniu przepustki, którą wyprosiła u zaspanego Arknaka, Omanati stała już na publicznym przystanku i czekała na wezwany przez siebie niewielki pojazd, którym miała się dostać do rodzinnej dzielnicy. To, co odkryła na barce, zaprzątało każdą jej myśl. Musiała się dowiedzieć, dlaczego znalazł się tam kontenerek ze znakiem prawie identycznym jak znak rodowy jej klanu.
Zerknęła na komputer naramienny, o tej porze członkowie jej rodziny zapewne już spali. Od świtu minęły cztery godziny, dość by zapaść w głęboki sen. Yautja nie lubili pełnego słońca, woleli żyć w cieniu i mroku.
Pojazd opuścił tunel z próżnią przez membranę chroniącą wnętrze przed dekompresją i zatrzymał się. Omanati usiadła na jednym z foteli, automatyczny pilot zażądał wprowadzenia danych lokalizacji, do której miał się udać. Kobieta wpisała współrzędne, dwadzieścia cyfr, które na siatce geograficznej odpowiadały położeniu jej rodzinnego domu. Magnetyczny pojazd uniósł się nieznacznie nad torem, po którym się poruszał, wrócił do tunelu i bezgłośnie ruszył przed siebie. Szybko nabrał prędkości, wbijając swoją pasażerkę głębiej w fotel. Mijali peryferia, które zamieszkiwali członkowie ETA i kierowali się do centrum. Tu rezydowały najznamienitsze rody Górnej Prefektury.
Z wnętrza tunelu i przy prędkości, z którą poruszał się pojazd, nie można było dostrzec mijanych dzielnic, toteż konstruktorzy wehikułu nie przewidzieli żadnych wizjerów, zastępując je w luksusowych wersjach monitorami. Na tych z kolei w zależności od preferencji pasażera wyświetlano wszelkie możliwe widoki: od tych prawdziwych po sztucznie wygenerowane.
Omanati, pomimo że pochodziła z bogatej rodziny, nie dysponowała funduszami, które pozwoliłyby jej pławić się w luksusie. Delikatnie rzecz ujmując, została odcięta od rodzinnych środków i musiała utrzymywać się z niewielkich oszczędności i skromnego żołdu, którego nawet jeszcze nie otrzymała.
Zamówiony pojazd nie posiadał żadnych udogodnień, a na dodatek śmierdziało w nim sfermentowanym jedzeniem. Kobieta rozejrzała się, by znaleźć źródło nieprzyjemnego zapachu; pod fotelem znalazła zgniły owoc. Postanowiła, że jak tylko załatwi sprawę w domu, zgłosi przewoźnikowi to hańbiące zaniedbanie.
Automatyczny pilot zasygnalizował, że zbliżają się do przystanku najbliższego podanej lokalizacji. Omanati przywołała mapę miasta na niewielką konsolę. Aby dotrzeć do domu, musiała przejść jeszcze kilka ulic.
– No cóż – szepnęła sama do siebie – czas przywyknąć.
Pojazd zatrzymał się, kobieta wysiadła, wygładziła mundur i rozejrzała się po budynkach. Wokoło panowała zaskakująca cisza. Nie zwlekając ruszyła przed siebie, nie sądziła, że tak szybko wróci do domu, ale wiedziała jedno, nie zazna spokoju, dopóki nie pozna prawdy, która – była o tym przekonana – musiała być banalnie prosta.
Po kilku chwilach stała już przed ścieżką prowadzącą wprost do okazałego kompleksu kilku trapezowatych budynków składających się na rodzinną sadybę. Minęła kaplicę, nie spoglądając nawet na liczne trofea, i pomknęła do tylnego wejścia, gdzie mieściły się pomieszczenia gospodarcze. Weszła do środka i wąskim korytarzem dotarła do windy, którą zjechała do podziemnego garażu. Przeszła pomiędzy luksusowymi pojazdami należącymi do jej matki i ciotki i zniknęła za kolejnymi przesuwnymi drzwiami.
W całym swoim życiu zapędziła się tu tylko raz, podczas niefrasobliwej zabawy w chowanego, pamiętała, że ciotka bardzo była zła, gdy ją tu znalazła. Kazała jej wówczas przysiąc, że nigdy więcej bez pozwolenia nie zejdzie do piwnic i zabroniła wspominać komukolwiek o tym, co widziała. Wówczas małej Omanati wydawało się to absurdem, bo przecież nic nie widziała – nic, poza dziesiątkami niewielkich pudeł ze znakiem, który nieznacznie różnił się od ich znaku rodowego. Zapomniała o tym na wiele lat.
Teraz pomieszczenie, do którego było jej tak śpieszno, okazało się puste. Po pudłach nie został nawet ślad. Omanati straciła pewność, którą posiadała jeszcze przed chwilą. Prawdziwe wspomnienia z dzieciństwa mogły pomieszać się z tymi wymyślonymi, przecież nie raz wyobrażała sobie, że jest kimś innym albo znajduje się w zupełnie innym miejscu lub, że otaczają ją zmyślone rzeczy.
Więc może pudeł nigdy nie było? – pomyślała. – Lub je przeniesiono – podpowiedział jej głos z wnętrza, ten sam, który sprzeciwiał się bezwolnemu poddaniu się woli matki. – Albo wmówiłam sobie podobieństwo tego znaku na pudle z naszym znakiem, przecież nie był taki sam, miał trzy kreski, a w naszym są tylko dwie, jak na masce Szetram-de.
Uświadomiwszy sobie tę różnicę, odetchnęła z ulgą i pośpiesznie opuściła pomieszczenie. Nie było sensu, żeby zostawała w domu dłużej, w końcu i tak wszyscy spali, a ona powinna wrócić na barkę.
Windą wjechała na górę, przeszła przez wewnętrzny ogród i już miała przekroczyć furtę, gdy zatrzymało ją ciche nawoływanie. Odwróciła się i pośród bujnych krzewów dostrzegła swoją najmłodszą ciotkę, która siedziała na ławeczce.
– Dość dziwna pora na odwiedziny – powiedziała ciotka, mierząc krytycznym spojrzeniem mundur Omanati.
Dziewczyna zmieszała się, nie sądziła, że spotka kogoś z rodziny, zwłaszcza teraz, gdy sprawa się wyjaśniła, a ona chciała ulotnić się stąd bez świadków.
– Musiałam coś sprawdzić – odparła, odzyskując pewność siebie. Ciotka przesunęła się na ławeczce w stronę cienia, miała jasną skórę wrażliwą na słońce, tym bardziej Omanati zdziwił fakt, że za dnia siedziała w ogrodzie.
– Jak ci tam? – zapytała kobieta.
– Dobrze – odpowiedziała zdawkowo, nie chciała przyznać się przed ciotką, że czuje się oszukana.
– Przede mną nie musisz udawać. Wiem, że twoja matka i reszta ciotek zrobiły wszystko, żebyś za daleko od domu nie poleciała.
– Nie. Naprawdę... jest dobrze.
– Daj spokój, okłamały cię. Pozwoliły ci wierzyć, że możesz żyć, tak jak chcesz. Sądzą, że wrócisz do domu z podkulonym ogonem.
– Dlaczego? Przecież robię to, co czym zawsze marzyłam?
– Doprawdy? I chcesz mi powiedzieć, że za rok albo dwa nie znudzi ci się wciąż ta sama trasa? – Uśmiechnęła się, ale na jej twarzy malowało się współczucie. Zarzuciwszy na głowę jasny szal, podeszła do Omanati. – Kobiety z tej rodziny zawsze dopinają swego w ten czy inny sposób, mamy to w genach. Wkrótce przekonasz się, że z wolą matki nie wygrasz, ja też nie wygrałam, a mogłam być kimś więcej niż ostatnią siostrą w klanie, której nawet mąż z niskiego stanu się nie należy. – Nie powiedziała nic więcej, odeszła, smutna jak zawsze.
Omanati przyglądała się jej, dopóki kobieta przemierzała wewnętrzny ogród, a gdy jej sylwetka zniknęła za drzwiami, postanowiła, że pójdzie do kaplicy, zapalić kadzidełko dla wielkiego przodka. Tu lepiej jej się myślało, czuła więź z Szetram-de, on z pewnością poparłby jej wybór i pomógłby w osiągnięciu celu.
Z wielkiej misy ustawionej przed postumentem z maską wyciągnęła drewniane patyczki, które były pozostałością po kadzidełkach. Na ich miejsce wbiła kilka nowych i zapaliła jedno. Wonny dymek uniósł się powoli wypełniając pomieszczenie, Omanati oddała pokłon i poprosiła przodka o wsparcie. Obiecała, że nie podda się jak ciotka, ale potrzebowała pomocy. Szetram-de spoglądał na nią zza wizjerów maski. Omanati zdawało się, że biohełm stracił swój blask, naciągnęła rękaw na dłoń, podeszła do postumentu, wspięła się na palce i rąbkiem przetarła stal. Nad prawym łukiem brwiowym tuż nad znakiem rodowym dostrzegła jaśniejszą plamę, potarła ją mocniej, maska zachwiała się i nim Omanati zdążyła ją złapać, upadła z łoskotem na kamienną podłogę. Młoda kobieta poczuła, że w tym momencie jej serce się zatrzymało, a przynajmniej takie miała wrażenie. Ostrożnie podniosła maskę leżącą twarzą do dołu i ze zgrozą odkryła, że na kamiennej posadzce pozostał niewielki stalowy okruszek.
– O nie – szepnęła, odwracając biohełm i przyglądając mu się uważnie w poszukiwaniu miejsca, z którego ukruszył się ten kawałek. Maska jednak była cała, w końcu stworzono ją, by wytrzymała znacznie więcej niż upadek na podłogę. Omanati odetchnęła z ulgą i ostrożnie odłożyła ją na miejsce. W tym momencie dostrzegła, że nad symbolem rodowym są trzy kreski a nie dwie, podniosła ukruszony kawałek i przyłożyła go do miejsca, z którego mógł wypaść – pasował idealnie. Ktoś celowo zmienił ich znak, ktoś kto chciał ukryć przeszłość i kontenery ze znakiem potrójnej Szramy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top