31. Złomowiec
Ostatnie testy, które przeszedł, nie dały jednoznacznej odpowiedzi, na pytanie, czy długie, samotne loty mają wpływ na jego psychikę. On wiedział jedno – lubił być sam, sam ze swoim myślami i z przestrzenią wielkiego złomowca, która należała tylko do niego.
Ostatni pilot, którego mu przydzielono, zrezygnował jakieś dwadzieścia lat temu. Niby był profesjonalistą, a gęba mu się nie zamykała, jakby rozmowa miała skrócić lot albo złagodzić skutki hibernacji. On nie lubił mówić, preferował ciszę, która najwyraźniej nie odpowiadała drugiemu pilotowi. Od tamtej pory był tu sam.
Kiedy czujnik ruchu wskazał, że na pokładzie jest coś żywego, uznał, że to jakieś zwierzę, które przedostało się do środka wraz z ładunkiem. Mało prawdopodobne, ale możliwe.
Pilot wstał z zajmowanego fotela, przeciągnął się i wyszedł ze sterowni. Człapiąc bosymi stopami, przeszedł przez moduł mieszkalny i znalazł się przy centralnej grodzi prowadzącej do ładowni. Tu naciągnął na nagie ciało kombinezon, sprawdził zawartość butli z mieszanką do oddychania i sięgnął po broń. Zważył ją w dłoni. Była lekka, lecz śmiercionośna.
Czujnik wskazywał, że to, co znajdowało się na statku, było co najmniej tak duże, jak on. Gdy śledził to na monitorze, zauważył, że poruszało się bardzo pozwoli, jakby na oślep.
Ukatrupić czy ogłuszyć? Zastanawiał się.
***
Przebudzenie okazało się dla Omanati równie bolesne, co zasypianie. Z trudem wygramoliła się z kapsuły, pomimo że grawitacja planety nie miała już na nią wpływu, i drżąc, próbowała naciągnąć kombinezon. Skostniałe dłonie nie były w stanie wykonać tej czynności, a zesztywniałe nogi nie chciały współpracować. Gdy w końcu udało jej się ubrać, ze zdziwieniem stwierdziła, że kombinezon jest lekko luźny. Nie przejęła się tym zbytnio, choć wydało jej się to dziwne.
Uruchomiła swój naramienny komputer, wskazywał, że przespała mniej czasu, niż planowała. To oznaczać mogło tylko jedno, czasomierz w kapsule był rozregulowany.
Jeszcze raz sprawdziła swoje pobieżne obliczenia i zaklęła siarczyście – pomyliła się, podstawiając dane do wzoru, prędkość transportowca była mniejsza niż założyła w obliczeniach. Wściekła na siebie, bo przecież znała te wartości, ruszyła powoli do wyjścia z barki. Tylko w jednym miejscu mogła sprawdzić, ile pozostało jeszcze do przebycia.
Zesztywniałe nogi sprawiły, że powłóczyła nimi i, przytrzymując się ściany, powoli parła naprzód. Magnetyczne buty dodatkowo utrudniały ruch. Wiedziała, że statek jest wielki, ale miała czas. Tego jednego miała pod dostatkiem.
Noktowizor w hełmie nadal nie działał tak, jak powinien, obraz przełączał się samoistnie pomiędzy różnymi spektrami, a czasami wyłączał się w ogóle. Wtedy młoda kobieta kierowała się wyłącznie przeczuciem.
Podłużny, wąski korytarz rozgałęział się czasami i prowadził do zewnętrznych grodzi. Omanati interesowało jednak centrum sterowania. Musiała sprawdzić w komputerze pokładowym, na jak długo powinna jeszcze poddać się hibernacji.
***
Zamknął gródź oddzielającą moduł mieszkalny i otworzył tę prowadzącą do ładowni. Na holograficznym wyświetlaczu sprawdził, gdzie obecnie znajduje się obiekt. Postanowił zajść zwierza od tyłu, w tym celu musiał zjechać windą na niższy pokład. Wszedł do gondoli, zasunął kratę i wybrał poziom, na którym chciał się znaleźć.
Zaledwie chwilę trwał proces wymuszonego mechanicznie opadania. Mężczyzna opuścił windę, odbił się i pomknął na przeciwną stronę ładowni nr 3. Po drodze zorientował się, że użył za dużo siły i lądowanie będzie twarde. Z impetem uderzył w ścianę obok windy.
– Cholerna nieważkość – zaklął, przytrzymując się uchwytu.
Ponownie wsiadł do windy i tym razem pojechał do góry. Na miejscu znowu sprawdził czujniki, chciał być pewny, jak daleko zaszło to coś. Ku jego zaskoczeniu zwierzę nie tylko pokonało cały dystans, ale zdążyło też zjechać windą na pokład, z którego on dopiero wrócił.
– Jak to jest możliwe? – pilot zapytał samego siebie i ponownie skierował się do windy.
***
Omanati zatrzymała się przy windzie, nie była pewna, czy powinna z niej skorzystać. Oznakowanie na ścianach wskazywało, że była już bardzo blisko mostka, ale nie wiedziała, czy znajduje się na właściwym pokładzie. Przywołała windę, która znajdowała się pokład niżej, wybrała żądany poziom i... w ostatniej chwili wysiadła. Jeszcze raz spojrzała na oznakowanie, jak mogła tak szybko zapomnieć znaczenie symboli. Mostek był tuż przed nią.
Zawahała się, w środku mógł znajdować się pilot, być może spał zahibernowany tak, jak ona wcześniej, ale równie dobrze mógł być w pełni przytomny.
– Raz matka rodziła – szepnęła do siebie i otworzyła właz.
W środku była kolejna grodź. Po lewej wisiały skafandry, a po prawej broń i zestawy medyczne pierwszej pomocy.
Omanati zdjęła hełm i odetchnęła głęboko. Powietrze było czyste i nie pachniało stęchlizną, jak na barce.
Podeszła do drugiej grodzi, otworzyła ją i weszła do modułu mieszkalnego. Czując narastający niepokój, rozglądała się i nasłuchiwała. Nie dotarły do niej jednak żadne dźwięki, ostrożnie poszła dalej. W kokpicie dostrzegła, że system nie był wygaszony, a na pulpicie sterowniczym stała syntetyczna butelka. Dziewczyna podniosła ją i powąchała zawartość. Owocowa, lekko kwaśna nuta i zapach alkoholu powiedziały jej, że to nie jest woda. Nagle poczuła jak bardzo była spragniona, jakby ktoś odessał z niej całą wodę. Nie zastanawiając się wiele, wypiła zawartość butelki jednym tchem. Gdy skończyła, otarła usta wierzchem dłoni, zaraz po tym poczuła, że gaz z napoju usiłuje znaleźć ujście. Beknęła nieskromnie i zakryła usta dłonią.
– Przepraszam – powiedziała do pustej przestrzeni, po czym pochyliła się nad komputerem, który – na jej szczęście – był w pełnym rozruchu.
– Jak miło, że zostawiłeś wszystko otwarte – szepnęła, wprowadzając szybko polecenie. Wynik sprawił, że zaklęła cicho.
Wyłączyła okno z odpowiedzią i poszła z powrotem. Gdy dotarła do grodzi, zerknęła przez niewielki iluminator. Po drugiej stronie drzwi znajdował się mężczyzna, który właśnie pozbywał się skafandra. Kurwa, zaklęła w myślach, pospiesznie szukając kryjówki. Znalazła ją pomiędzy przejściem do kajut załogi a mostkiem, wcisnęła się w ciasny kąt i czekała. Bose stopy mężczyzny wydawały specyficzny dźwięk, gdy szedł w kierunku mostka. Na szczęście nie zauważył jej. Gdy zniknął za drzwiami wyskoczyła z kryjówki i pognała z powrotem do barki. Liczyła na to, że nie zauważy jej na czujnikach. Albo, co było prawdopodobnie, że zauważy lecz zbagatelizuje ostrzeżenie.
***
Przeszukał pokład, lecz nie znalazł żadnego śladu. Sygnał zniknął w pobliżu mostka, nie było jednak możliwie, by zwierzę dostało się do środka. System otwierania drzwi był zbyt skomplikowany. Pilot złomowca podejrzewał, że czujniki nawaliły i wskazywały coś, czego nie było. Zrezygnował więc z poszukiwań i wrócił do modułu załogowego. Tu rozebrał się do naga i powędrował do sterowni. Zasiadł na swoim miejscu, sięgnął po butelkę, którą odstawił wcześniej i przechylił ją, by skosztować trunku. Ze zdziwieniem odkrył, że była pusta, a przecież dałby sobie rękę uciąć, że wcześniej nie zdążył się napić.
***
Dziad leżał z zamkniętymi oczami i próbował przywołać ostatnie wspomnienia z pobytu na rodzinnej planecie. Może wiele wspomnień pomieszało mu się ze snami i nie był już pewien co, było rzeczywistością, a co marą senną, ale pamiętał swój powrót z łowów. Pamiętał, jakby to było wczoraj...
Nadzorca wysyłał wiadomość o ich powrocie, gdy byli już na orbicie rodzinnej planety. Dziad, który nosił wówczas inne imię, czuł narastający stres. Wkrótce miał stanąć przed obliczem matki i wiedział, że kobieta może nie być zadowolona z jego osiągnięć, nie były w końcu tak spore i zadowalające jak czynny jego siostry. Młoda kobieta przejawiała w tej materii wyjątkowy talent.
Dziad, spoglądając na zgromadzone przez nią trofea, czuł zazdrość, ale tłumaczył sobie, że dziewczyna miała więcej czasu i okazji, by ćwiczyć swoje umiejętności.
Nadzorca oznajmił, że czeka ich jeszcze kwarantanna, nie mogli opuścić statku. Trwali więc, prawie nie rozmawiając, i szykując trofea do ostatecznej prezentacji. Gdy w końcu otrzymali zgodę na lądowanie, udali się do osady, z której wystartowali.
Dziad wiedział, że w większości domów, z których pochodzili kadeci, dzisiejszy dzień będzie dniem żałoby i żalu po stracie. On przeżył, ale czuł się winny. Winny tego, że nie wolno mu było pomóc przyjacielowi i winny tego, że nie ochronił siostry. Może udałoby mu się chociaż to ostatnie, gdyby nadzorca nie ustawił tak wysoko poprzeczki.
Właz okrętu otworzył się i zalała ich światłość z wielu pochodni. W większości sztuczne, imitujące żar płomienia łuczywa miały jedynie nadać atmosfery całemu zajściu. Młody mężczyzna wolałby wrócić w dzień, przynajmniej mógłby uniknąć widoku tych twarzy, na których malowało się całe spektrum uczuć.
Nadzorca kazał mu założyć zbroję, ale zabronił czyścić ją. Pancerz nosił więc ślady ostatniej walki, był brudny z błota i krwi, porysowany ostrymi szponami i przytopiony kwaśną krwią Sempry.
Dziad wyszedł ze statku, niosąc łeb stwora nabity na włócznię. To ostatnie trofeum nadzorca kazał zostawić nieoczyszczone. Dobrze wiedział, jakie emocje wśród gapiów wywoła taki widok. Zgromadzeni odsuwali się na bok z obrzydzeniem wymalowanym na twarzach lub strachem przed kontaktem ze stworem. Nawet teraz należało zachować ostrożność, kwas spływał z łba i sączył się wzdłuż drzewca włóczni. Na szczęście dłoń Dziada chroniła rękawica wykonana z odpornego na działanie kwasów materiału.
Młody łowca i nadzorca przeszli między obywatelami i stanęli przed starszyzną.
– To wszyscy, którzy przeżyli? – Zapytała wysoka kobieta, była znacznie starsza, niż zapamiętał Dziad.
Nadzorca przytaknął ruchem głowy.
– Później zwrócimy wam maski poległych, byście mogli odprawić obrzęd – odpowiedział.
Kobieta zwróciła się do Dziada:
- A co z...? - Imię poległej siostry młodego łowcy nie przeszło jej przez gardło.
Dziad zaprzeczył ruchem głowy, dając do zrozumienia, że nie przeżyła. Kobieta zacisnęła szczękę, jej twarz nie wyrażała emocji, nie chciała lub nie mogła sobie na nie pozwolić.
Członkowie starszyzny pokiwali głowami ze zrozumieniem, rodziny uczestników łowów liczyły się z możliwością stary synów.
– Obrzędy za poległych odprawimy, zgodnie z obyczajem, jutro, a tym czasem udajmy się do domów, by w spokoju oddać się żałobie – przemówiła wysoka kobieta, po czym zwróciła się do Dziada. – Ty chodź do domu, musisz mi wszystko opowiedzieć.
Dziad rozejrzał się dookoła, nie bardzo wiedział, co powinien zrobić – iść tak, jak stał, czy wrócić na okręt, by się przebrać. Z pomocą przyszedł mu nadzorca, przejął włócznię i ruchem głowy wskazał oddalającą się kobietę.
– Idź za matką, niech się nacieszy twoją obecnością, w końcu już wkrótce opuścisz dom, nie należysz już do niej, lecz do nas.
Dziad skinął i poszedł w ślad za kobietą. Przemierzał ulice, które znał, jednak wszystko wydawało mu się jakieś inne, obce, odmienione.
– Wiele się zmieniło – podjęła rozmowę matka. – Osada się rozwija, nowi mieszkańcy napływają z dalekich prowincji. W zeszłym roku wybudowaliśmy nową szkołę. Planujemy też rozbudowę areny, mamy coraz więcej chętnych. Prawo się zmieniło, bycie łowcą to już nie przywilej, to obowiązek każdego młodego mężczyzny.
– Obowiązek? Ale przecież już kiedyś tak było i obywatele sami zagłosowali za zmianą tej tradycji.
– Tak, ale doprowadziła ona do zniewieścienia mężczyzn. Wielu z nich zaczęło zajmować się domostwem i dziećmi, a to sprawiło, że kobiety nie chciały być już matkami i drastycznie zaczęła spadać liczba narodzin.
– Ale przecież nie było mnie aż tak długo, żeby...
Kobieta zatrzymała się gwałtownie, spojrzała w oczy młodego mężczyzny i położyła mu dłoń na policzku.
– Szet, nie było cię wiele, wiele lat. Przez ten czas zmieniło się mnóstwo rzeczy, my się zmieniliśmy, pozycja naszej rodziny się zmieniła. Ty, mój drogi, będziesz zwięczeniem naszych sukcesów.
Nie rozumiał wówczas, co miała na myśli. Poszli dalej, ona z przodu, on za nią. Idąc, czuł na sobie zaciekawione spojrzenia, słyszał szepty dochodzące z każdej strony i zdawał sobie sprawę, że jest obiektem ogólnego zainteresowania. Dziewczęta posyłały mu zalotne uśmiechy, a młodzi mężczyźni wyzywające spojrzenia. Jedni go pragnęli, drudzy mu zazdrościli, a inni szczerze go nienawidzili. Wiedział to, choć nie zamienił z nikim po drodze ani jednego słowa.
W końcu stanęli przed domem, budynek wydawał się jakiś taki mały, znacznie mniejszy niż zapamiętał go Dziad, a przecież była to jedna z największych rodowych sadyb w osadzie. Po pobycie w ciasnych pomieszczeniach statku, pokoje rodzinnego domu powinny wydawać się obszerne – nie były takie. Dom pełen był obywateli, których Dziad nie znał lub nie rozpoznawał. Zagubiony stanął na środku salonu i przyglądał się po kolei zapatrzonym w niego twarzom.
– To twoje ciotki, twoi bracia i siostry z rodzinami – wyjaśniła matka. – Wszyscy przyjechali, żeby cię przywitać.
Dziad przestąpił z nogi na nogę, nie czuł się komfortowo w takim ścisku. Liczył na to, że po powrocie zaszyje się w swoim pokoju i będzie mógł odpocząć w spokoju. Nagle członkowie rodziny ruszyli w jego stronę, każdy podchodził po kolei i kładł dłoń na jego ramieniu, a potrząsnąwszy nim lekko, robił miejsce dla następnego. Ta ceremonia trwała tak długo, aż ostatni z rodziny, młodszy brat Dziada, który zaczynał już siwieć, przywitał się, znacznie wylewniej niż pozostali. Uścisnął Dziada, po czym odsunął się, złapał go za ramiona i powiedział z uznaniem:
– Kiedy wyruszasz, by zdobyć szlify Krwawego?
Dziada zatkało, przecież dopiero przyleciał, ani myślał udawać się na następną wyprawę. Czy właśnie tego od niego oczekiwano? Czy tego pragnęła jego matka? Kobieta uśmiechała się tajemniczo.
– Przyjdzie na to czas – powiedziała, odsuwając młodszego syna. – Na razie cieszmy się z jego powrotu, a o przyszłości pomyślimy później.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top